„Moje dzieci nie akceptują mojego nowego partnera. Mówią, że w moim wieku jest to niesmaczne i obrzydliwe”
„– Kim on w ogóle jest? – zapytała Karolina. – Emerytowany kierowca miejskiego autobusu? Bez żadnego wykształcenia? Bez mieszkania? Ty jesteś poważna? Jak możesz spotykać się z takim człowiekiem – przy słowie takim znacząco przeciągnęła głoskę a, co zabrzmiało naprawdę niemiło”.

Po sześćdziesiątce życie wycisza się jak popołudniowa herbata. Staje się ciepłe i znajome, ale już bez iskier. Bez tej spontaniczności i odrobiny naiwności. Bez wiary, że jeszcze wszystko jest możliwe i mamy wystarczająco dużo czasu, żeby spełnić swoje młodzieńcze marzenia. Przynajmniej ja tak myślałam.
Czułam się bardzo samotna
Z mężem przeżyłam 34 lata. Raz było lepiej, raz gorzej. Oczywiście nie byliśmy idealną parą. Kłóciliśmy się, mieliśmy do siebie pretensje. Jak wszyscy. Ale byliśmy szczęśliwi. Wspólnie dorobiliśmy się mieszkania i samochodu, wykształciliśmy dzieci i pomogliśmy się im usamodzielnić. Byliśmy udaną rodziną i nie zmarnowaliśmy czasu, który dał nam los.
Po jego śmierci zostałam sama w naszym dużym mieszkaniu. W miejscu, które mi o nim przypominało na każdym kroku. Nawet porządki w sypialni, oddanie ubrań Karola do fundacji i pozbycie się jego osobistych drobiazgów niewiele zmieniły. Przypominał mi go fotel w salonie, na którym bardzo często siadał z gazetą. Serial w telewizji, który niegdyś oglądaliśmy wspólnie. Kuchenne krzesło, gdzie codziennie wczesnym porankiem pił kawę.
– Czy ty nawet w niedzielę nie mógłbyś dłużej zostać w łóżku? Koniecznie musisz tłuc się po kuchni z tą kawą przed szóstą rano? – często marudziłam, a on jedynie uśmiechał się do mnie i mrugał znacząco okiem.
Tak, mrugał. Bo Karol był prawdziwym optymistą. No wiecie, takim, co to zawsze widział szklankę do połowy pełną i zawsze potrafił mnie rozbroić. Choćbym wróciła do domu w najbardziej bojowniczym nastroju, miała akurat złe dni lub pokłóciła się z przyjaciółką na przysłowiową śmierć i życie. On zawsze powiedział coś, dzięki czemu całe ciśnienie ze mnie schodziło i na nowo uśmiechałam się do życia.
Teraz dałabym wiele, żeby zastać go z jego ulubionym kubkiem w ręku, pochylonego nad gazetą. W domu zapanowała cisza i prawdziwa pustka. Nikt już nie rozrzucał skarpetek po kątach, nie zostawiał w sypialni brudnych kubków i nie przekładał mi rzeczy, które ułożyłam na półkach w lodówce.
Życie po prostu mijało
Czas wypełniałam wnukami, książkami, krzyżówkami i serialami. Dzieci często mówiły, że powinnam być wdzięczna za spokojne życie. Dla nich byłam stateczną wdową, która powinna żyć życiem bohaterów telenowel i cieszyć się, że niczego nie muszę.
– Oj mamo, zupełnie nie rozumiem, dlaczego ty tak marudzisz. Masz spokój. Nie musisz wstawać bladym świtem do pracy, przedzierać się przez korki, znosić humorów szefa i klientów, biec z wywieszonym językiem na zebranie do szkoły, bo wychowawczyni nie rozumie, że o szesnastej trzydzieści to ludzie jeszcze pracują. Możesz robić, co tylko chcesz i jeszcze narzekasz – powiedziała mi kiedyś córka.
– Ale dziecko, co ja niby mam robić?
– Masz przecież swoje ulubione zajęcia. Masz nas. Czego ci niby brakuje? – ta dziewczyna zupełnie nie rozumiała tego, że ja też jeszcze chcę czuć się potrzebna.
Że nie chcę tylko spokoju. Chciałam jeszcze od życia czegoś więcej. Poczuć, że to nie koniec mojej historii. Że jeszcze czeka mnie coś fascynującego.
Poznaliśmy się pod warzywniakiem
Nie był to romantyczny spacer po plaży, tylko zakupy na osiedlowym targu. Gdy wysypały mi się ziemniaki z foliowej torby, ktoś się schylił, pomógł je zebra i zażartował:
– A mówi się, że rycerze już nie istnieją.
Miał ciepły głos i spracowane ręce. Dokładnie takie same jak moje. Był wysoki, siwy, ubrany skromnie – w sweter i sprane spodnie. Przedstawił się jako Jurek. Zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że mieszka dwie ulice dalej. Emeryt, były kierowca autobusów. Wydał mi się bardzo sympatyczny.
– Spotkamy się kiedyś na herbatę? – zapytał po kilku minutach rozmowy.
Zawahałam się. Czy ja w ogóle powinnam? Ale potem pomyślałam: A czemu nie? Zgodziłam się. W końcu co niby lepszego miałam do roboty? Obejrzenie kolejnego odcinka serialu? Rozwiązanie następnej krzyżówki? Ugotowanie zupy ogórkowej, którą i tak będę jeść sama przez następne dwa lub nawet trzy dni?
Gdy powiedziałam dzieciom o Jurku, zapanowała cisza. Potem były tylko spojrzenia pełne zdziwienia i niedowierzania.
– Kim on w ogóle jest? – zapytała Karolina. – Emerytowany kierowca miejskiego autobusu? Bez żadnego wykształcenia? Bez mieszkania? Ty jesteś poważna? Jak możesz spotykać się z takim człowiekiem – przy słowie takim znacząco przeciągnęła głoskę a, co zabrzmiało naprawdę niemiło.
– Mamo, przecież ty masz tyle do stracenia – dodał syn Piotr. – Mieszkanie, oszczędności, spokój.
Zrobiło mi się przykro. Dlaczego dla nich wszystko sprowadza się do statusu, majątku, wpisów w CV? Jurek miał serce większe niż wielu profesorów, których znałam. Czemu moje dzieci tego nie rozumiały? Przecież od zawsze starałam się ich wychować na porządnych ludzi. Chciałam, żeby mieli dobre życie, dlatego ciężko pracowałam. Zapewniłam im wykształcenie i dobry start w dorosłość.
Nie potrzebuję księcia z bajki
Przez lata uczyłam ich jednak, że zawsze trzeba szanować innych. Nie szufladkować i nie oceniać. A oni od razu zaszufladkowali Jerzego. Tylko, dlatego że nie był bogaty i nie wykonywał w życiu prestiżowego zawodu.
– A co z tatą? – rzuciła Karolina. – On nie żyje zaledwie pięć lat. A ty już się pocieszasz? – dodała bezlitośnie.
Wbiło mnie to w fotel. Czy naprawdę miałam resztę życia spędzić w samotności, bo tak wypada? Czy pięć lat bycia wdową to naprawdę tak mało? To było pięć lat ciszy, pustki, samotności i powtarzających się dni, które niczym się od siebie nie różniły. Czy mam już do końca żyć wspomnieniami o Karolu? A może ja też chciałabym być jeszcze szczęśliwa? Mieć obok siebie kogoś, dla kogo będę ważna i kto mnie rozumie? Spędzać wspólnie czas, spełniać marzenia i cieszyć się swoim towarzystwem?
Z Jurkiem było prosto. Gotował krupnik tak dobry jak moja mama. Opowiadał mi o Warszawie lat siedemdziesiątych. Ze śmiechem mówił, jak przemycał dzieciaki na gapę i jak rozśmieszał pasażerów przez mikrofon. Potrafił słuchać. I patrzył na mnie tak, jakby nasz wiek nie miał żadnego znaczenia. Dla niego byłam piękna, kobieca, pociągająca. W jego oczach mogłam się przeglądać i czuć prawdziwą kobietą. Przy nim nabrałam nie tylko pewności siebie, ale i chęci do życia.
Kiedy pierwszy raz zaprosił mnie do siebie, okazało się, że mieszka w wynajmowanej kawalerce.
– Po rozwodzie zostawiłem nasze mieszkanie żonie i dzieciakom. Nie chciałem, żeby musieli się przeprowadzać, dlatego nie wnosiłem o podział wspólnego majątku – tłumaczył mi. – Na zakup czegoś nowego nie było już szans – dodał z nutką smutku w głosie, ale szybko się rozchmurzył i zaczął opowiadać mi o jakimś egzotycznym kwiatku, którego nazwy nie jestem w stanie powtórzyć.
Mieszkanko było skromne, ale bardzo przytulnie urządzone. A parapety i niewielki balkon pokrywały doniczki i skrzynki z kwiatami. Pelargonie, begonie, ogromne paprocie, fikusy, aloesy, amarylisy, storczyki… Jurek kochał zieleń i miał rękę do roślin. Wciąż sadził coś nowego, a o swoją kolekcję dbał niczym o największy skarb. Był szczery i uczciwy. On po prostu nigdy nie udawał kogoś, kim nie jest.
– Nie mam nic, Marysiu – powiedział bez ogródek. – Żyję skromnie, spokojnie i z dnia na dzień. Ale jeśli dasz mi szansę, mogę ci dać siebie – delikatnie się uśmiechnął.
Zaczęli omijać mnie szerokim łukiem
Karolina przestała dzwonić. Piotr zaczął odsyłać wnuki, bo babcia ma teraz inne towarzystwo. Poczułam się odrzucona. Ale czy to nie oni mnie zmusili do tej samotności przez te wszystkie lata? Gdy sprzątałam po świętach sama. Gdy gotowałam obiady, a oni w ostatniej chwili odwoływali wizytę. Gdy czekałam na nich, a oni mieli ważniejsze sprawy. Czy wtedy byłam dla nich wystarczająco godna?
– Nie płacz, Marysiu – mówił Jurek, obejmując mnie. – Jeszcze zatęsknią, zobaczysz.
Przypomnieli sobie o mnie, gdy trafiłam do szpitala. To była zwykła infekcja, ale córka spanikowała i przyjechała natychmiast. Zobaczyła, jak Jurek podaje mi herbatę, jak poprawia mi koc. Był czuły, troskliwy, obecny.
– On cię naprawdę kocha – powiedziała później cicho. – Może my… za bardzo się baliśmy.
Piotr nie powiedział nic, ale zaprosił nas później na obiad. To był znak. Dobry znak. Coś w rodzaju wyciągnięcia ręki na zgodę. Nie jesteśmy bogaci. Nie jeździmy na Majorkę. Ba, nie stać nas nawet na kolacje w restauracjach, wyjścia do kawiarni czy częste wizyty w kinie. Ale mamy siebie. Oglądamy razem teleturnieje, chodzimy na spacery po osiedlu, robimy wspólne zakupy na targu, spędzamy mnóstwo czasu przemierzając parkowe alejki. Często trzymamy się za ręce.
Ludzie patrzą różnie. Ale ja już się nie wstydzę. Bo miłość nie ma wieku, statusu ani dyplomu. Ma tylko serce. I ja – starsza pani z osiedla – mam je teraz znów bijące niczym u nastolatki.
Maria, 64 lata
Czytaj także:
- „Rodzinny wyjazd do Chorwacji miał być świetnym pomysłem. Ale za wakacje z własnymi dziećmi powinni wypłacać szkodliwe”
- „Delegacja w Chorwacji skończyła się romansem z nieznajomym. Oniemiałam, gdy dowiedziałam się, z kim spędziłam noc”
- „Pod sklepem znalazłam portfel wypchany pieniędzmi. Musiałam zdecydować, czy zachować się uczciwie, czy spełnić marzenia”

