„Moje dzieci nie zasługują na spadek po mnie. Mam mnóstwo pieniędzy i najwyżej wezmę je do grobu”
„Później usłyszałem, że bywam zbyt roszczeniowy. Że mam tyle pieniędzy, to powinienem umieć wszystko załatwić sam. A ja nie chciałem ich pieniędzy. Nie potrzebowałem przelewu ani prezentu. Potrzebowałem obecności. Ale to było chyba za dużo”.

- Redakcja
Odkąd przeszedłem na emeryturę, miałem wreszcie czas, żeby naprawdę przyjrzeć się swojemu życiu. Przez dziesiątki lat pracowałem jak wół – najpierw na budowie, potem prowadząc własną firmę. Dorobiłem się więcej, niż potrzebuję. Dziś nie martwię się o rachunki, mogę jechać, gdzie chcę i zjeść co chcę. Tylko co z tego, skoro moje dzieci traktują mnie jak bankomat? Oczekują, że wszystko im się należy. A ja się zastanawiam – czy człowiek ma obowiązek nagradzać obojętność i brak szacunku? Może są lepsi kandydaci do mojego majątku?
Oczekiwania kontra rzeczywistość
Kiedy byłem młodszy, naiwnie wierzyłem, że jeśli będę dobrym ojcem, to dzieci odpłacą mi tym samym. Że będą dzwonić, odwiedzać, zapraszać mnie na święta. Że jak już nie będę mógł sam skosić trawnika czy zmienić żarówki, to któryś z synów podjedzie i mi pomoże. Nie oczekiwałem wiele – tylko obecności. Tego, że będziemy rodziną, nie tylko z nazwy.
Na początku jeszcze się łudziłem. Myślałem, że mają dużo na głowie – rodziny, praca, dzieci. Przymykałem oko, kiedy znowu nie zadzwonili w moje urodziny, a na Wigilię przyjechali w ostatniej chwili, rzucili prezent na stół i już patrzyli na zegarki.
– Tato, my na chwilę, bo jeszcze do teściów musimy – powtarzał zawsze najstarszy.
– Praca mnie zabija, ojciec. Serio, nie mam czasu na nic – rzucał młodszy, wyciągając telefon, nawet nie patrząc mi w oczy.
Zaczęło mnie to gryźć. Bo przecież, cholera jasna, ja ich woziłem na basen, chodziłem na zebrania w szkole, odkładałem na ich studia, a potem jeszcze dałem im pieniądze na mieszkania. Nie dlatego, że musiałem. Chciałem, żeby miały lepiej. I co dostałem w zamian? Uprzejmą obojętność. Kiedy któregoś dnia zadzwoniłem z prośbą o pomoc przy cieknącym kranie, usłyszałem:
– Tato, a nie możesz kogoś wynająć? Przecież masz kasę.
Wtedy poczułem pierwszy raz, że coś jest bardzo nie tak. Moje dzieci chyba zapomniały, kim jestem.
Nie ma ich, gdy potrzebuję
Pamiętam doskonale ten wieczór. Siedziałem sam w salonie, z kubkiem herbaty, patrząc w puste miejsce na kanapie. Miałem wtedy zapalenie płuc, wysoka gorączka, a lekarz zalecił, żebym nie wychodził z domu. Zadzwoniłem do młodszego syna, prosząc, żeby przywiózł mi coś z apteki.
– Kurde, tato, dziś nie dam rady. Może zamów sobie przez internet? Albo weź taksówkę – powiedział szybko, jakby chciał mieć rozmowę z głowy.
Starszy nawet nie odebrał. Odesłał mi wiadomość: „Oddzwonię później”. Nie oddzwonił. W końcu zamówiłem kuriera, a leki dotarły dopiero następnego dnia. Przez całą noc trząsłem się z dreszczy, sam, w dużym, cichym domu, który kiedyś tętnił życiem.
Zacząłem się wtedy zastanawiać – czy to ja ich tak wychowałem? Czy to moja wina, że dziś traktują mnie jak niepotrzebny mebel, którego nie da się wyrzucić, ale nikt nie ma ochoty odkurzyć? Przecież gdyby to ich dziecko miało gorączkę, lecieliby na złamanie karku. Ale stary ojciec? On sobie poradzi.
Później usłyszałem, że bywam „zbyt roszczeniowy”. Że mam tyle pieniędzy, to powinienem umieć wszystko załatwić sam. Nikt nie powiedział wprost, ale czułem: skoro masz kasę, nie zawracaj głowy. A ja nie chciałem ich pieniędzy. Nie potrzebowałem przelewu ani prezentu. Potrzebowałem obecności. Zwykłego „jak się czujesz, tato?” Ale to było chyba za dużo.
Wdzięczność nie istnieje
Czasem siadam w fotelu i przeglądam stare zdjęcia. Chłopcy na sankach, w piaskownicy, potem na kolanach, gdy uczyłem ich jeździć na rowerze. Wszystko wtedy było proste – nie liczyłem godzin, nie przeliczałem wysiłku. Kiedy któreś zachorowało, brałem wolne w pracy i siedziałem przy łóżku. Kiedy chcieli nowy komputer albo rower, nawet nie pytali matki, tylko mnie. A ja – choć nieraz musiałem odjąć sobie od ust – stawałem na głowie, żeby mieli wszystko, czego potrzebowali.
Nigdy nie oczekiwałem od nich wdzięczności na kolanach. Ale może choć odrobiny pamięci o tym, co dla nich zrobiłem? Odrobiny refleksji? Ostatnio podczas obiadu u starszego syna zapytałem:
– Pamiętasz, jak pojechałem z tobą do Warszawy na rozmowę na uczelnię, bo tak się denerwowałeś?
Popatrzył na mnie zdziwiony.
– Serio? Ty tam byłeś? Nie przypominam sobie.
Nie pamiętał. A ja pamiętałem każdy szczegół. Jak spałem w tanim hoteliku, bo nie było mnie wtedy stać na więcej. Jak czekałem trzy godziny w holu, aż wyjdzie z rozmowy. Jak płakał ze szczęścia, że się dostał. Dziś mówi o tamtym czasie jakby sam to wszystko sobie zawdzięczał. Moja była żona powtarzała, że jestem zbyt sentymentalny. Że trzeba dawać i nie oczekiwać niczego w zamian. Może miała rację. Ale człowiek nie jest kamieniem. Nawet twardy głaz z czasem pęka, kiedy nikt go nie dotyka.
Test, którego nie zdali
W tym roku postanowiłem ich sprawdzić. Tak po prostu. Bez żadnych dramatów, bez słów „musimy porozmawiać”, bo wiem, że wtedy by się usztywnili. Po prostu rzuciłem luźno, że zastanawiam się nad przepisaniem domu.
– Bo wiecie – powiedziałem podczas kolacji, którą wyjątkowo zorganizowałem u siebie. – Może już czas uporządkować sprawy majątkowe. Zostawię wszystko temu, kto się mną zajmie na starość.
Zapanowała cisza. Dłuższa, niż się spodziewałem. Żaden się nie odezwał. Żaden nie zapytał: „Tato, co się dzieje? Coś cię boli?”. W końcu młodszy rzucił z półuśmiechem:
– No wiesz, tato, jak już robisz taki casting, to ja jestem wolny w każdy trzeci weekend. Możemy chodzić na spacery, pograć w warcaby…
Starszy zaśmiał się pod nosem i dodał:
– Ale tylko jak będzie dom z działką. W bloku się nie opłaca.
Niby żarty, ale w tych żartach była cała prawda. Żaden nie zapytał o moje potrzeby. Żaden nie zauważył, że specjalnie kupiłem więcej jedzenia, że piekłem sernik, choć nie mam już do tego ręki. Żaden nie zapytał, czemu właściwie o tym wspomniałem. Wtedy zrozumiałem coś bardzo prostego: dla nich to nie był test. Dla nich to była propozycja handlowa. I nawet nie próbowali jej ukryć. To nie był pierwszy raz, kiedy mnie zawiedli. Ale pierwszy raz, kiedy przestało mnie to boleć.
Nowy plan, nowe priorytety
Następnego dnia wstałem wcześnie i zrobiłem sobie kawę. Usiadłem przy kuchennym stole i spojrzałem na pusty notes. A potem zacząłem pisać. Nie testament – jeszcze nie. Ale plan. Mój własny plan na to, co zrobić z tym wszystkim, co mi zostało. Z pieniędzmi, z domem, z czasem, którego – o dziwo – miałem jeszcze całkiem sporo.
Nie miałem już złudzeń co do moich synów. Byli, jacy byli. Wychowałem ich najlepiej jak umiałem, ale to nie znaczy, że muszę ich nagradzać za obojętność. Wiele lat żyłem dla nich, teraz zamierzałem trochę pożyć dla siebie.
Zacząłem chodzić do pobliskiego domu seniora. Nie jako mieszkaniec – jeszcze nie – ale jako wolontariusz. Pomagałem w bibliotece, przywoziłem książki, rozmawiałem z ludźmi. Tam poznałem Basię. Miała siedemdziesiąt dwa lata, energii za dwóch, opowiadała dowcipy i grała w brydża lepiej niż ktokolwiek, kogo znałem. Zaczęliśmy się spotykać. Nie na randki – po prostu byliśmy dla siebie ważni. Ona też miała dzieci, które dzwoniły tylko raz na kilka tygodni.
Któregoś dnia powiedziała:
– Wiesz, myślę, że wcale nie jesteśmy tacy starzy. Po prostu niektórzy przestali nas widzieć.
Uśmiechnąłem się. Bo dokładnie to czułem. I wtedy podjąłem decyzję. Mój dom nie pójdzie ani do starszego, ani do młodszego. Ale może zamienimy go z Basią na coś mniejszego – wspólnego. A pieniądze? Pomogą komuś, kto naprawdę ich potrzebuje. Nie komuś, kto traktuje mnie jak numer konta.
Wiem komu dać wszystko
Testament napisałem kilka dni później. Nie w pośpiechu, nie w złości – spokojnie, z jasną głową. Część majątku przekazałem fundacji pomagającej samotnym seniorom. Druga część trafiła do sąsiadki, pani Wandy, która przez ostatnie lata przynosiła mi zupę, gdy byłem chory, i pytała, czy mam czym palić w piecu. Zawsze skromna, zawsze serdeczna – nigdy niczego nie oczekiwała w zamian.
Dom sprzedałem. Przeprowadziłem się do mniejszego mieszkania, ale pełnego życia – Basia była tu codziennie, a czasem i zostawała na noc. Przestaliśmy udawać, że to tylko przyjaźń. W tym wieku człowiek nie ma czasu na półśrodki. Śmialiśmy się z tego, że jesteśmy jak młodzi zakochani, choć przy wstawaniu z fotela każde z nas musiało najpierw poruszyć biodrem, potem kolanem, a potem jeszcze raz biodrem.
Synowie? Kiedy się dowiedzieli, że nie dostaną wszystkiego, zadzwonili. Ale nie żeby zapytać, jak się czuję. Pytali, czy na pewno to przemyślałem. Czy jestem zdrowy psychicznie. A kiedy powiedziałem, że po raz pierwszy od dawna – tak – rozłączyli się bez słowa. Nie było mi żal. Bo wreszcie byłem wolny od złudzeń. Dałem wszystko, co mogłem, przez całe życie. I teraz wiem – warto dawać tylko tym, którzy potrafią to dostrzec. Ktoś, kto przychodzi bez interesu, ale z troską.
Jerzy, 76 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja teściowa to królowa dram. Złośliwe szpileczki wbija z precyzją krawcowej, ale teraz trafiła na godnego przeciwnika”
- „Na emeryturze mój mąż całkiem skapcaniał. Jest tak nieogarnięty, że strach mu zlecić zbieranie chrustu”
- „Pieniądze to jedyna rzecz, na jakiej zależy mi w życiu. Zdecydowanie bardziej wolę mieć, niż być”

