Reklama

Zawsze wydawało mi się, że pewne rzeczy są niezmienne. Na przykład to, że w Wigilię je się pierogi z kapustą i grzybami, a nie chińszczyznę na wynos. Odkąd pamiętam, całe życie kręciło się wokół świątecznych przygotowań – zapachy, smaki, dźwięki kolęd. Tradycja była jak kotwica, trzymająca mnie przy tym, co znane i bezpieczne. I naprawdę wierzyłam, że moje dzieci przejmą te zwyczaje z naturalną dumą. Aż do ostatniej Wigilii, która pokazała mi, że świat się zmienia, nawet jeśli my nie jesteśmy na to gotowi.

Przedświąteczne napięcia

Tego roku wszystko zaczęło się już w grudniu, jak zwykle. Kalendarz adwentowy wisiał na lodówce, pierwsze kartki świąteczne przyszły od kuzynki z Bielska, a ja – jak co roku – miałam ambitny plan zrobić dwanaście potraw własnoręcznie, od zupy grzybowej po kutię. Chciałam, żeby było jak dawniej. Jak wtedy, gdy dzieci były małe, a ich oczy błyszczały na widok choinki i barszczu z uszkami. Niestety, coś się zmieniło. Może nie nagle, ale z czasem. I teraz ten czas właśnie nadszedł.

– Mamo, nie zapomnij, że jestem wege – rzuciła Alicja, moja starsza córka, podczas naszej rozmowy przy kawie.

– Pamiętam, przecież są pierogi z kapustą i grzybami – odparłam, próbując się uśmiechnąć.

– Ale te twoje mają masło w cieście – zauważyła z miną eksperta.

Przewróciłam oczami. Alicja zawsze znajdzie coś do poprawienia. A młodszy syn, Filip? Nawet nie zająknął się o świętach. Zwykle w grudniu wracał z uczelni z walizką pełną brudnych ubrań i pustym żołądkiem, ale w tym roku planował przyjechać na krótko, bez ciśnienia.

– To znaczy? – zapytałam, próbując ukryć irytację.

– No, może wpadnę po południu, wieczorem... zobaczymy – odpowiedział przez telefon. – Mamy z Olą plany.

Nie zapytałam, kim jest Ola. Zamiast tego wróciłam do kuchni i zaczęłam lepić pierogi. W ciszy. Napięcie w mojej głowie rosło. To miała być przecież Wigilia, nasza Wigilia. A wyglądało na to, że tylko ja jeszcze w to wierzyłam.

Sajgonki zamiast tradycji

Wigilia. Dzień, który przez całe życie był dla mnie święty. Wstałam wcześnie, żeby wszystko dopiąć na ostatni guzik. W kuchni pachniało kapustą, grzybami, kompotem z suszu. Choinka świeciła w kącie, a z radia leciały kolędy. Ubrałam się elegancko, tak jak lubię – czerwona bluzka, srebrne kolczyki, trochę pudru. Czekałam na nich.

Alicja weszła pierwsza, w czarnym golfie i butach, które bardziej pasowały do pogrzebu niż do świąt. Przywitała mnie całusem w policzek i od razu zaczęła grzebać w torbie.

– Przyniosłam tofu i warzywa. Możemy coś z tego zrobić?

– Jak to... coś zrobić? – zapytałam zdezorientowana.

– No, dla mnie. Przecież mówiłam – odpowiedziała i wyjęła z torby paczkę glonów.

Przełknęłam ślinę. Filip przyszedł z Olą pół godziny później. Śmiali się w progu, objęci, jakby przyszli na luźne spotkanie ze znajomymi.

– Hej, mamo! – rzucił. – Zamówiliśmy sajgonki z tamtej nowej knajpy. Będą za chwilę. Ola nie je grzybów, a ja i tak wolę coś lżejszego.

Patrzyłam na nich, na moją świąteczną zastawę, na pierogi stygnące na stole. I poczułam się jak statystka w filmie, którego scenariusza nie czytałam. Nie było żadnego: „Usiądźmy razem”, „Co za cudownie pachnie, mamo”, „Pomóc ci podać?”. Tylko tofu, sajgonki i wesołe rozmowy o serialach, których nie znałam. Z trudem usiadłam na swoim miejscu, patrząc, jak moja Wigilia przestaje być moją.

Tradycja czy wolność?

Zanim jeszcze podaliśmy do stołu, próbowałam coś z siebie wykrzesać. Zapytałam Olę, czym się zajmuje. Uśmiechnęła się grzecznie, powiedziała coś o projektowaniu graficznym i wróciła do scrollowania telefonu. Alicja z Filipem zaczęli rozmawiać o jakiejś wegańskiej restauracji w Berlinie, gdzie podobno „serwują dania, które zmieniają percepcję jedzenia”. Słuchałam tego jak przez szybę.

– A może spróbujecie chociaż barszczu? – zaproponowałam cicho, wskazując wazę, którą podgrzewałam przez ostatnią godzinę.

– Mamo, on ma zakwas, prawda? – zapytała Alicja. – A zakwas był z chlebem?

– No, tak się robi, tradycyjnie...

– Czyli gluten. No to nie dla mnie – rzuciła, jakby mówiła o pogodzie.

Filip spojrzał na zegarek.

– Ej, może obejrzymy coś po kolacji? Ola mówiła, że „Kevin” to już przestarzały koncept i jest fajny film o kuchni wietnamskiej.

Wtedy to do mnie dotarło. Dla nich tradycja nie była święta, tylko opcjonalna. Coś, co można pominąć, zmienić, ulepszyć. Ja przez lata trzymałam się jej kurczowo, jakby to była część mnie. A oni... oni byli wolni. Może za wolni.

– A opłatek? – zapytałam jeszcze, ostatnia próba.

Możemy się uściskać bez opłatka, mamo – powiedział Filip, podchodząc do mnie i obejmując mnie krótko. – Serio, nie spinaj się tak. Ważne, że jesteśmy razem, prawda?

Nie odpowiedziałam. Czułam, że coś się we mnie miesza. Czy to ja byłam zbyt sztywna, czy oni zbyt luźni? Trudno było powiedzieć. Siedziałam przy stole, między sajgonkami a kompotem z suszu, i nie wiedziałam, do której części należę.

Samotność przy pełnym stole

Z zewnątrz wszystko wyglądało dobrze. Byliśmy razem, było jedzenie, nawet jakaś muzyka sączyła się z głośnika Filipa. Ola raz po raz robiła zdjęcia swojego tofu na Instagram, a Alicja dopytywała, czy ktoś próbował fermentowanych grzybów shitake. Filip śmiał się z jakiegoś mema, którego pokazał siostrze. Śmiali się. Tylko ja milczałam. W pewnym momencie Alicja wstała, nalała sobie wody z cytryną i rzuciła:

– Mamo, ty tak cicho siedzisz. Coś nie tak?

– Nie, wszystko w porządku – odparłam, poprawiając serwetkę przy talerzu.

– Przecież nie chcesz, żebyśmy coś udawali – wtrącił Filip. – Każdy ma prawo robić po swojemu. Ty masz pierogi, my mamy swoje rzeczy. To nie musi być wojna pokoleń.

Wojna pokoleń. Ładne określenie. Siedziałam, patrząc, jak sajgonki znikają z plastikowego pudełka, jak nikt nie dotyka kompotu z suszu ani karpia, którego sama smażyłam rano. Tylko ja sięgałam po tradycyjne potrawy, jakbym grała w rekonstrukcji historycznej. Wreszcie przyszedł moment, kiedy Ola zaproponowała, żeby wrzucić coś na projektor. Nikt nie zapytał mnie, czy chcę kolęd. Nikt nie wspomniał o Pasterce. Po prostu rozsiadali się na kanapie z miskami tofu i sosem orzechowym.

Wstałam cicho i poszłam do kuchni. W zlewie leżały garnki, w piekarniku kutia, której nikt nie ruszył. Oparłam się o blat i po raz pierwszy tego wieczoru poczułam, że wcale nie jestem gospodarzem tej Wigilii. Byłam tylko dodatkiem, tłem. I choć dom był pełen ludzi, czułam się samotna jak nigdy.

Co zostaje po świętach?

Następnego dnia obudziłam się wcześnie, jakby ciało nie wiedziało, że święta to czas odpoczynku. W kuchni panował bałagan – talerze po sajgonkach, plastikowe opakowania, puste szklanki. Nikt nie pomyślał, żeby to sprzątnąć. Z lodówki wystawał półmisek z nieruszonymi śledziami, a na stole leżał opłatek, jakby ktoś go zostawił z obowiązku, nie z potrzeby.

Usiadłam z kubkiem kawy przy stole i zastanawiałam się, co właściwie poszło nie tak. Może powinnam wcześniej z nimi o tym porozmawiać? Może nie powinnam się tak upierać przy tych wszystkich potrawach? A może to nie ja zawiodłam, tylko oni? Tego nie wiedziałam. Wiedziałam tylko, że święta, które kiedyś były dla mnie sercem roku, teraz stały się czymś zupełnie innym.

Alicja wstała koło dziesiątej. Weszła do kuchni zaspana, z telefonem w dłoni.

– Dzięki za wczoraj, mamo. Fajnie, że nie robiłaś dramatu – rzuciła lekko.

– Nie wiedziałam, że to było oczekiwane – odpowiedziałam spokojnie.

– No wiesz, nie każdy chce żyć tak, jak dawniej. Tradycje są fajne, ale świat się zmienia.

– Wiem – powiedziałam tylko. I naprawdę to wiedziałam. Tyle że trudno było mi zaakceptować, że te zmiany przyszły aż tak blisko. Że weszły do mojego domu i przebrały się za święta.

Wieczorem, kiedy wszyscy już pojechali, usiadłam przy choince. Zapaliłam świeczkę i zjadłam ostatniego pieroga z kapustą. Sama. Po cichu.

Gorzki smak wspomnień

Minęło kilka dni od Wigilii, a ja wciąż miałam wrażenie, że coś się rozlało w moim wnętrzu i nie sposób tego posprzątać. Nie chodziło już nawet o jedzenie czy brak kolęd. Chodziło o poczucie, że coś się skończyło – etap, który trwał latami, który był filarem naszej rodziny. A teraz się rozpadł, niemal niezauważalnie, jak ciasto kruche, które za długo leżało w piekarniku.

Patrzyłam na choinkę, której światełka migały leniwie. Zawsze rozbierałam ją dopiero po Trzech Królach, ale w tym roku kusiło mnie, żeby zrobić to wcześniej. Może wtedy szybciej zapomnę. Tylko co miałabym zapomnieć? Ich roześmiane twarze, tofu na talerzu, mój własny smutek, który rozlewał się po domu jak cień?

Nie zadzwonili przez następne dni. Nie zapytali, jak się czuję, czy coś zostało z pierogów, czy mam ochotę pogadać. Może myśleli, że wszystko było w porządku. A może wcale nie chcieli wiedzieć, że nie było. Włożyłam pierogi do zamrażarki. Może za rok ktoś je zje. Może znowu się spotkamy. Może nie będę się już łudzić, że będzie jak dawniej. Albo nauczę się, że święta to nie tylko barszcz i opłatek, ale też umiejętność puszczenia tego, co stare. Choć boli.

Wiem jedno – już nigdy nie przygotuję Wigilii z myślą, że wszyscy ją zrozumieją tak samo, jak ja. Bo każdy niesie inne wspomnienia, inne potrzeby. A ja muszę nauczyć się, że nawet najpiękniejsze tradycje nie trwają wiecznie, jeśli nie ma komu ich nieść dalej.

Elżbieta, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama