Reklama

Z zewnątrz byliśmy jedną z tych par, na które patrzysz i myślisz sobie: „fajni ludzie, dogadują się, zero dramy”. Nie kłóciliśmy się na głos, nie rzucaliśmy talerzami. Żadne z nas nie zdradziło, nie zbankrutowało, nie wpadło w żadne uzależnienie. Mimo to w środku mnie coś gasło. Powoli, dzień po dniu.

Nie chodziło o wielkie rzeczy. Chociaż... może właśnie o nie też, tylko że schowane w tych małych. W nieposkładanym praniu. W niedomkniętej tubce pasty. W bałaganie, który dla niej był „spontaniczny”, a dla mnie był sygnałem, że moje potrzeby nie mają znaczenia.

Pamiętam pierwszy raz, gdy wyjąłem z szuflady dwie różne skarpetki, złożone razem jak para ludzi, których nic nie łączy poza faktem, że akurat są obok siebie.

– Karina... mogłabyś dobierać skarpetki do pary? – spytałem naprawdę spokojnie.

– Robert, przecież to tylko skarpetki – zaśmiała się. – Serio?

No właśnie. Serio. Bo to nigdy nie były „tylko” skarpetki. To był symbol. Tego, że nie słucha. Że robi rzeczy po swojemu, bo „jej tak pasuje”. A moje zdanie Zawsze było na drugim miejscu.

Wtedy jeszcze próbowałem to racjonalizować. Wmawiać sobie, że przesadzam. Że może faktycznie to błahostka. Ale z czasem zaczęło mnie to zjadać od środka.

Nie mogłem już wytrzymać

Zaczął się zwyczajny poranek. Otworzyłem szufladę z bielizną i... zamarłem. Znowu. Z jednej ręki zwisała mi granatowa skarpetka, z drugiej – zielona. Obie w różnych długościach, różnych materiałów. Spojrzałem w głąb szuflady. Nie było żadnej z tych do pary. Zgrzytnąłem zębami. Zamknąłem ją z hukiem.

Karina akurat krzątała się w kuchni, robiąc sobie kawę i głośno rozmawiając z kotem.

– Karina, ile razy mam cię prosić... – wszedłem do kuchni i położyłem przed nią dwie różne skarpetki. – Czy możesz je w końcu składać parami?

– O matko, znowu?! – wywróciła oczami i wzruszyła ramionami. – Pranie zrobione, wyprane, suche, złożone. Czego ty jeszcze chcesz?

Żebym rano nie czuł się jak idiota, który musi dobierać skarpetki jak puzzle!

– Boże, Robert! – parsknęła. – Ty naprawdę robisz z igły widły! To tylko głupie skarpetki!

– Nie, Karina! To nie chodzi o skarpetki. Chodzi o to, że ty zawsze wiesz lepiej! Nigdy nie potrafisz po prostu zrobić czegoś inaczej, nawet jeśli cię o to proszę.

– Mam własny system. I on działa. A twoje czepialstwo mnie męczy! – odparła, siorbiąc kawę.

– Wiesz co? Ciebie wszystko męczy. Mam wrażenie, że w tym domu moje potrzeby są zawsze na końcu!

– A ja mam wrażenie, że potrzebujesz terapii, skoro takie rzeczy cię doprowadzają do szału! – rzuciła przez zaciśnięte zęby.

Wyszedłem. Ręce mi się trzęsły. To był pierwszy raz, gdy kłótnia skończyła się gniewnym milczeniem. Pierwszy raz, gdy poczułem, że granica została przekroczona.

Powiedziałem to głośno

Nie spałem. Przewracałem się z boku na bok, aż w końcu wstałem o szóstej rano i poszedłem do kuchni. Usiadłem przy stole, z kubkiem zimnej kawy, której nawet nie podgrzałem. Gapiłem się w blat.

Chwyciłem telefon i napisałem do mojego brata, Tomka: „Masz czas pogadać?”. On zawsze wcześnie wstawał. Odpisał po pięciu minutach: „Dzwoń”.

– No siema, co jest? – usłyszałem jego zachrypnięty głos.

– Nie wiem, Tomek. Czuję, że coś jest bardzo nie tak. Pokłóciliśmy się z Kariną… znowu.

– No dobra, a teraz powiedz mi, o co? – zapytał spokojnie.

O skarpetki – wycedziłem i czekałem na śmiech.

– Serio?

– Serio. Ale tak naprawdę wcale nie o to. Tylko o to, że nie słucha. Że jak ją o coś proszę, to i tak robi po swojemu. Jakby to, co ja czuję, było nieistotne.

– Stary, wszyscy mamy jakieś dziwactwa. Moja robi zupę ze śmietaną i twierdzi, że to tradycja jej babci. A jak jej powiem, że nie lubię, to jestem toksyczny.

– Tomek… Ja naprawdę myślę o rozwodzie – powiedziałem w końcu. Powiedziałem to na głos. I nagle zrobiło się cicho.

– Przez skarpetki? – zapytał cicho.

– Nie przez skarpetki. Przez to, że czuję się w tym domu jak dziecko, którego nikt nie słucha. Że nie mam głosu. Że wszystko jest na jej zasadach. I że powoli mnie to wykańcza.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Potem usłyszałem:

– Robert… chyba powinieneś porozmawiać z kimś, kto nie będzie ci mówił, że to tylko skarpetki.

Przytaknąłem, chociaż wiedziałem, że nie chodziło o rozmowę z kimś. Chodziło o decyzję.

Próbowałem jej tłumaczyć

Dwa dni chodziłem jak cień. Nie odzywaliśmy się do siebie. Mijaliśmy się w kuchni, w łazience. Karina nawet nie zapytała, czy coś się dzieje. Ja... po prostu czekałem. Na moment. Na jakikolwiek gest.

W końcu zebrałem się w sobie. Usiadłem obok niej na kanapie, kiedy przeglądała telefon.

– Karina, możesz mnie wysłuchać? – spytałem spokojnie.

Spojrzała na mnie, nieco zaskoczona.

– Jasne, mów – odłożyła telefon.

– Nie chcę się kłócić. Chciałem tylko, żebyś spróbowała mnie zrozumieć. Dla mnie to nie są tylko skarpetki. Dla mnie to… sposób na ogarnięcie świata. Jak mam porządek wokół siebie, to łatwiej mi oddychać. A jak widzę, że nawet o takie rzeczy muszę walczyć, to czuję się kompletnie nieważny.

– Robert... ja to rozumiem, serio – powiedziała, kiwając głową. – Ale… może ty też spróbuj zrozumieć, że nie każdy musi mieć wszystko pod linijkę.

– Rozumiem – przytaknąłem. – Ale skoro wiesz, że to dla mnie ważne… nie możesz spróbować czasem zrobić tego inaczej? Dla mnie?

– A może ty raz spróbuj się nie czepiać?

– Ale po co w ogóle składasz mi skarpetki, skoro nie robisz tego parami?

– Żeby je schować i zapomnieć, jak to po co?

Nie powiedziałem już nic. Po prostu wstałem i wyszedłem. Nie było sensu ciągnąć tej rozmowy ani chwili dłużej.

Następnego dnia w szufladzie leżały znowu dwie różne skarpetki zwinięte w jedną kulkę. Jedna z choinką. Druga z flamingiem. Ręce mi opadły. Wróciłem do kuchni. Karina piła kawę i pisała coś w telefonie. Nawet nie podniosła wzroku. Poczułem się, jakby ktoś zdmuchnął mnie z tego domu. Jak kurz z blatu.

Nawet to wyśmiała

Siedziałem w samochodzie zaparkowanym pod biurem. Silnik był wyłączony, ale ręce nadal trzymały kierownicę, jakbym bał się ją puścić. Ekran telefonu świecił rozmową prowadzoną z Tomkiem. Ostatnia wiadomość od niego: „W końcu będziesz musiał coś zrobić. Albo pogadasz, albo odejdziesz. Nie ma trzeciej opcji”.

Wróciłem do domu późnym wieczorem. Karina siedziała na kanapie, owinięta kocem, z kubkiem herbaty.

– Karina, ja… – zacząłem.

No, mów – rzuciła od razu, bez emocji. – Co znowu?

Usiadłem naprzeciwko. Nie mogłem już dłużej tego trzymać w sobie.

Chcę się rozwieść.

Cisza. Wpatrywała się we mnie przez kilka sekund, jakby próbowała zrozumieć żart.

– Rozwód? Mówisz poważnie?

– Od miesięcy czuję, że się duszę. Że nie mam prawa czuć tego, co czuję. Że mnie nie słuchasz. Że... nie szanujesz mnie. I nie mówię tego z gniewu. Mówię, bo już nie umiem tak żyć.

– Ale... naprawdę? I to… przez skarpetki? – spytała, prawie rozbawiona.

– Przez brak szacunku. Przez twoje „to tylko skarpetki” – powiedziałem cicho.

Nie płakała. Nie rzuciła się na mnie z krzykiem. Po prostu wstała i wyszła do sypialni, trzaskając drzwiami. Zostałem sam. Serce waliło mi jak młot. Nie wiedziałem, co mnie czeka jutro. Ale po raz pierwszy od dawna poczułem coś, czego nie umiałem nazwać. Może... ulgę?

Wybrałem spokój, a nie chaos

Mieszkam teraz sam od sześciu tygodni. Moje nowe mieszkanie jest małe, ale czyste. W szufladzie każda skarpetka ma swoją parę. Kupiłem nawet organizer na bieliznę. Tak, wiem – śmieszne. Ale za każdym razem, gdy otwieram tę szufladę i widzę porządek, czuję coś dziwnego. Jakby życie znów miało sens.

Nie jest to radość. To spokój. I pustka. Nie tęsknię za kłótniami. Tęsknię za tym, co mogło być, gdybyśmy się dogadali jak normalni ludzie.

Dziś wpadła Marta, przyjaciółka Kariny. Przyniosła mi coś, co zostawiłem u niej – jakiś papier, który dla mnie był bez znaczenia. Ale przyszła, bo chciała pogadać.

Ona jest w szoku, wiesz? – powiedziała Marta, siadając przy stole. – Myślała, że między wami wszystko gra.

Bo nigdy nie słuchała, co próbuję jej powiedzieć – odpowiedziałem, nie patrząc na nią.

– Ale... może ty też nie mówiłeś wystarczająco głośno?

Zamilkłem. Możliwe. Może mówiłem za cicho. Albo mówiłem za często, ale o skarpetkach, zamiast o uczuciach.

– Robert... ona cię naprawdę kochała. Po prostu nie wiedziała, jak się zmienić – dodała.

Wzruszyłem ramionami. Już nie chciałem analizować.

Po jej wyjściu znów usiadłem przy tej samej szufladzie. Otworzyłem ją. Idealny porządek. I ogromna, głucha cisza. Zrozumiałem, że wygrałem spokój. Ale straciłem coś, co może dało się jeszcze uratować.

Chciałem tylko być ważny

Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że rozwiodę się przez skarpetki, parsknąłbym śmiechem. Serio. Powiedziałbym, że to absurd, że żaden dorosły, zdrowy facet nie rozbija małżeństwa o coś tak błahego. I może miałbyś rację. Tylko że to nigdy nie były skarpetki.

To była cisza, kiedy prosiłem. I śmiech, kiedy mówiłem, że coś mnie boli. To było życie pod jednym dachem, w którym każde żyło w swoim świecie. To było „nie przesadzaj”, „co za różnica”, „przecież zrobiłam”. I moja milcząca zgoda, powtarzana za często, aż przestałem czuć, że mam prawo chcieć czegoś więcej.

Rozwód nie przyszedł nagle. To była kropla, która drążyła kamień każdego dnia. Bez krzyku. Bez zdrady. Bez dramatów. Ale z codziennym poczuciem, że jestem sam, choć ktoś siedzi obok na kanapie. Czy żałuję? Nie. Ale nie jestem też szczęśliwy. Jestem... na jakimś rozdrożu. Uczę się być sam. I uczę się, że czasem to, co najmniejsze, niesie największy ciężar. I że brak reakcji przez lata to też odpowiedź.

Dziś wiem jedno: każdy z nas ma prawo, by być traktowany poważnie. Nawet jeśli chodzi o skarpetki. Czasem drobiazgi to po prostu sposób, w jaki człowiek mówi: „Zauważ mnie. Usłysz. Chcę się czuć ważny”. A jeśli tego nie ma… to prędzej czy później – nawet najspokojniejszy człowiek – po prostu odejdzie.

Robert, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama