„Moja żona, by zaoszczędzić rozrzedzała 3 razy tę samą zupę. Zbuntowałem się i poszukałem smakołyków gdzieś indziej”
„– Wiesz, Andrzej… – zaczęła cicho – ty zawsze tylko narzekasz. Że zupa nie taka, że ja nie taka. A kto tu rachunki płaci, co? Kto dba, żebyśmy mieli na prąd i gaz? – A kto dba o to, żebyśmy jeszcze mieli po co żyć? – odpowiedziałem pytaniem”.

- Redakcja
Zapach zupy wypełniał mieszkanie, zanim jeszcze zdjąłem buty. Taki sam jak wczoraj. I przedwczoraj. I tydzień temu. Krótkie „dzień dobry” Haliny odbiło się od ściany, jakby ktoś rzucił we mnie kamieniem, który zaraz spadł na podłogę z głuchym stukiem. W kuchni stał garnek, parujący jeszcze lekko, choć już wiedziałem, że w środku nie znajdę nic ciekawego.
– Znowu ta sama zupa? – zapytałem, siadając do stołu.
– Dobra jest, po co wyrzucać? – odparła spokojnie, jakby tłumaczyła dziecku zasady ekonomii.
– Ale to już trzeci dzień… – próbowałem nie brzmieć złośliwie.
– I co z tego? Nie jesteśmy bogaczami. Nie ma co wybrzydzać.
Patrzyłem, jak nalewa mi kolejną porcję rozwodnionej jarzynowej. Kiedyś miała kolor, smak, nawet zapach. Teraz była tylko ciepłą wodą z warstwą tłuszczu, która przypominała mi o tym, jak z naszego życia uleciało wszystko, co miało smak. Halina usiadła naprzeciwko, ale nie spojrzała na mnie ani razu. W dłoniach obracała łyżkę, jakby to ona była tu najważniejsza, nie człowiek po drugiej stronie stołu.
– Nie musiałaś gotować – powiedziałem w końcu z cieniem ironii.
– Nie gotowałam. Podgrzałam.
Zerknąłem na nią. Włosy spięte w ten sam ciasny kok, szara bluza, w której chodziła nawet spać, spojrzenie wbite w stół. Gdzieś w środku siebie próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz się uśmiechnęła. Może wtedy, gdy dawno temu przyszła do mnie do pracy z obiadem? Albo kiedyś, w czasach, gdy jeszcze w kuchni pachniało świeżym koprem, a nie tylko oszczędnością?
Zupa stygła w misce, a ja z każdym łykiem czułem, że stygnie też coś we mnie. Każdego dnia coraz bardziej.
Miałem dość tej nudy
Kolejny wieczór. Ta sama pora, ten sam talerz, ten sam smak. W zasadzie – jego brak. Łyżka ślizgała się po powierzchni rozwodnionej zupy, jakby nawet ona nie chciała się w niej zanurzyć. Siedzieliśmy naprzeciw siebie, w ciszy przerywanej tylko cichym stukaniem metalu o ceramikę.
Halina poprawiła garnek na kuchence, choć nie musiała. Nic się nie przypalało. Już dawno nic się nawet nie grzało – ani zupa, ani my.
– Ty już nawet nie gotujesz, ty tylko dolewasz wody – wyrwało mi się w końcu.
– Bo woda jest prawie za darmo, a wszystko inne kosztuje – odparła twardo, bez emocji.
– Wszystko przeliczasz na złotówki… nawet mnie.
Zamarła. Łyżka z hukiem uderzyła o blat. W oczach miała coś między gniewem a zmęczeniem.
– Wiesz, Andrzej… – zaczęła cicho – ty zawsze tylko narzekasz. Że zupa nie taka, że ja nie taka. A kto tu rachunki płaci, co? Kto dba, żebyśmy mieli na prąd i gaz?
– A kto dba o to, żebyśmy jeszcze mieli po co żyć? – odpowiedziałem równie cicho.
Pomiędzy nami rozlało się milczenie. Gęste, ciężkie, gorsze niż jakakolwiek kłótnia. Halina odsunęła talerz i wstała od stołu.
– Nie musisz jeść. Jak ci nie smakuje, idź sobie do restauracji – rzuciła przez ramię.
– A może pójdę. Choćby po to, żeby zjeść coś, co sprawi, że poczuję, że jeszcze żyję.
Zatrzymała się na chwilę w drzwiach kuchni, ale się nie odwróciła. Wiedziałem, że to koniec rozmowy. A może czegoś jeszcze.
Zostałem sam z talerzem zupy, która teraz naprawdę już wystygła. Siedziałem tak długo, aż w pokoju zrobiło się ciemno. Za oknem padał deszcz – monotonnie, równomiernie, jak nasze dni.
Wstałem, założyłem kurtkę i wyszedłem z domu. Bez słowa. Nawet drzwi nie trzasnęły – tylko skrzypnęły lekko, jakby chciały mnie zapytać: „Naprawdę wychodzisz?”.
Na ulicy pachniało mokrym asfaltem i jesienią. Szukałem powietrza, którego od dawna brakowało mi w tym domu. Szukałem czegokolwiek, co by nie przypominało o zupie, o Halinie, o tym, jak bardzo nam już nie po drodze. „Nikt nawet nie zauważy, że wyszedłem” – pomyślałem, mijając puste witryny sklepów.
To była nie tylko zupa
Deszcz osłabł, gdy skręciłem w boczną uliczkę. Światło z neonowego szyldu „BAR MLECZNY – DOMOWE OBIADY” rozlało się po chodniku ciepłym blaskiem, jakiego nie widziałem od dawna. Nie wiem, co mnie tam przyciągnęło – może zapach świeżej pomidorowej, który unosił się w powietrzu, może ten prosty napis, który obiecywał coś więcej niż tylko jedzenie.
Wszedłem. Małe, przytulne wnętrze, kilka stolików, szum zmywarki i ciche radio w tle. Za ladą stała kobieta – nie młoda, ale pełna życia. Miała uśmiech, który potrafił rozjaśnić całą tę szarą przestrzeń. Na fartuchu haftowane imię: „Ewa”.
– Co dla pana? – zapytała z uśmiechem.
– Poproszę pomidorową – odpowiedziałem. – Ale świeżą, nie z wczoraj – dodałem bardziej do siebie niż do niej.
Kiedy postawiła przede mną talerz, zapach pomidorów, świeżej bazylii i czegoś, co przypominało mi dzieciństwo, uderzył mnie prosto w serce. Pierwsza łyżka była gorąca, gęsta, prawdziwa. Czułem smak. Czułem życie.
– Dobre? – spytała, opierając się o ladę, gdy kończyłem.
– Jak u mamy… tylko lepsze – odpowiedziałem.
– To może jutro też pan wpadnie? – zażartowała lekko.
– Może tak – uśmiechnąłem się. – Wie pani, nie chodzi tylko o zupę. Chodzi o to, żeby ktoś zauważył, że jestem.
Nie odpowiedziała. Ale jej uśmiech mówił wszystko.
Siedziałem tam długo. Wpatrywałem się w ludzi przy stolikach – starszą kobietę z kotletem, studenta z notatkami, kierowcę, który jadł w pośpiechu. Każdy z nich miał dokąd wrócić. Ja nie byłem już tego pewien. Ale w tym miejscu, przez chwilę, czułem się jak ktoś, a nie jak cień.
Zupa dawno się skończyła, a ja wciąż siedziałem przy pustym talerzu. Ewa co jakiś czas zerkając, dolewała mi herbaty z cytryną, jakby chciała dać mi trochę ciepła na wynos.
Kiedy wychodziłem, powiedziała tylko:
– Do zobaczenia, panie Andrzeju.
Zatrzymałem się w drzwiach. Skąd znała moje imię? Może się przedstawiłem? Nie zapytałem. Wystarczyło mi, że ktoś je wypowiedział – z życzliwością, jakiej od dawna nie słyszałem.
Nie chciałem tak dalej żyć
Zacząłem wracać do baru mlecznego codziennie. Nie dlatego, że głód gnał mnie z pracy. Chodziło o coś innego. O to spojrzenie Ewy, o jej spokojny głos, o ciepło, które miała w oczach.
Kiedy nalewała mi zupę, świat przestawał być tak przygnębiająco pusty. Zawsze pytała, jak minął dzień, czasem rzucała żart, czasem tylko kiwnęła głową, jakby rozumiała więcej, niż mówiłem.
Halina też mnie kiedyś pytała. Dawno temu. Ale z czasem każde pytanie zaczęło brzmieć jak wyrzut: „Czemu tak późno?”, „Ile znowu wydałeś?”, „Po co ci to?”.
Teraz rozmowa z Ewą była jak łyk ciepłej herbaty w zimny dzień.
Któregoś wieczoru wróciłem później niż zwykle. Halina siedziała przy stole, w rękach ściskając rachunki. Na blacie leżał garnek – pusty, tylko kilka śladów zupy na dnie.
– Gdzie byłeś? – zapytała bez powitania.
– Na kolacji.
– U tej z baru? – głos jej zadrżał.
Spojrzałem na nią. Po raz pierwszy od dawna nie widziałem w niej tylko zgryźliwej kobiety, ale też kogoś przestraszonego.
– Nie o nią chodzi, Halina. Po prostu… nie chcę już tej cienkiej zupy. Ani takiego życia.
Przez chwilę milczała. Potem odłożyła rachunki i powoli wstała.
– A więc tak… – szepnęła. – Tyle lat razem, a ty odchodzisz przez jakąś kelnerkę?
– Nie przez nią. Przez nas. Przez to, że już nic nie czujemy.
Podeszła do mnie bliżej, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale tylko otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Spojrzała na mnie tak, jakby próbowała mnie zatrzymać samym spojrzeniem.
– Gdzie idziesz? – zapytała w końcu.
– Tam, gdzie jeszcze ktoś pamięta, jak pachnie świeże jedzenie.
Wziąłem torbę, tę samą, z którą kiedyś jeździłem na delegacje. Teraz była prawie pusta. Halina stała w drzwiach kuchni, a ja minąłem ją bez dotyku, bez słowa pożegnania.
– Powiedz prawdę. To przez nią? – zapytała cicho, kiedy sięgałem po kurtkę.
Zatrzymałem się, ale nie odwróciłem.
– Nie. To przez ciebie i twoje gotowanie bez smaku.
Wyszedłem, nie patrząc za siebie. Na korytarzu pachniało gotowaną kapustą od sąsiadów, ale dla mnie to był zapach wolności. Nie wiedziałem, dokąd pójdę. Wiedziałem tylko jedno: że do tej cienkiej zupy już nie wrócę.
Oszczędność to nie wszystko
Nie wiem, jak długo szedłem. Miasto pachniało wilgocią i zmęczeniem. Nocne światła sklejały się w rozmazane plamy, jakby ktoś rozlał farbę na brudnym papierze. Nie miałem planu. Po prostu szedłem. Pierwszy raz od dawna nie musiałem nigdzie wracać.
W kieszeni zadzwonił telefon – Halina. Nie odebrałem. Drugi raz też nie. Za trzecim razem wyłączyłem dźwięk. Nie chciałem słyszeć jej głosu, tego suchego tonu, w którym od lat nie było ani ciepła, ani ciekawości. Wiedziałem, że teraz siedzi w kuchni, może wpatruje się w pusty talerz, może nawet żałuje. Ale ja już nie miałem siły być tym, który ciągle czeka, aż coś się zmieni.
Zatrzymałem się pod starym parkiem. Wokół cisza, tylko wiatr szarpał gałęzie, jakby i one chciały się od czegoś uwolnić. Usiadłem na ławce. Zrozumiałem, że przez te wszystkie lata żyliśmy jak w konserwie – bez powietrza, bez światła, zamknięci szczelnie w sobie, żeby się „nie zmarnować”. A przecież to my się marnowaliśmy.
Nie chodziło o zupę. Nigdy nie chodzi o zupę. Chodzi o to, że człowiek może przestać być dla drugiego człowiekiem. Stać się częścią codziennego rachunku – jednym z wydatków, które trzeba ograniczyć.
Wyjąłem z kieszeni portfel. Kilka banknotów, karta, stary paragon z warzywniaka. Wszystko, co zostało po tych latach wspólnego życia. Oszczędności. Czysta kalkulacja. Pomyślałem o Halinie. O tym, jak siedzi nad tymi swoimi rachunkami, przekłada je, liczy, sumuje. Jakby z tych cyfr dało się ulepić spokój. A przecież nie da się. Bo spokój to nie liczba, to smak.
Życie musi mieć smak
Następnego dnia znowu poszedłem do baru mlecznego. Ewa podała mi zupę bez słowa. Pachniała inaczej niż wczoraj – świeżo, jakby codziennie zaczynała wszystko od nowa. Usiadłem przy oknie i pomyślałem, że to właśnie różni ją od Haliny.
Ewa gotowała, jakby chciała komuś dać radość. Halina – jakby chciała przetrwać. Kiedyś myślałem, że miłość to coś wielkiego, że wymaga poświęceń, że trwa mimo wszystko. Dziś wiem, że czasem coś po prostu się kończy. Nie z hukiem, nie przez zdradę, nie przez dramat. Tylko cicho. Tak jak stygnie zupa, której nikt nie zjadł.
Patrzyłem przez okno na ludzi mijających bar. Wszyscy się gdzieś spieszyli. Każdy niósł swoje porcje ciepła i chłodu. A ja siedziałem z łyżką w dłoni, czując, że po raz pierwszy od dawna nie jestem pusty. Czasem trzeba odejść, żeby zrozumieć, że to nie głód był najgorszy, tylko brak smaku.
Andrzej, 45 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zupa pomidorowa zakończyła moje małżeństwo po 10 latach. Kłamstwa męża wyszły na powierzchnię jak grzyby po deszczu”
- „Marynowane grzyby znikały z mojej spiżarni, a ja podejrzewałam męża. Miał chrapkę nie tylko na podgrzybki w zalewie”
- „Teść podał mi słoik z pigwą w zalewie i spojrzał mi w oczy tak, jak nie powinien. Od tamtej chwili nie umiem zasnąć”

