Reklama

Przez większość życia wierzyłam, że rodzina to najpewniejsza przystań. Wszystko, co robiłam – każdy przepracowany weekend, każda odmówiona sobie przyjemność – było dla dobra moich dzieci. Zbudowałam im dom, sfinansowałam studia, pomogłam stanąć na nogi. Wydawało mi się, że dając im wszystko, zyskam wdzięczność i ciepło. Teraz siedzę przy kuchennym stole i słyszę za ścianą ich szepty. Nie o zdrowie mamy się martwią, lecz o to, co po mnie dostaną. Czekają. Myślą, że nie wiem. A ja w ciszy przygotowuję dla nich niespodziankę.

Dom pełen obietnic

Zawsze marzyłam, żeby moje dzieci nie znały biedy, tak jak ja znałam. Kiedy byłam młoda, pracowałam w dwóch miejscach naraz – rano w biurze, wieczorem szyłam dla znajomych. Pamiętam, jak wracałam późno w nocy, a one już spały. Mimo zmęczenia wchodziłam do ich pokoju, poprawiałam kołdry, patrzyłam na spokojne twarze i mówiłam sobie, że to wszystko ma sens. Kupowałam im najlepsze ubrania, drogie podręczniki, opłacałam dodatkowe zajęcia.

– Mamo, mogę jechać na obóz językowy? – pytała córka.

– Jasne, skarbie – odpowiadałam, choć wiedziałam, że będę musiała zrezygnować z nowego płaszcza. Syn też nie znał słowa „nie”, jeśli chodziło o jego marzenia. Dawałam im wszystko, czego sama nie miałam.

Przez lata byłam pewna, że inwestuję w ich przyszłość, że wychowuję ludzi, którzy kiedyś staną przy mnie, gdy będę słabsza.

– Będziemy się tobą opiekować, mamo – powtarzali w dzieciństwie. Wierzyłam im. Każdy ich uśmiech traktowałam jak potwierdzenie, że postępuję słusznie. Tylko że gdzieś po drodze coś się zmieniło. Oni przyzwyczaili się do tego, że świat kręci się wokół nich, a ja do tego, że zawsze mogę więcej udźwignąć.

Teraz, kiedy patrzę na ten sam dom, w którym biegali z rozczochranymi głowami i pełnymi kieszeni cukierków, widzę coś zupełnie innego. Widzę ludzi dorosłych, którzy nigdy nie nauczyli się wdzięczności. Widzę ich spojrzenia błądzące po meblach, obrazach, pamiątkach – jakby już dzielili między sobą mój świat. A ja po raz pierwszy zaczynam myśleć, że to ja nauczyłam ich tego wszystkiego. I że to ja muszę zdecydować, jak ta historia się skończy.

Pierwsze niepokojące znaki

Pierwszy raz poczułam chłód, kiedy podczas niedzielnego obiadu syn rzucił niby od niechcenia:

– Mamo, a może sprzedałabyś tę działkę na wsi? Przecież i tak tam nie jeździsz.

– A co miałabym zrobić z tymi pieniędzmi? – zapytałam, starając się, by głos mi nie zadrżał.

– Zainwestujemy, mamo. Dom się sypie, trzeba będzie go odremontować – dodała córka, nie patrząc mi w oczy. To była rozmowa bez ciepła, bardziej przypominała negocjacje niż rodzinne spotkanie.

Od tamtej pory zaczęły się pytania o konta, polisy, o to, co jest na moje nazwisko, a co na ich.

– Mamo, powinnaś uporządkować sprawy – mówili tonem urzędników, nie dzieci.

Poczułam, że coś, co dotąd było niewidoczne, nagle się ujawnia: ich niecierpliwość. Jeszcze niedawno pytali mnie o radę w pracy, opowiadali o znajomych, teraz przychodzili tylko wtedy, gdy trzeba było coś podpisać lub załatwić. Wieczorem siedziałam w swoim pokoju i słyszałam ich szepty w kuchni.

– Trzeba ją namówić na pełnomocnictwo – mówił syn.

– Spokojnie, jest coraz słabsza, w końcu się zgodzi – odpowiadała córka. Trzymałam wtedy w rękach filiżankę z herbatą i czułam, jak mi się trzęsą palce. Niby nic nowego, a jednak po raz pierwszy miałam wrażenie, że patrzą na mnie jak na przeszkodę, a nie matkę.

Tamtej nocy długo nie spałam. Wpatrywałam się w sufit i przypominałam sobie wszystkie noce, które przepracowałam dla nich. Wtedy podjęłam decyzję, że muszę zacząć działać. Jeśli oni potrafią planować za moimi plecami, ja też mogę. I że tym razem to ja będę o krok przed nimi.

Podsłuchałam ich rozmowę

Zwykle wcześnie chodzę spać, ale tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Siedziałam w fotelu z książką, której nawet nie czytałam, bo ucho miałam wyostrzone na każdy dźwięk z kuchni. Dzieci myślały, że już śpię.

– Jeśli podpisze, to zrobimy wszystko wreszcie po swojemu – powiedział syn półgłosem.

– A jak nie? – spytała córka. – To poczekamy. I tak długo nie pociągnie – odparł bez emocji.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek dotąd. Przez chwilę miałam wrażenie, że ktoś mi wyciągnął krzesło spod nóg. Nie weszłam jednak do kuchni. Siedziałam dalej w ciemności, zaciskając dłonie na podłokietnikach. Widziałam w myślach ich twarze – te dziecięce, ufne, które całowałam, gdy wracałam z nocnej zmiany. Czy to naprawdę te same osoby?

Kiedy wyszli, weszłam do kuchni. Na stole leżał otwarty notes córki, a w nim zapisane numery telefonów do pośredników i notariuszy. Nie czytałam szczegółów, nie musiałam. Wiedziałam, że planują wszystko, co ma się stać z moim domem, działką, pieniędzmi. W ich planach ja byłam już nieobecna.

Tej nocy długo siedziałam przy stole. Najpierw łzy kapały mi do herbaty, potem łzy wyschły i zostało tylko zimne, spokojne myślenie. Uświadomiłam sobie, że jeśli pozwolę, wszystko potoczy się tak, jak oni chcą. A ja wcale nie byłam jeszcze gotowa zniknąć. Właśnie wtedy w mojej głowie narodził się plan. Plan, dzięki któremu to oni kiedyś usiądą przy tym stole i poczują, jak to jest być oszukanym we własnym domu.

Nie spodziewali się tego

Od następnego dnia zaczęłam grać swoją rolę. Wstawałam później, poruszałam się wolniej, częściej siadałam w fotelu przy oknie, udając zmęczenie.

– Mamo, źle wyglądasz – mówiła córka z fałszywą troską, odkładając torebkę na krzesło.

– To tylko wiek, kochanie – odpowiadałam miękko i się uśmiechałam. Syn przynosił mi kolejne papiery.

– Tu tylko podpisz, mamo, to formalność.

– Och, później… głowa mnie boli – wzdychałam i zamykałam oczy, jakbym już nie miała sił.

W rzeczywistości byłam czujniejsza niż kiedykolwiek. Sprawdzałam skrzynkę, notowałam daty ich wizyt, słuchałam uważnie. W tym samym czasie odwiedzałam po cichu notariusza i bank. Przepisywałam dokumenty tak, by nie wiedzieli, gdzie są pieniądze, a działkę dawno temu sprzedałam i ulokowałam środki na koncie, do którego nikt oprócz mnie nie miał dostępu.

Zaczęłam też testować ich cierpliwość. Prosiłam o drobne przysługi – zakupy, wizyty w urzędzie – patrząc, z jaką niechęcią to robią.

– Nie mogłabyś sama, mamo? – mruczał syn. – Mam tyle pracy…

– Nie dam rady – odpowiadałam cicho. Miałam wrażenie, że każdy taki moment utwierdzał ich w przekonaniu, że jestem coraz słabsza. A ja czułam, że rośnie we mnie siła.

W lustrze widziałam twarz kobiety starszej, ale spokojnej. Wiedziałam, że finał tej historii będzie należał do mnie. Oni czekali na mój upadek, ja cierpliwie budowałam swoją niespodziankę. Jeszcze trochę i zrozumieją, że matka, którą uważali za bezbronną, potrafi rozegrać tę partię lepiej niż oni swoje kalkulacje.

Nadeszła chwila prawdy

Zaprosiłam ich do siebie w niedzielę. Usiadłam przy stole, ubrana porządnie – jak kiedyś, gdy jeszcze mnie słuchali.

– Chciałam z wami porozmawiać o przyszłości – zaczęłam łagodnie. Ich oczy natychmiast się rozświetliły. Córka poprawiła włosy, syn wyjął z teczki jakieś papiery.

– To dobrze, mamo. My też chcieliśmy… wiesz… uporządkować wszystko – powiedział syn, nie kryjąc nadziei.

– Tak, żebyś już się nie musiała niczym martwić – dodała córka.

Uśmiechnęłam się delikatnie.

– I właśnie dlatego byłam już u notariusza. Wszystko uporządkowałam – powiedziałam spokojnie.

Ich uśmiechy zamarły.

– Jak to… sama? – spytała córka z niepokojem. – Mamo, przecież mówiłaś, że…

– Że jestem zmęczona? Że mam kłopoty z pamięcią? Tak, tak mówiłam. I bardzo dobrze, że mówiłam – przerwałam synowi, patrząc mu prosto w oczy. – Bo dzięki temu mogłam zobaczyć, jak naprawdę mnie traktujecie.

Zapadła cisza.

– Ale… mamo, przecież my się tylko martwimy… – próbowała jeszcze córka.

– Nie. Martwilibyście się, gdybym była dla was kimś więcej niż tylko przeszkodą do spadku. A wy tylko liczycie – odpowiedziałam chłodno.

Wstałam, sięgnęłam do komody i położyłam przed nimi kopertę.

– Tu są dane kontaktowe do kancelarii. Jeśli chcecie wiedzieć, co po mnie zostanie – tam się dowiecie. A dziś… dziś możecie już iść.

Patrzyli na mnie w osłupieniu. Zawsze sądzili, że starość oznacza naiwność. Zapomnieli tylko, że czasem to właśnie starzy ludzie potrafią zagrać najciszej, ale najmocniej.

A niech się obrażają

Od tamtego dnia nie przyszli przez kilka tygodni. Dzwonili, ale nie odbierałam. Nie dlatego, że chciałam ich ukarać – ja po prostu nie miałam im już nic do powiedzenia. Wszystko zostało powiedziane tamtego niedzielnego popołudnia. Zrozumieli, że nie jestem już dla nich starą, zmęczoną kobietą, którą można prowadzić za rękę prosto do grobu. Zrozumieli, że nawet umierając, potrafię być sobą.

Notariusz dostał jasne instrukcje. Dom po mojej śmierci nie pójdzie do dzieci, lecz na fundację zajmującą się opieką nad starszymi kobietami. Działka? Już dawno przepisana na moją dawną przyjaciółkę, która pomagała mi, kiedy miałam zapalenie płuc i leżałam w łóżku jak roślina. Została mi jedna rzecz – stare pianino, na którym kiedyś grała moja mama. Zostawiłam je wnuczce. Ona jedyna jeszcze czasem siadała przy nim i grała, kiedy nikt nie patrzył.

Moje dzieci, jak sądzę, do końca życia będą wspominać ten dzień. Pewnie się zdziwią, gdy już będę leżała w piachu. Może będą zaskoczeni, że nic po mnie nie zostało. Ale prawda jest taka, że wszystko, co miałam najcenniejszego, dałam im dawno temu – miłość, dom, bezpieczeństwo, szansę na dobre życie. Tylko że oni to przehandlowali za chciwość i niecierpliwość. Kiedyś ktoś powiedział, że śmierć wszystko porządkuje. Moja – mam nadzieję – uporządkuje również ich sumienia.

Zofia, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama