Reklama

Życie mnie przeczołgało, ale najgorsze chyba dopiero przede mną. Kiedyś wierzyłem, że jak facet haruje i nie ucieka od obowiązków, to będzie miał dom, rodzinę i kogoś, kto go kocha. Naiwność? Możliwe.

Pracuję na magazynie. Od siedmiu lat. Znam tam każdą półkę, każdy kod kreskowy. Wiem, ile wytrzymam, zanim zawiodą plecy, i ile trzeba przełknąć, żeby się nie dać ponieść nerwom. Pracuję, wracam do domu, ogarniam dzieci, czasem zrobię obiad. Justyna... moja żona. Od jakiegoś czasu raczej współlokatorka. Wiecznie niezadowolona. Coraz mniej jej „dziękuję”, coraz więcej „a kiedy nowa pralka?”, „a Lena chciała nowe buty, nie słyszałeś?”.

Pamiętam ją z czasów studiów – ciepła, śmieszna, pełna pomysłów. Teraz... zimna jak lód. Jakby wszystko między nami wygasło. Albo ja przestałem wystarczać. Nie wiem. Czasem Lena wtuli się we mnie wieczorem i powie:

– Tata, czemu mama ciągle jest zła?

– Nie wiem, córeczko.

Żona lubiła wydawać kasę

– Zobacz, promocja. Za dwa koła. Śliczny – Justyna podsunęła mi ekran telefonu. Smartfon z zakrzywionym ekranem, nowy model, błysk, bajery.

– Justyna, przecież mamy jeszcze raty za zmywarkę i Lence trzeba kupić kurtkę na zimę – westchnąłem. – Stary ci nie wystarcza?

– Stary się zacina co chwilę. To już wstyd przy koleżankach pokazać. Poza tym mówiłeś, że dostaniesz premię – syknęła.

– Dostałem. I zapłaciłem rachunki. Dzisiaj w skrzynce było kolejne upomnienie z przedszkola Oskara. Wiesz, że zalegamy za obiady?

Zamilkła na chwilę, po czym rzuciła:

– To może jakbyś zarabiał jak normalny facet, nie musiałbyś wszystkiego odliczać co do grosza.

Zamrugałem. Jakby mnie uderzyła.

– Co ty właśnie powiedziałaś?

– A co, nieprawda? Inni to mają! Wyjazdy, samochody, żony zadbane. A ja co? Ciągle tylko słyszę „nie ma”, „nie teraz”.

– Może jakbyś ty coś dorzuciła, nie musielibyśmy ciąć wydatków! – podniosłem głos, pierwszy raz od bardzo dawna. – Siedzisz w domu, dzieci już większe, mogłabyś choć pół etatu...

To twój zasrany obowiązek, a nie mój! – krzyknęła, wbijając we mnie wzrok zimny jak lód.

Zatkało mnie. Jeszcze pół roku temu planowaliśmy wakacje nad morzem. Śmiała się wtedy, przytulała. A teraz? Jakby wszystko się wymazało. Zamknąłem się w łazience, opierając dłonie o umywalkę. Spojrzałem w lustro. I po raz pierwszy pomyślałem: „Może ona mnie naprawdę nigdy nie kochała. Może chodziło tylko o to, żebym zarabiał. A teraz, jak kasy coraz mniej… przestałem być potrzebny.”

Mieliśmy ciche dni

Od tamtej kłótni minęło kilka dni, może tydzień. Nie pamiętam dokładnie. W moim życiu wszystko zaczęło się zlewać w jedno: praca, dzieci, cisza. Justyna już się nawet nie kłóciła. Po prostu… zniknęła. Ciało było, głos był, ale jakby jej nie było.

– Justyna, zrobiłem spaghetti. Zjesz z nami?

– Już jadłam – rzucała przez ramię, nawet nie patrząc.

Wieczorami siedziała w telefonie, przewijała coś bezmyślnie, jakby szukała świata, w którym by mnie nie było. Czasem próbowałem. Serio. Podchodziłem, dotykałem jej ramienia.

– Może byśmy wyskoczyli gdzieś we dwoje? Kino, spacer, cokolwiek?

– Na co? I za co? – prychnęła. – Zresztą… nie mam ochoty.

Nie naciskałem. Ale bolało. Nie tak powinno wyglądać małżeństwo. Czułem się, jakbym był lokatorem. Może i płaciłem rachunki, ale nie byłem już nikim więcej.

Dzieci coś czuły. Lena nie mówiła, ale w jej oczach było to samo, co we mnie. Pytanie. Smutek.

– Tato, a mama cię jeszcze kocha?

Zamilkłem. Nie umiałem odpowiedzieć.

Wieczorem próbowałem raz jeszcze.

– Justyna, może chociaż pogadamy? Co się z nami dzieje?

– Nic. Po prostu nie potrafię już udawać, że wszystko jest okej. Mam dość tego dusznego mieszkania, tej biedy, tej wiecznej walki o przetrwanie.

Czułem, że to nie była tylko zła passa. Że coś właśnie zaczęło się kończyć.

Żona uciekła do matki

Wróciłem z pracy zmęczony, jak zwykle. Pachniałem kurzem z magazynu, plecy wołały o litość. Wspiąłem się po schodach i od razu poczułem, że coś jest nie tak – drzwi do mieszkania były uchylone. W środku panowała cisza. Nie taka zwykła, wieczorna, ale martwa, chłodna cisza. W przedpokoju nie znalazłem dziecięcych butów. Kurtka Justyny zniknęła z wieszaka. W kuchni było pusto, a na stole leżała jedna kartka. Podniosłem ją drżącymi palcami.

„Nie mogę żyć w takim stresie. U mamy będzie lepiej. Dzieci zabrałam, bo tak będzie spokojniej. Proszę, nie dzwoń. Potrzebuję przestrzeni.”

„Potrzebuję przestrzeni”… Te słowa uderzyły we mnie. Usiadłem przy stole z tą kartką w dłoni i miałem wrażenie, że wszystko wokół mnie nagle stanęło. Jakby czas się zatrzymał.

Wszedłem do pokoju dzieci. Półki były puste. Ulubiony miś Leny zniknął. Nawet kapcie zabrali. W salonie stał jeszcze kubek po porannej kawie. Niedopity. Reszta – zniknęła.

Usiadłem na wersalce. Gapiłem się w okno. Nic nie czułem. Jakby ktoś we mnie wyłączył emocje. Dopiero po chwili pojawiły się obrazy. Słowa. Wszystkie te pasywno-agresywne komentarze, które Justyna wypowiadała przez ostatnie miesiące:

Może gdybyś się bardziej starał...

– U mnie w domu zawsze było inaczej.

– Inni mają lepiej, a ja mam wiecznie czekać?

Wtedy je ignorowałem. A teraz słyszałem je wszystkie naraz, wyraźnie, boleśnie. Zacząłem się zastanawiać. Czy ona kiedykolwiek była naprawdę ze mną? Czy może tylko tak jej było wygodnie? Potrzebowała kogoś, kto nosi zakupy, wraca z roboty i nie zadaje pytań?

Pojechałem do teściowej

Po dwóch dniach ciszy nie wytrzymałem. Wsiadłem do autobusu i pojechałem do Barbary, mojej teściowej. Kobiety, która od zawsze patrzyła na mnie jak na kogoś z łapanki. Przed ślubem z Justyną udawała serdeczność, ale po ślubie przestała się wysilać. „Skromny chłopak, ale chyba Justyna mogła lepiej trafić” – mówiła przy stole, jakby to był żart. Może dla niej to był.

Zadzwoniłem. Po chwili otworzyła drzwi. Stała w fartuchu, z podniesionym podbródkiem, jak generał. Za nią – Justyna. Bez makijażu, ale pierwszy raz od dawna wyglądała… spokojnie.

– Czego tu szukasz? – zapytała Barbara bez przywitania.

– Chciałem zobaczyć dzieci. Porozmawiać. Może z Justyną, jeśli pozwoli – odpowiedziałem cicho.

– Nie jesteś tu mile widziany. Justyna potrzebuje spokoju. Nie tego twojego wiecznego jęczenia i stresu. I dzieci też. Daj im odpocząć – powiedziała chłodno.

– Ale to są moje dzieci. Mam prawo… – próbowałem.

– Najpierw zapewnij im warunki. Potem przychodź jak ojciec – przerwała mi Barbara.

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy w korytarzu pojawiła się Lena. Patrzyła na mnie, ale nie podbiegła. Tylko machnęła ręką. Oskar był w tle, wtulony w poduszkę.

– Lena, kotku… – wyszeptałem.

– Mama mówi, że może niedługo wrócimy. Jak będzie lepiej – szepnęła.

Barbara zamknęła drzwi. Nie trzaskała nimi, ale i tak poczułem, jakby walnęła mi nimi prosto w twarz. Stałem na klatce schodowej i czułem, jak palą mnie oczy. Jakbym był natrętem. Jakby mnie nigdy w tej rodzinie nie było.

Nie wiem, co będzie

Cisza w mieszkaniu była nieznośna. Przeszedłem przez pokój. Na komodzie stało zdjęcie z wakacji – Lena z wiankiem z mniszków, Oskar z lodem w ręce. Ja, trzymający ich obu. Justyny nie było na tym zdjęciu. Zawsze miała coś ważniejszego.

W kącie leżała sterta zabawek. Mały plastikowy samochodzik, którego Oskar nigdy nie wypuszczał z ręki – został. Nie zabrała go. Albo nie zdążyła. Może zapomniała.

Usiadłem na kanapie i patrzyłem w pustkę. Nie wiem, ile tak siedziałem. Telefon leżał przede mną. W końcu go podniosłem. Wybierałem numer Justyny, długo dzwoniło.

– Tak? – usłyszałem jej głos. Chłodny, obcy.

– Chciałem tylko... tęsknię. Porozmawiajmy, proszę. Nie chcę, żeby to tak się skończyło – powiedziałem.

Cisza.

– Na razie nie mam ochoty. Muszę pomyśleć – odpowiedziała. I się rozłączyła.

Nie wiedziałem już, czy jeszcze istniało „my”, czy zostało tylko „ja”. Spojrzałem na zdjęcie ślubne, które kiedyś postawiliśmy na półce. Naprawdę nie chciałem tego kończyć.

Tomek, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama