Reklama

Kiedyś jeszcze miałam nadzieję — głupią, naiwną, ale jednak. Po rozwodzie nie szukałam od razu nikogo nowego, byłam zbyt zmęczona walką o każdy dzień i każdą złotówkę. Ale kiedy człowiek z dnia na dzień przestaje być dla kogokolwiek ważny, kiedy jedyne „kochanie” słyszysz od swojego psa, zaczyna do niego docierać, że samotność nie jest chwilowa. Ona zostaje na dłużej.

Mam dwójkę dzieci. Ola ma szesnaście lat. To wieczna wojowniczka, która wie wszystko najlepiej i od kilku miesięcy traktuje mnie jak służącą, która odpowiada za obiady, prasowanie i finansowanie kosmetyków. Bartek jest trzy lata młodszy. Milczący, zamknięty w sobie, wiecznie siedzi z nosem w telefonie. Po rozwodzie przez chwilę byliśmy jak zgrany zespół: trochę jak na froncie. Trzymaliśmy się razem. Ale z biegiem miesięcy dzieci zaczęły mnie traktować jak coś, co im się należy. I wtedy pojawił się Robert.

Poznałam go na szkoleniu. Był cichy, spokojny, z taką ciepłą mądrością w oczach. Nie robił z siebie widowiska, nie opowiadał głupich żartów, nie prężył muskułów jak mój były. Po prostu... był. Zaczął się odzywać. Potem zaprosił mnie na kawę, później zaproponował spacer i po raz pierwszy od lat ktoś spojrzał na mnie tak, że poczułam się znowu kobietą.

Kiedy powiedziałam przyjaciółce przez telefon, że się z kimś spotykam, najpierw zapadła cisza.

— Nareszcie! — powiedziała w końcu. — Przecież ile możesz być sama? Czas coś zmienić w życiu, Dorota.

Zgadzałam się z tym w stu procentach, dlatego zdecydowałam, że poznam dzieci z Robertem. Chciałam, żeby zobaczyły, że mama to nie tylko dostawca jedzenia i emocjonalny śmietnik.

— A kto to jest? — Ola nawet nie spojrzała znad telefonu.

— Znajomy — odparłam spokojnie. — Miły, zobaczysz.

— Miły, mamo, serio... — rzuciła z ironicznym uśmieszkiem. — Daj spokój.

Bartek tylko skinął głową. Nie rzucił ani jednego komentarza. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to milczenie będzie najgorszą bronią, jaką przeciw nam wystosują.

Usiłowałam z nimi rozmawiać

Pierwsze spotkanie Roberta z dziećmi odbyło się w sobotnie popołudnie. Ugotowałam ich ulubioną zupę, upiekłam ciasto. Stół wyglądał jak na święta, a ja czułam się jak przed egzaminem. Robert przyszedł z uśmiechem, z torbą pełną drobiazgów dla dzieci. Dla Oli książka, dla Bartka zestaw do modelowania figurek. Pomyślał. Postarał się.

Ola powiedziała „dzięki” bez patrzenia na prezent i wróciła do telefonu. Bartek schował zestaw do plecaka i tyle go widzieliśmy. Usiedliśmy przy stole, rozmawialiśmy, trochę sztucznie, ale grzecznie. Dzieci nie powiedziały nic niemiłego. Tylko to, jak patrzyły, jak rzucały zdawkowe odpowiedzi, jak uciekały wzrokiem — to bolało najbardziej. Wtedy jeszcze miałam nadzieję, że to tylko szok, że potrzebują czasu.

Kilka dni później Robert został na noc. Pierwszy raz. Rano nie mógł znaleźć pilota do telewizora.

— Na pewno tu był. Wczoraj jeszcze oglądaliśmy wiadomości — mruknął, przeszukując kanapę.

Znalazłam go dwa dni później w koszu na śmieci w łazience, zawinięty w papier toaletowy. Udawałam, że tego nie widzę. A może naprawdę chciałam wierzyć, że to przypadek.

Potem były inne drobiazgi. Hałasowanie głośnikiem tuż przed północą, mimo że Robert już spał. Zaklejona pasta do zębów, jego kapcie, specjalnie zgniecione między ich butami. Brudne skarpetki Bartka wrzucone do butów Roberta. Takie niby nic, ale zbyt regularne, zbyt przemyślane. A najgorsze, że nigdy nie mogliśmy im niczego udowodnić.

— Wszystko w porządku? — zapytał mnie któregoś wieczoru Robert, kiedy siedzieliśmy razem przy herbacie.

— Tak, kochanie. Może się przyzwyczają — odpowiedziałam cicho, ale już wtedy wiedziałam, że się nie przyzwyczają.

Usiłowałam z nimi rozmawiać. Szczególnie z Olą.

— Wiesz, że to dla mnie ważne, prawda? — rzuciłam, siadając na skraju jej łóżka.

— No co, przecież nic nie zrobiłam — odezwała się z udawaną obojętnością.

— Nie trzeba nic robić, żeby ranić — zauważyłam. — Czasem wystarczy tylko spojrzenie.

— Serio? To teraz nie mogę już patrzeć? — mruknęła i odwróciła się do ściany.

Zaczynałam czuć się obco we własnym domu. Dzieci były coraz bardziej zdystansowane, a ja coraz częściej myślałam, że chyba je przeceniłam. Może one naprawdę myślały, że będę zawsze tylko ich matką. Że nie mam prawa być też kobietą.

Coś się zmieniło

Robert nic nie powiedział. Nie zrobił awantury, nie miał żadnych pretensji — po prostu któregoś dnia zniknął. Wróciłam z pracy i wiedziałam to od razu. W mieszkaniu było zbyt cicho, a na komodzie leżał liścik.

„Dorota, nie chcę wchodzić pomiędzy ciebie i dzieci. Nie chcę być powodem waszych cichych wojen. Nie umiem tak żyć. Dziękuję ci za wszystko. Kocham cię. Robert”.

Stałam z tą kartką w dłoni i patrzyłam w pustą przestrzeń, gdzie zwykle odstawiał swój kubek. Coś się we mnie załamało. Jakby nagle zgasło światło, ale nie miałam już siły szukać włącznika.

Ola przyszła pierwsza do kuchni.

— Mamo, czemu go nie ma? — spytała.

Wyjechał — odparłam.

— Wyjechał? Tak po prostu? — drążyła.

— Tak po prostu.

Spojrzała na mnie z czymś, co miało udawać zdziwienie, ale w jej oczach widziałam satysfakcję. Krótką, niepewną, jakby nie dowierzała, że tak łatwo poszło.

— Przestań, mamo — mruknęła. — To on sobie odpuścił, nie my.

Usiadłam bez słowa przy stole i przez chwilę tylko patrzyłam, jak para unosi się znad czajnika. Potem wstałam i poszłam do sypialni. Położyłam się tam w ubraniu i gapiłam w sufit. Nie płakałam. Nie miałam na to siły.

Od tego dnia coś się zmieniło. Już nie gotowałam. Nie przypominałam im o pracy domowej, nie sprawdzałam zeszytów, nie dopytywałam o chłopaków czy koleżanki. Wracałam późno. Czasem szłam na długi spacer, czasem na kawę, czasem po prostu stałam i patrzyłam, jak zamykają sklepy.

— Mamo, zrobisz coś do jedzenia? — zapytał Bartek dwa dni później.

Nie jestem głodna. Zróbcie sobie kanapki — odpowiedziałam bez emocji.

Dla nich to było nowe. Mama, która niczego nie proponuje. Mama, która milczy. W ich głowach pewnie jeszcze nie połączyło się to z Robertem. Myśleli, że jestem zmęczona. Że może mam gorszy dzień. Tyle że ten dzień nie mijał.

Wieczorem Ola otworzyła drzwi mojego pokoju bez pukania.

— Gdzie byłaś? — zapytała.

— Na spacerze — burknęłam. — Coś jeszcze?

— Nie. Po prostu… długo cię nie było.

— Nie musisz mnie pilnować — stwierdziłam.

Nie krzyczałam, nie tłumaczyłam. Wiedziałam, że teraz dopiero zaczną coś rozumieć. I że nie będzie im się to podobać.

Nikogo nie pocieszałam

Zaczęli się niepokoić. Najpierw tak lekko, potem coraz mocniej. Bartek zaglądał do kuchni, sprawdzał lodówkę, pytał, co dziś na obiad. Ola próbowała mnie zaczepiać rozmowami o szkole, o koleżankach. Nie reagowałam. Odpowiadałam krótko, bez emocji. Nie miałam już w sobie tego ciepła, które wcześniej dawałam im bez ograniczeń.

Któregoś wieczoru usłyszałam rozmowę w ich pokoju. Mówili cicho, ale wystarczająco wyraźnie.

— Myślisz, że ona… nas teraz nienawidzi? — spytał Bartek.

— Nie wiem — odpowiedziała Ola. — Ale chyba nie jesteśmy już dla niej tacy ważni.

Słyszałam wszystko doskonale, ale się nie poruszyłam. Nie weszłam tam. Nikogo nie pocieszałam.

Zaczynali rozumieć, że to nie Robert był problemem. Że coś się we mnie zmieniło na ich oczach, a oni zostali z wersją matki, której nie znali. Matki, która przestała pytać, czy wrócili bezpiecznie do domu.

Zadzwoniłam do niego

Zrozumienie przychodziło stopniowo. Najpierw była złość, potem zawód, a na końcu przyszło zmęczenie. Nie Robertem — nim nigdy, ale dziećmi. Tym, jak łatwo im przyszło zepchnąć moje potrzeby na margines.

Zaczęłam przypominać sobie wieczory z Robertem. Te najcichsze. Gdy siedzieliśmy na kanapie i nic nie trzeba było mówić. Gdy wystarczyło, że był. I kiedy zniknął, nie zniknął tylko on — zabrał ze sobą tę część mnie, którą przez chwilę udało mi się odzyskać.

Zadzwoniłam do niego. Odebrał po kilku sygnałach. Oboje milczeliśmy przez chwilę.

— Chciałam tylko, żebyś wiedział — zaczęłam — że dla mnie to było ważne. My… to było prawdziwe.

— Dorota — westchnął. — Ja nie wrócę. Chociaż nie zapomnę. To było dla mnie za dużo.

Nie miałam mu za złe, że nie chce wrócić. Sama nie wiedziałabym, jak miałoby to wyglądać.

Wieczorem wypiłam herbatę u sąsiadki.

— Umarłam — powiedziałam cicho, patrząc w parującą filiżankę. — I to przez własne dzieci. Nie mam pojęcia, czy... jeszcze kiedykolwiek będę żyć.

Nie pocieszała mnie, tylko słuchała. I tak było dobrze.

Nie chcę już być ofiarą

Żyliśmy dalej pod jednym dachem, ale coś między nami wygasło. Już nie pytałam, czy wszystko w porządku. Nie wchodziłam wieczorami do ich pokoi, nie słuchałam opowieści o tym, kto się z kim pokłócił w klasie. Stałam się kimś, kto mieszka obok, nie z nimi. Jakbyśmy byli przypadkowymi lokatorami, którym los przydzielił wspólny adres.

Zauważyli to. Bartek zaczął sprzątać swój pokój bez przypominania. Ola czasem gotowała makaron na obiad. Zdarzało się, że pytali mnie o mój dzień, o to, czy czegoś nie potrzebuję. Uśmiechałam się wtedy lekko i odpowiadałam spokojnie: wszystko mam. Bo miałam. Miałam ciszę, spokój i tę nową wersję siebie, która przestała się spalać dla innych.

Bartek pewnego wieczoru przyszedł do mnie z talerzem.

— Mamo, zjesz z nami? — zapytał.

— Nie jestem głodna — powiedziałam, nie patrząc mu w oczy.

Nie chcieli go. Teraz nie mają mnie.

Patrzyłam, jak próbują odzyskać coś, czego nie da się już przywrócić. Kocham ich. I pewnie zawsze będę ich kochać, ale nie chcę już być ofiarą tej miłości. Nie chcę żyć z myślą, że wszystko, co robię, robię, by ich zadowolić. Nie chcę znowu dać się wypchnąć z własnego życia.

Ostatni raz spojrzałam w lustro, zanim poszłam spać. Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedyś otworzę komuś drzwi. Teraz to jednak ja decydowałam, kto przez nie wchodzi.

Dorota, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama