„Moja żona wróciła z grzybobrania z mchem we włosach. Od razu się zdziwiłem, bo prawdziwków nie zbiera się na leżąco”
„Zrobiłem kilka kroków, rozglądając się dookoła. W krzakach, ledwie widoczne, leżały dwa plastikowe kubki po kawie z pobliskiej stacji benzynowej. Ten sam zapach, który czułem na jej kurtce – słodki, mdlący, niby przypadkowy, ale zapadający w pamięć – unosił się jeszcze w powietrzu”.

- Redakcja
To był zwyczajny wrześniowy poranek, jakich wiele w naszym małżeństwie. Żona ubrała kalosze, zarzuciła koszyk na ramię i oznajmiła, że idzie do lasu. „Grzyby po deszczu wyskoczyły”, powiedziała z tym swoim błyskiem w oku, który pamiętałem jeszcze z czasów, gdy robiliśmy rzeczy równie głupie, co spontaniczne. Wróciła po kilku godzinach – jakaś inna. Twarz zaróżowiona, spojrzenie rozkojarzone, a we włosach… mech. Zielony, wilgotny, przylepiony jakby specjalnie. Zapytałem, pół żartem: „Gdzie ty zbierałaś te grzyby, kobieto?”. Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko, jakby właśnie wróciła z jakiegoś sekretnego świata, do którego ja nie mam wstępu.
Koszyk pełen tajemnic
Zawsze wracała z lasu z grzybami. Zazwyczaj prawdziwki, czasem podgrzybki, raz na jakiś czas dorzucała maślaki. Znała się na tym. Jej mama ją nauczyła, a teraz ona próbowała przekazać tę wiedzę naszej córce, choć ta ostatnio bardziej interesowała się TikTokiem niż runem leśnym. Tego dnia jednak coś było nie tak. Spojrzałem do jej koszyka – jak zawsze z ciekawości, bo sam nie znosiłem chodzić po lesie. Ale tym razem… koszyk był niemal pusty.
– Tylko tyle? – zapytałem, nie kryjąc zdziwienia.
– Mało dzisiaj. Sucho – odpowiedziała szybko, zbyt szybko. Nawet nie spojrzała mi w oczy, tylko zaczęła zdejmować kurtkę.
W koszyku były dwa opieńki i jeden podgrzybek. Tyle co nic. A przecież wróciła po czterech godzinach. Las mamy tuż za wsią, pół godziny marszu i już jesteś wśród drzew. Szybciej się wraca, niż wchodzi. Zawsze tak mówiła. To gdzie się podziewała tyle czasu?
Poczułem coś dziwnego. Może to była intuicja, może tylko męskie przewrażliwienie. Ale ta kurtka… Pachniała inaczej. Nie lasem. Pachniała czymś słodkim. Jakimś drogim męskim zapachem. I wtedy spojrzałem jeszcze raz na jej włosy. Mech wplątany między pasma, wilgotny i klejący. Jakby się w nim tarzała.
Nieznany zapach na jej kurtce
Nie dało mi to spokoju. Chodziłem po kuchni, udając, że szukam ściereczki, ale tak naprawdę raz po raz zerkałem na kurtkę rzuconą niedbale na krzesło. Jeszcze przed chwilą wisiała na niej rosa z liści, teraz schła spokojnie, jakby nic się nie wydarzyło. A ja stałem obok niej jak głupi, jakby ten materiał miał zaraz przemówić i wyjaśnić wszystko.
Podszedłem bliżej i udając nonszalancję, nachyliłem się nad kołnierzem. Zapach był wyraźny, słodkawy, męski. Nie znałem się na perfumach, ale wiedziałem jedno – to nie był żaden zapach lasu. I na pewno nie należał do niej. Ani do mnie.
– Długo byłaś – zagadnąłem niby od niechcenia.
– Cztery godziny… chyba. Zgubiłam się trochę – uśmiechnęła się lekko, ale jej głos był o pół tonu wyższy niż zwykle. – Ale w końcu wyszłam na drogę przy starym tartaku.
Stary tartak. Tam nikt nie chodzi. To miejsce zarosło krzakami, nikt nie zbiera tam grzybów. Pomyślałem, że może rzeczywiście się zgubiła. Ale wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze – kiedyś rozmawialiśmy o tym miejscu. Mówiła, że to idealne miejsce, by… zniknąć na chwilę. „Jak chcesz pobyć sam, idź tam, nikt cię nie znajdzie” – powiedziała kiedyś. Teraz brzmiało to zupełnie inaczej. Nie jak rada. Bardziej jak... przestroga.
Czerwony samochód przy lesie
Następnego dnia, kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, mówiąc, że idzie do lasu, wsiadłem do auta i ruszyłem w stronę lasu. Nie miałem żadnego planu. Po prostu musiałem sprawdzić to miejsce, o którym wspomniała – stary tartak. Droga była nierówna, ledwo utwardzona, ale znałem ją na pamięć. Jako dzieciak często tam chodziłem z ojcem na spacery. Tyle że wtedy to miejsce tętniło życiem – teraz było zupełnie opuszczone.
Zatrzymałem się na małym leśnym parkingu. Od razu rzucił mi się w oczy samochód. Czerwony, błyszczący, zupełnie niepasujący do tego otoczenia. Stał kilka metrów dalej, schowany w cieniu drzew. Odcisk buta w błocie, niedopałek papierosa, jeszcze ciepły silnik. Ktoś tu był – albo wciąż był.
Zrobiłem kilka kroków, rozglądając się dookoła. W krzakach, ledwie widoczne, leżały dwa plastikowe kubki po kawie z pobliskiej stacji benzynowej. Ten sam zapach, który czułem na jej kurtce – słodki, mdlący, niby przypadkowy, ale zapadający w pamięć – unosił się jeszcze w powietrzu. Usiadłem na powalonym pniu i czekałem. Sam nie wiem na co.
Po chwili usłyszałem szelest. Odwróciłem się. Z gęstwiny wyłoniła się postać. Mężczyzna. Wysoki, około czterdziestki, w sportowej kurtce. Kiedy mnie zobaczył, zatrzymał się na moment, po czym odwrócił i bez słowa zniknął między drzewami. Nie znałem go. Ale coś w jego spojrzeniu sprawiło, że poczułem zimny dreszcz. Nie zdążyłem go zatrzymać. Ale wiedziałem, że go jeszcze zobaczę.
Zdrada na mchu
Kiedy wróciłem do domu, udawałem spokój. Jakby nic się nie stało, jakbym nie widział czerwonego samochodu ani tego faceta. Żona krzątała się po kuchni, obierała ziemniaki, nuciła coś pod nosem. Ale ja czułem się jak ktoś, kto właśnie wrócił z pola bitwy i nie wie, czy wygrał, czy przegrał. Po kolacji powiedziała, że idzie wcześniej spać. Nie protestowałem. Gdy tylko zamknęła się w sypialni, wziąłem jej telefon, który jak zwykle zostawiła w torebce. Znałem kod. Ustawiła go na datę naszego ślubu. Ironia losu.
Nie byłem z siebie dumny, ale musiałem wiedzieć. W telefonie było wszystko. Wiadomości, które nagle przestały być „od koleżanki z pracy”, jak zawsze mówiła. Zdjęcia śladów po kawie na desce rozdzielczej. Serduszka, krótkie „tęsknię”, raz nawet: „kiedy znowu las?”. Zamknąłem oczy, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Przewinąłem czat w górę. Ich rozmowy sięgały kilku tygodni wstecz. Był w nich śmiech, były wspomnienia, były plany. Nie było tylko mnie.
W jednej z wiadomości napisała do niego: „Dziś znowu tam pójdę. Ten mech we włosach ci się podobał, pamiętasz?”. Pamiętałem. Tyle że ja nie byłem wtedy z nią. Odłożyłem telefon na miejsce. Usiadłem w salonie, w ciemności, nasłuchując cichego tykania zegara. Nagle wszystko przestało być domem. Stało się atrapą. Pustym pudełkiem pełnym cudzych szeptów.
Znalezisko pod wycieraczką
Poranek był chłodny, mglisty. Wyszedłem po gazetę tylko po to, żeby nie patrzeć jej w oczy przy śniadaniu. Nie spałem całą noc, a ona jakby nigdy nic – jajka na miękko, herbata z cytryną, uśmiech. Udawała lepiej ode mnie. Nie wiedziała, że wiem. Zamknąłem za sobą drzwi i wtedy to zobaczyłem. Pod wycieraczką, ledwie wystający skrawek papieru. Sięgnąłem. Kartka zgięta na pół, grubszy papier, pachnący tym samym perfumowanym zapachem co jego kurtka. „Znalazłem coś twojego. Spotkajmy się w tym samym miejscu”. Podpis? Inicjał. „M.”
Nie potrzebowałem więcej. Wszystko stało się jasne jak słońce, które właśnie próbowało przebić się przez poranną mgłę. Schowałem kartkę do kieszeni i przez chwilę zastanawiałem się, czy wracać do domu. W końcu wszedłem, podałem jej gazetę, spojrzałem, jak siada przy stole i udaje, że czyta nagłówki.
– Dobrze spałaś? – zapytałem, tonem zbyt spokojnym, by był naturalny.
– Jak zabita – odpowiedziała i popiła herbatę. – A ty?
– Trochę mnie głowa bolała – skłamałem.
Uśmiechnęła się. Taki sam uśmiech, jakim kiedyś mnie uwodziła. Teraz wydawał się obcy, jakby należał do kogoś innego. Po południu, gdy wyszła do sklepu, pojechałem pod tartak. Nie wiedziałem jeszcze, co zrobię, jeśli go spotkam. Ale wiedziałem, że nie mogę już udawać, że to tylko mech. Bo mech się wypłucze. A zdrada zostaje.
I znowu poszła do lasu
Nie spotkałem go. Czekałem pod tartakiem godzinę, może dwie. Przeszedłem się nawet w stronę polany, tej z porzuconym kocem i pustą butelką po winie. Wszystko było ciche. Za ciche. Jakby las wiedział, że przychodzę już nie jako naiwny mąż, ale ktoś, kto zaczyna rozumieć, że coś się skończyło. Może dawno temu. Może wtedy, gdy zaczęła wracać z grzybobrania z pustym koszykiem i słodkim zapachem w włosach.
Kiedy wróciłem do domu, była już w środku. Kurtka wisiała na haczyku, kalosze ociekały błotem. Uśmiechnęła się do mnie z kuchni, jakby nic się nie stało.
– Zrobiłam zupę z kurek – powiedziała. – W końcu coś się trafiło.
Nie odpowiedziałem. Usiadłem, wpatrzony w parujące talerze. Zupa pachniała dobrze, nawet bardzo. Ale nie mogłem jej przełknąć. Nie chodziło już nawet o zdradę. Chodziło o to, że przestałem wiedzieć, kim jest kobieta, z którą dzieliłem życie. Może ona też nie wiedziała, kim jestem ja.
Wieczorem spakowałem torbę. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Nie zrobiłem sceny, nie zostawiłem listu. Wyszedłem po cichu. Zatrzymałem się tylko na chwilę w przedpokoju. Ona znów szykowała się na rano do lasu. Kurtka wisiała na krześle. Znowu pachniała tym samym. Tym razem nie zapytałem. Po prostu zamknąłem za sobą drzwi. Nie obejrzałem się.
Wiktor, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wyjazd z pracy na grzyby służył integracji. W lesie poczułam ochotę na coś więcej niż grzybobranie”
- „Mąż pachniał pudrowymi perfumami jak z bazaru. Mały trop wystarczył, by w mojej głowie zrodził się cwany plan”
- „Wspierałem syna i dałem mu pieniądze na start. Nie docenił pomocy i potraktował mnie jak śmiecia”

