Reklama

Nigdy nie sądziłam, że będę kisić kalafiora z takim zaangażowaniem, jak kiedyś księgowałam faktury VAT. A jednak. Kiedyś pani od cyferek i Excela, dziś „ta od kiszonej pietruszki” na targu.

Chciałam coś robić

Wszystko zaczęło się banalnie – od końca. Firma się zwinęła, a mnie zwinęli razem z nią. Dzieci dorosły, rozjechały się po świecie. Mąż? Były. Samotność rozciągała się wokół mnie jak stara wykładzina w urzędzie – nijaka, szara, nie do zerwania. Dni wypełniały się ciszą i kawą.

Któregoś dnia, z nudów i potrzeby jakiegoś działania, pokroiłam marchew. Dodałam czosnek, koper, zalałam wodą z solą. Po tygodniu otworzyłam słoik i… zapach mnie cofnął w czasie, do kuchni mamy, do dzieciństwa, do momentów, które były ciepłe i pełne sensu.

Od tego dnia kisiłam wszystko – z ciekawości i z potrzeby robienia czegokolwiek, co przynosi radość. Znajomym smakowało.

– Elka, ty to powinnaś z tym iść na targ! – rzuciła Gosia.

– Ja? Na targ? – roześmiałam się nerwowo. – A jak mnie wyśmieją?

– Raczej pokochają – odpowiedziała z przekonaniem.

– Gosia, ale ja się nie znam na handlu…

– Ale znasz się na kiszeniu i na ludziach trochę też. No weź, spróbuj chociaż. Co ci szkodzi?

Patrzyłam na nią, jakby mówiła po chińsku. Ale wieczorem zaczęłam myśleć. I tak poszłam z kilkunastoma słoikami kiszone marchwi, z sercem na dłoni i duszą pełną niepewności.

Namówiła mnie

Nie miałam pojęcia, gdzie ustawić swój składany stół, a te wszystkie kobiety, które wyglądały, jakby sprzedawały tam od stu lat, patrzyły na mnie z wrogością. Rozłożyłam ceratę, postawiłam kilka słoików. Marchew, buraki, kalarepa – wszystko starannie opisane na naklejkach. Stałam sztywno, ręce miałam mokre od potu.

Pierwsza godzina była jak wyrwa z czasu. Nikt nie podchodził. Tylko starsza pani z zakupami spojrzała na mnie z daleka i pokręciła głową. Już chciałam się zawinąć, schować wszystko z powrotem do torby i udawać, że nic się nie wydarzyło, ale wtedy pojawił się mężczyzna.

Stał chwilę przy stoisku obok, przy jabłkach. Wysoki, w szarym płaszczu, z brodą i uśmiechem tak delikatnym, jakby zaraz miał się rozmyć. Gdy podszedł, zapytałam cicho, czy coś podać. Spojrzał na słoik z marchewką, wziął do ręki, obejrzał jak coś cennego. Potem podniósł wzrok i powiedział:

– Smakuje jak dzieciństwo?

– Podobno – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech. – Kisiłam z miłości do samotności.

Czekałam na niego

Zamiast się skrzywić, roześmiał się cicho i odpowiedział:

– To smak nowego początku. W takim razie poproszę jeden słoik.

Zapłacił, nie pytając o cenę, i odszedł. Pomyślałam, że pewnie już go nie zobaczę. Ale tydzień później znowu przyszedł. Tym razem kupił buraki. Potem kalarepę. I tak co tydzień – zawsze coś innego, zawsze z uśmiechem, zawsze kilka słów, które zostawały w głowie na dłużej, niż powinny.

Zaczęłam czekać. Przychodziłam wcześniej, ustawiałam słoiki staranniej. Kiedy go nie było, czułam się głupio, że tyle energii poszło na próżno. Ale gdy nadchodził, wszystko nabierało sensu. Pewnego dnia, po targu poszłam do piekarni, a on tam był. Stał przy ladzie i patrzył na bułki, jakby miały mu zdradzić sekret szczęścia. Zanim zdążyłam się wycofać, obrócił się i uśmiechnął.

– Myślałem, że kiszenie to cała pani codzienność – powiedział, patrząc na mnie trochę inaczej niż dotąd. – Nie spodziewałem się, że wychodzi pani poza targ.

– Muszę się czasem dokarmić czymś mniej kwaśnym – odparłam z przekąsem. – A pan?

– Lubię bułki z makiem – wzruszył ramionami. – Ale dzisiaj wyszedłem z pracy i pomyślałem, że może ktoś się skusi na spacer. Pani… miałaby ochotę?

Dałam się zaprosić

Serce zabiło mi szybciej. Nie miałam planów. Nie miałam też odwagi powiedzieć „tak” bez żadnego oporu. Więc zapytałam:

– A pan zawsze tak spontanicznie proponuje kobietom z targu przechadzki?

– Tylko tym, które potrafią ukisić kalafior tak, że człowiek się zastanawia, czy jeszcze żyje w teraźniejszości.

Poszliśmy nad rzekę. Miał na imię Adam. Rozwiedziony od kilku lat, bez dzieci. Pracował jako grafik – robił etykiety, plakaty, ulotki. Mówił dużo, ale nie przytłaczał. O swoim rozwodzie opowiadał spokojnie, bez żalu w głosie.

– Byliśmy parą w teorii. Praktyka jakoś nie nadążała – powiedział i spojrzał na mnie, jakby czekał, czy rozumiem.

Opowiedziałam mu trochę o sobie, o tym, jak dzieci wyjechały, jak z dnia na dzień zniknął mi sens. O tym, że kiszenie zaczęło się z nudy, ale szybko okazało się jedynym, co daje mi jakąkolwiek przyjemność.

To był początek

W pewnym momencie przystanął i wyjął z kieszeni kawałek papieru.

– To może brzmi śmiesznie, ale wczoraj miałem chwilę wolnego. Siedziałem przed komputerem i… narysowałem coś.

Podał mi kartkę. Była na niej mała etykieta – rysunek słoika z marchewką. Zaniemówiłam. Trzymałam ten papier, a dłonie lekko mi drżały. Spojrzałam na niego.

– Dlaczego to robisz?

– Bo czuję, że w tych słoikach jest coś więcej niż warzywa – odpowiedział cicho.

Stałam tak, trzymając ten kawałek papieru, i pierwszy raz od wielu miesięcy poczułam coś, co trudno było nazwać, ale nie miało w sobie smaku samotności.

Zaprosiłam go do siebie tydzień później. Zrobiłam bigos z kiszonej kapusty, pieczywo upiekłam sama. Przyniósł czerwone wino, którego nie potrafiłam otworzyć, więc zrobił to za mnie.

Rozmowa toczyła się naturalnie. O podróżach, których nie odbyliśmy, o planach, których nie mieliśmy odwagi zrealizować. Potem, trochę niezręcznie, zapadła cisza. Pomyślałam, że może pora kończyć, ale zanim zdążyłam coś powiedzieć, Adam się pochylił i pocałował mnie. Miękko, spokojnie. Nie był to pocałunek porywu – raczej przyznanie się do czegoś, co oboje czuliśmy.

Miałam obawy

Rano obudziłam się wcześnie. Adam jeszcze spał, a ja stałam w kuchni, w szlafroku, gapiąc się na słoiki na półkach. Zamiast radości poczułam niepokój. Czy nie za szybko? Czy znowu nie popełniam błędu?

Kiedy się obudził, usiedliśmy razem przy herbacie. Spojrzałam na niego i powiedziałam, może zbyt szorstko:

– Ja już raz ufałam. I skończyło się tym, że zostałam sama. Boję się, że znów zostanę.

Nie odwrócił wzroku. Ujął moją dłoń.

– Ja też się boję. Ale może kiszenie to nie tylko konserwacja. Może to sposób, by dać rzeczom czas, by dojrzały.

Zdecydowaliśmy się spróbować razem. Nie tylko życia, ale też biznesu. Adam zaprojektował logo, pomógł mi stworzyć stronę. Zamieniliśmy mój balkon na magazyn, piwnicę na produkcję, a soboty na wspólne stanie przy garach.

Dałam mu szansę

Na początku wszystko szło gładko. Byliśmy zachwyceni sobą i pomysłem. Wysyłaliśmy pierwsze zamówienia, ludzie pisali, że smakuje jak u babci. Zaczęły się rozmowy o większym lokalu. Adam chciał działać szerzej, z dystrybucją i marketingiem. Ja się wahałam. Nie chciałam stracić tego, co było najważniejsze – ręcznego dotyku, małych partii, osobistej kontroli.

Pewnego dnia pokazał mi nowe logo. Surowe, nowoczesne, bez tych ciepłych barw, które wcześniej tak lubiłam.

– To już nie ja – powiedziałam, patrząc na projekt. – To przemysł.

– A może właśnie ty. Tylko trochę większa wersja – odpowiedział spokojnie.

Pokłóciliśmy się. Nie o logo, tak naprawdę. O tempo, o skalę, o strach przed tym, że jak zaczniemy na poważnie, to wszystko się zmieni. Przestaniemy mieć na siebie czas, przestaniemy się słuchać. Przestaniemy być sobą.

Wieczorem usiedliśmy bez słów. W końcu Adam powiedział:

– Tylko razem to ma sens. Tylko wtedy to naprawdę smakuje.

Elżbieta, 44 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama