„Moja żona nie umie ugotować nic poza plackami ziemniaczanymi. Jak tak dalej pójdzie, to zaraz wyśle mnie na wykopki”
„Po kolacji usiadłem na kanapie z ciężkim brzuchem i jeszcze cięższą myślą – czy to będzie moje życie do końca dni? Ziemniak w każdej postaci, byle smażony? Jeśli to ma być mój los, to poważnie rozważę życie na ryżu. Albo post”.

- Redakcja
Kiedy człowiek zakochuje się po uszy, nie przypuszcza, że pewnego dnia największym dramatem w jego życiu będą... placki ziemniaczane. Nie, nie przesadzam. Kocham moją żonę, ale gdyby ktoś policzył, ile razy w tygodniu na naszym stole pojawiają się te same, tłuste, chrupiące krążki, mógłby uznać, że w naszym domu nie ma innych produktów spożywczych poza ziemniakami. Na początku to nawet było urocze. Smażyła je z takim zapałem. Ale minęły lata. I dziś, kiedy wracam zmęczony z pracy, boję się otworzyć drzwi kuchni. Boję się, że znów je poczuję. Placki. Ziemniaczane.
Ziemniaczany poniedziałek
– Co na obiad? – zapytałem, zdejmując buty w przedpokoju.
– Zgadnij – odpowiedziała z kuchni głosem tak radosnym, jakby zaraz miała ogłosić wygraną w totolotka.
Już wtedy coś we mnie drgnęło. Ten ton znałem za dobrze. I nagle poczułem ten zapach – olej rzepakowy, cebulka i ta charakterystyczna nuta skrobi. Nie musiałem wchodzić do kuchni, żeby wiedzieć. Ona znów je zrobiła.
– Placki ziemniaczane? – zapytałem i starałem się, żeby nie zabrzmieć jak malkontent.
– Tak! Ale tym razem z sosem czosnkowym! – oznajmiła z dumą, jakby dokonała jakiegoś kulinarnego odkrycia.
Usiadłem przy stole i spojrzałem na talerz. Pięć złocistych krążków, ułożonych jak medaliony. Sos w miseczce, obok świeża natka pietruszki. Estetyka była bez zarzutu. Problem w tym, że to był już chyba piąty raz w tym tygodniu.
– Kochanie, ty naprawdę nie masz dość tych placków? – zapytałem z ostrożnością, jakby chodziło o sprawy wiary lub polityki.
– No co ty! Przecież wszyscy je lubią. Poza tym są tanie, szybkie i pyszne – odpowiedziała, oblizując palce.
Zacisnąłem zęby i wziąłem pierwszy kęs. Były dobre. Jak zawsze. I właśnie to mnie najbardziej przerażało – ona naprawdę opanowała je do perfekcji. Gdyby chociaż były niedobre, miałbym argument. Po kolacji usiadłem na kanapie z ciężkim brzuchem i jeszcze cięższą myślą – czy to będzie moje życie do końca dni? Ziemniak w każdej postaci, byle smażony? Jeśli to ma być mój los, to poważnie rozważę życie na ryżu. Albo post.
Kiedyś to było spaghetti
Kiedyś gotowaliśmy razem. Pamiętam, jak po ślubie robiliśmy domowe spaghetti, takie z czosnkiem, winem i świeżymi pomidorami. Albo naleśniki z serem i wanilią. Zdarzało się, że piekliśmy pizzę, testowaliśmy kuchnię indyjską, a nawet robiliśmy tajskie curry, które wyszło tak ostre, że oboje płakaliśmy przy stole – ale z dumą i uśmiechem. To był nasz czas. Eksperymentowaliśmy, bawiliśmy się smakami, czasem coś przypaliliśmy, czasem przesoliliśmy. Ale wtedy gotowanie było jak zabawa.
Dziś mojej żony nie interesuje nic poza tarką do ziemniaków i patelnią. Kiedy próbuję o tym porozmawiać, unosi brwi i odpowiada:
– A co ci nie pasuje? Przecież z głodu nie umierasz.
Nie, nie umieram. Ale ile razy można jeść to samo danie? Czasem mam wrażenie, że ona się po prostu poddała. Że wpadła w rutynę, w której wszystko jest szybkie, proste i przewidywalne. Ziemniaki, cebula, jajko, mąka. Miesza, smaży, podaje. I tyle.
– Może w sobotę zrobimy coś innego? – zaproponowałem ostatnio, ostrożnie, jakbym stąpał po lodzie.
– Ale po co? Przecież mamy ziemniaki – odpowiedziała, jakby to była odpowiedź na wszystko.
Wtedy coś we mnie pękło. Przecież nie zawsze było tak samo. Zawsze miała talent do gotowania, tylko jej się przestało chcieć. Tylko dlaczego? Dlaczego akurat teraz, kiedy naprawdę potrzebowałem jakiejkolwiek zmiany, ona postanowiła mnie codziennie smażyć w oleju, razem z tymi przeklętymi plackami?
Kucharz mimo woli
Nie planowałem przejąć kuchni. Nigdy nie uważałem się za kulinarnego artystę. Moje gotowanie ograniczało się do jajecznicy, parówek i mrożonej pizzy. Ale kiedy piąty raz w tygodniu dostałem na talerzu placek ziemniaczany – tym razem z dżemem, bo „trzeba spróbować na słodko” – coś we mnie drgnęło.
– Może ja dzisiaj coś zrobię? – zaproponowałem, wchodząc do kuchni z determinacją.
– Ty? – spojrzała na mnie zaskoczona. – Ale co? Kanapki?
To zabolało. Jakby nie wierzyła, że potrafię coś więcej. A przecież miałem internet, przepisy, filmiki na YouTube. Nawet siostra kiedyś podesłała mi bloga z prostymi daniami dla facetów. Odpaliłem przepis na chili con carne i ruszyłem do akcji.
Krojenie cebuli przypomniało mi, dlaczego tego nie lubiłem. Pieczenie papryki też nie należało do przyjemnych. Ale kiedy na patelni zaczęło pachnieć czosnkiem i przyprawami, poczułem coś dziwnego – satysfakcję. Jakbym pierwszy raz od dawna robił coś tylko od siebie, nie, bo trzeba.
Żona przyszła do kuchni, zaskoczona zapachem. Spojrzała na garnek, potem na mnie.
– To ty to wszystko sam?
– Sam. Od podstaw.
Zjedliśmy w ciszy. Widziałem, że jej smakowało, choć próbowała to ukryć. Po kolacji zaproponowała, że zrobi deser. Byłem pewny, że znów padnie słowo na „p”, ale nie – przyniosła kisiel. To był postęp. Może niewielki, ale jednak. Poczułem nadzieję. Może da się ją odciągnąć od tarki. Może jeszcze nie wszystko stracone.
Pora na bunt
Zaczęło się niewinnie. Wziąłem do pracy pudełko z resztkami chili i podgrzałem je w mikrofali. Kolega z biura, Bartek, aż podszedł z ciekawością.
– Ty to gotowałeś?
– No. A co?
– Stary, ja bym za to zapłacił. Serio.
Wróciłem do domu z podniesioną głową. Po raz pierwszy od miesięcy miałem poczucie, że mogę coś zmienić. Że mam wpływ na to, co jemy, co robimy, jak żyjemy. I wtedy, po długim dniu w pracy, weszła do kuchni i powiedziała:
– Zrobiłam coś specjalnego.
Mój żołądek zareagował entuzjazmem. Może zupa? Może risotto? Może choćby naleśniki? Ale gdy wszedłem i zobaczyłem stół, zamarłem. Placki. Ziemniaczane. Tym razem z serem żółtym i ketchupem.
– Żartujesz sobie? – rzuciłem.
– Co? Inaczej je podałam. Z twistem!
– Z twistem?! – w moim głosie narastała frustracja. – To jest twój „specjał”? Placki numer dwadzieścia siedem?
Zrobiło się cicho. Spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Nie musisz być niemiły. Przecież staram się.
– Starasz się? To nie jest staranie się. To jest... przyzwyczajenie! Leniwe smażenie w kółko tego samego, bo ci się nie chce nic innego.
Wyszła z kuchni bez słowa. A ja usiadłem, wpatrując się w talerz, i poczułem się podle. Nie dlatego, że się pokłóciliśmy. Ale dlatego, że to wszystko naprawdę zaczynało się walić. Oboje ugrzęźliśmy w czymś, czego ani jedno z nas nie potrafiło już przyprawić inaczej niż na słono.
Ucieczka od kartofla
Minął tydzień. Nie było placków. Była cisza. Z tych, co wisi w powietrzu, ciężka jak dym. Oboje udawaliśmy, że wszystko gra, ale nie było rozmów przy stole, nie było wspólnych kolacji. Każde z nas jadło co innego, o innej porze, w innym pomieszczeniu. Ona kanapkę w łóżku, ja zupkę chińską przy laptopie.
W piątek wróciłem wcześniej z pracy. Kupiłem łososia, świeże warzywa, wino. Postanowiłem znów coś ugotować. Może nie dla niej – może dla siebie. Ale z myślą, że może jednak usiądzie. Może spróbuje. Może porozmawiamy. Kiedy wchodziła do kuchni, właśnie posypywałem koperkiem ostatniego ziemniaka – pieczonego, nie smażonego. Na twarzy miała zdziwienie. Przez chwilę nic nie mówiła.
– To dla mnie?
– Dla nas. Ale jeśli wolisz, mogę zniknąć z tym do salonu – odpowiedziałem, bez przekąsu.
Uśmiechnęła się słabo.
– Wygląda pięknie. Pachnie jeszcze lepiej.
Usiadła. Jadła powoli. A potem odłożyła widelec i spojrzała na mnie.
– Wiesz… ja się boję.
– Czego?
– Że cokolwiek zrobię, będzie źle. Że już tylko placki mi wychodzą. I że cię tym męczę.
– Nie chodzi o placki – odpowiedziałem spokojnie. – Chodzi o to, że przestaliśmy robić coś razem. Że uciekliśmy w rutynę i nie próbujemy z niej wyjść.
Spojrzała na mnie, jakby pierwszy raz od dawna widziała nie tylko męża, ale i partnera. Wzięła głęboki oddech.
– Może jutro ja coś ugotuję?
Skinąłem głową.
– Ale bez ziemniaków.
Zaśmiała się. To był dobry znak.
Trzeba zmienić kuchnię
Minęły dwa miesiące. Wciąż zdarza się, że na stole lądują placki ziemniaczane, ale nie częściej niż raz na dwa tygodnie. I to już nie są „te same co zawsze”. Ostatnio zrobiła je z marchewką i kolendrą, podane z sosem jogurtowym. Były pyszne. Ale ważniejsze było to, że znowu zaczęliśmy gotować razem.
Ona eksperymentuje, podsyła mi przepisy, a ja uczę się kroić cebulę bez płaczu. Robimy zakupy wspólnie. Kłócimy się o rodzaj makaronu, spieramy o przyprawy. Ale śmiejemy się, jak kiedyś. Przypomniała sobie, że potrafi więcej niż tylko wrzucić ziemniaki do miski. A ja zrozumiałem, że nie chodziło o jedzenie – chodziło o nasze wspólne życie, które zaczęło się toczyć na autopilocie. Po cichu, bez decyzji, bez emocji. Smażenie tych placków było tylko objawem tego, co tak naprawdę nas bolało.
Czasem trzeba naprawdę mieć dość, żeby coś się zmieniło. I choć przez chwilę czułem się jak żywy kartofel, dziś jestem wdzięczny za tamten kryzys. Za każdą przypaloną patelnię, za tę cichą kolację z łososiem, za odwagę, żeby powiedzieć: „dość”. Miłość to nie tylko uczucia. To też wspólne krojenie cebuli, kiedy oboje jesteśmy zmęczeni. To zmienianie siebie dla drugiej osoby, a nie tylko trwanie w tym, co wygodne. A gdy ostatnio powiedziała: „Wiesz, dziś zrobię coś innego… może leczo?” – poczułem, że nie muszę już uciekać.
Rafał, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja córka albo jest w ciąży, albo połknęła dynię. Nie chce się przyznać i mydli mi oczy kłamstwami”
- „Ktoś zapalił znicz i zostawił karteczkę na grobie mojej żony. Zatkało mnie, gdy odkryłem, kto ją odwiedza”
- „Wyrabiałem trasy w Holandii, żeby żona i córka miały godne życie. Poświęcałem im wszystko, aż dostałem to 1 zdjęcie”

