Reklama

Zawsze chciałam być dla moich dzieci podporą. Oparciem, bezpieczeństwem, gwarancją, że cokolwiek się stanie – mama pomoże. Kiedy były małe, nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. Ale dziś mają po trzydzieści lat, własne rodziny, konta w banku i... wciąż czekają na przelewy ode mnie. Przywykły, że ich wakacje, raty za samochody i nowe meble „sponsoruje mama”. Tyle że moje źródełko wyschło. Emerytura nie wystarcza na ich zachcianki. Przez lata myślałam, że miłość równa się dawanie. Ale dziś wiem, że czas przestać być bankomatem.

Zawsze na moim garnuszku

– Mamo, możesz mi przelać pięć stówek? Oddam w przyszłym tygodniu – zadzwonił syn. Jak zwykle, nie zapytał, czy mam z czego, tylko czy mogę.

Nie miałam. Ale przelałam. I tak wyglądało to od lat. Pomagałam, bo dzieci startowały w dorosłość. Studia, wynajem pokoju, potem pierwsze prace, śluby, kredyty. Mówiłam sobie, że przecież matka od tego jest – żeby pomagać. Ale problem w tym, że ta „pomoc” stała się normą. Naturalnym obowiązkiem. Bez pytania, bez wdzięczności.

Kiedy synowa robiła remont kuchni, zapytała:

– Mama pożyczy?

A potem nawet nie wspomniała o zwrocie. Córka, kiedy planowała wyjazd z rodziną nad morze, rzuciła mimochodem:

– Mama dołoży parę groszy, co?

Dołożyłam. Jak zwykle. Nie jestem bogata. Żyję skromnie. Ale przez lata jakoś się udawało. Emeryturę miałam przeciętną, trochę oszczędności z dawnych lat. Nigdy nie kupowałam niczego dla siebie – bo dzieci potrzebują bardziej. Kiedy coś się sypało w ich budżecie, byłam planem awaryjnym.

Z czasem zaczęłam zauważać, że nie tylko nie chcą rezygnować z wygód, ale wręcz żyją tak, jakby mieli zaplecze finansowe. A to ja byłam tym zapleczem. Tyle że już nie daję rady.

– Mam, nie zapłaciłaś rachunku za gaz? – zapytała córka, kiedy odwiedziła mnie któregoś dnia.

Uśmiechnęłam się blado.

– Nie miałam z czego, złotko – odpowiedziałam cicho.

Życie ponad stan

Zastanawiałam się czasem, jakim cudem moje dzieci mają zawsze pieniądze na wszystko – oprócz tego, co naprawdę ważne. Raty za telewizor 65 cali? Są. Nowy telefon? Oczywiście. Kurs jogi dla synowej? Czemu nie. Ale kiedy wspominałam o własnych potrzebach – cisza.

Mamo, teraz naprawdę cienko stoimy – wzdychała córka, wsiadając do swojego SUV-a. – Ale jakoś się odbijemy. Ty zawsze dasz radę, prawda?

Dawałam. Z mojej biednej emerytury, z konta oszczędnościowego, czasem z pożyczki. I nie miałam już złudzeń – oni po prostu nie chcieli zrezygnować z wygód. Nauczyli się, że jak zabraknie, to mama pomoże. Że mama nie odmówi. Bo przecież kocha. Syn z rodziną jeździli dwa razy do roku na wakacje. „All inclusive, bo dzieci muszą mieć atrakcje” – tłumaczył. A ja nawet do sanatorium nie pojechałam od lat, bo przecież były „ważniejsze potrzeby”.

Z każdej strony sypały się prośby o drobną pomoc. Ale te drobne sumy sumowały się w tysiące, których nikt nigdy nie oddał. Pamiętam, jak raz spróbowałam powiedzieć „nie”. Syn zadzwonił, chciał pieniądze na wymianę opon. Powiedziałam, że nie mam.

– Ale jak to? Przecież zawsze miałaś! – zdziwił się.

– Już nie mam – odpowiedziałam spokojnie.

Milczał przez chwilę, a potem się rozłączył. Przez tydzień się nie odzywał. Zaczynałam rozumieć, że nie chodziło o pomoc. Chodziło o wygodę. A ja... byłam jedynie bankomatem.

Nie mam już z czego dawać

Od kilku miesięcy sprawdzałam konto z duszą na ramieniu. Emerytura wpływała, a znikała błyskawicznie. Opłaty, leki, jedzenie – ledwo starczało. Oszczędności? Zniknęły. Po cichu zaczęłam pożyczać. Od sąsiadki, od koleżanki z dawnej pracy. Wstyd mnie zżerał, ale wciąż wmawiałam sobie, że to przejściowe. Że dzieci się ogarną. Tylko że one... nie zamierzały.

– Mamo, tylko cztery stówki. Młody miał urodziny, poszło więcej niż planowaliśmy – powiedziała córka, jakby mówiła o kupnie bułek.

– Nie mam – odpowiedziałam z trudem.

– No ale... coś wymyślisz, co? – zaśmiała się i nawet nie zauważyła, że ja nie żartuję.

Potem przyszła decyzja o podwyżce czynszu. Niewielka, ale dla mnie to był gwóźdź do trumny. Wiedziałam, że nie dam już rady. Że muszę powiedzieć głośno to, czego tak się bałam: koniec z dawaniem. Wieczorem zadzwoniłam do syna. Był w dobrym humorze.

– Mamo, a co u ciebie? – zagadnął.

– Źle – przerwałam. – Mam długi. I nie mam już pieniędzy.

– Ale jak to? – zrobił się czujny.

– Tak to. Koniec z przelewami. Nie jestem w stanie. Naprawdę. Już nie mogę.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem odchrząknął.

– No dobra. Spoko, jakoś sobie poradzimy.

Ale coś w jego głosie się zmieniło. Chłód. Dystans. A może tylko mi się wydawało? Byłam wykończona. Ale po raz pierwszy od dawna – też... trochę wolna.

Mówienie „nie” boli

Myślałam, że poczuję ulgę. Że skoro wreszcie powiedziałam prawdę, wszystko stanie się prostsze. Ale nie. Było gorzej. Dzieci zaczęły się ode mnie odsuwać. Jakby nie byłam już im potrzebna. Jakby nagle przestałam być kochającą mamą, a stałam się… bezużyteczna.

– Mamo, ale przecież nie mówisz, że nie chcesz nam pomóc, tylko że nie możesz, prawda? – dopytywała córka, kiedy w końcu znalazła czas, by do mnie zadzwonić.

– Jedno i drugie – odpowiedziałam szczerze. – Już nie tylko nie mogę, ale i nie chcę.

– To bardzo niemiłe – rzuciła z wyrzutem. – Ja bym tak mojej matce nigdy nie powiedziała.

Zrobiło mi się gorąco. I wstyd. Jakbym coś złamała, zdradziła jakieś matczyne przysięgi. A przecież ja już tyle dałam. Tyle z siebie wycisnęłam, że zostało we mnie tylko zmęczenie. Syn milczał dłużej. Przestał się odzywać prawie zupełnie. Tylko synowa dzwoniła raz, z pretensją w głosie:

– Słyszałam, że powiedziała mama, że nie chce pomagać. Myślałam, że jesteśmy rodziną.

– A ja myślałam, że w rodzinie pomaga się sobie nawzajem – odpowiedziałam, drżącym, ale pewnym głosem.

Po tej rozmowie długo płakałam. Czułam się samotna, winna i... wciąż kochałam ich tak samo. Ale miłość to nie znaczy ciągłe poświęcanie się. Zaczęłam to rozumieć dopiero teraz, gdy przestałam ich „sponsorować”. Miałam prawo zadbać o siebie. Nawet jeśli ich to boli.

Moja ostatnia złotówka

W moim portfelu zostało czterdzieści dwa złote i garść drobnych. Leżały tam tak długo, że znałam je niemal na pamięć – zgięta dziesiątka, dwie piątki, reszta w monetach. Emerytura miała być dopiero za tydzień. Siedziałam przy kuchennym stole i gapiłam się na nie, jakby miały same powiedzieć, co mam zrobić.

Byłam głodna, ale nie chciałam iść do sklepu. Bałam się, że te pieniądze znikną i znów zostanę z niczym. Lodówka pusta, telefon milczy. Nikt nie zadzwonił. Nikt nie zapytał, czy mam co jeść, czy nie potrzebuję pomocy. Odcięłam kurek. Zasłoniłam się biedą. Wreszcie. Wieczorem zadzwonił domofon. Spojrzałam przez wizjer – wnuczka. Córka przywiozła ją niby na chwilkę. Właśnie byli w pobliżu.

– Mama kazała ci coś przekazać – powiedziała, wręczając reklamówkę z zakupami. – Powiedziała, że może to pomoże ci zrozumieć, że nie jesteś sama.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W reklamówce było mleko, chleb, trochę warzyw, ser. I mały słoik konfitury, który sama kiedyś im dałam. Serce mi ścisnęło. Nie wiem, czy to była próba pojednania, czy gest z litości. Ale pierwszy raz od miesięcy poczułam, że nie jestem tylko „funkcją”, która ma dawać.

Wieczorem zadzwonił syn. Krótko. Bez czułości. Ale zadzwonił.

– Jak tam, mamo? Dajesz radę?

– Daję. Jakoś – odpowiedziałam.

Może to dopiero początek.

Nowe zasady, które nas ratują

Zasady. Nigdy ich nie ustalałam. Przez lata byłam od dawania, od ratowania, od wyręczania. Dzieci nie prosiły, tylko zakładały. A ja spełniałam, bo kochałam. Bo chciałam, żeby im było łatwiej niż mnie. Tylko że zapomniałam, że mi też coś się należy. Dziś żyję inaczej. Nie bogato, ale uczciwie wobec siebie. Płacę rachunki na czas. Kupuję tańsze rzeczy, gotuję prosto. Nie pożyczam już nikomu. Nie przelewam „na chwilkę”. I... nie tłumaczę się z tego. To była najtrudniejsza lekcja.

Nie straciłam dzieci. Odwrócili się na chwilę. Byli rozczarowani, może nawet wściekli. Ale wrócili. Córka wpada co jakiś czas z wnuczką. Przynosi ze sobą zupę i ciasto, jak ja kiedyś jej. Syn dzwoni raz w tygodniu. Nie pyta już o pieniądze. Pyta, jak się czuję. Czy czegoś nie potrzebuję. I najważniejsze – nauczyli się, że mama nie musi być bankiem.

Czasem mam wrażenie, że dzięki temu wreszcie zobaczyli we mnie człowieka. Nie portfel. Tylko kobietę, która też może być zmęczona, osamotniona, która ma prawo powiedzieć „dość”. Nie żałuję. Odmawianie boli, ale daje siłę. A prawdziwa miłość – przetrwa nawet wtedy, gdy przestaje się dawać pieniądze. Bo miłość to nie przelewy. To obecność.

Halina, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama