Reklama

Zawsze uważałem się za odpowiedzialnego faceta. Pracowałem, odkładałem, planowałem przyszłość. Kiedy poznałem Alicję, wszystko nagle stało się prostsze – była czarująca, pełna życia, nieco szalona, ale to właśnie mnie w niej urzekło. Pobraliśmy się po roku znajomości. Na początku nie przeszkadzało mi, że to ja głównie ogarniam finanse. Myślałem, że z czasem się to unormuje. Ale miesiące mijały, a ona wydawała coraz więcej, nie interesując się naszym budżetem. Zamiast planować, żyła chwilą. A ja… zacząłem się bać, że przez tę chwilę stracimy wszystko, co udało mi się zbudować.

Byłem zakochany po uszy

Poznałem Alicję na imprezie u znajomych. Wyróżniała się z tłumu – nie tylko wyglądem, ale energią, jaką roztaczała wokół siebie. Miała ten błysk w oku i sposób mówienia, który sprawiał, że człowiek zapominał, gdzie jest. Rozmawialiśmy do rana, jakbyśmy znali się całe życie. Potem było już tylko szybciej – spotkania, wspólne weekendy, pierwsze wspólne wakacje. Byłem zakochany jak dzieciak. I chyba wtedy właśnie przestałem patrzeć realistycznie.

Alicja miała pracę, ale nie była typem oszczędzającym. Lubiła spontaniczne wypady, markowe ubrania, restauracje, kosmetyki… Z początku mnie to nie ruszało. Chciałem jej imponować, dawać jej wszystko. Pamiętam, jak pewnego dnia kupiła sobie nową torebkę za ponad tysiąc złotych. Uśmiechnęła się i rzuciła:

– Kochanie, zaszalałam, ale spójrz, jaka piękna!

Zamiast zapytać, czy naprawdę było nas na to stać, przytaknąłem i uśmiechnąłem się. Wtedy wydawało mi się, że to drobiazg. Sam sobie powtarzałem: „Pracuję, stać mnie, nie będę sknerą”.

Gdy się oświadczyłem, nie mieliśmy jeszcze wspólnego konta. Wydatki dzieliliśmy „na czuja”. To ja płaciłem za większość rzeczy – czynsz, jedzenie, paliwo. Alicja czasem dorzucała się do wyjścia do kina albo jakiejś kolacji. Tylko że wtedy zupełnie nie miałem świadomości, że to początek pewnego schematu.

Nie chciałem dostrzegać znaków ostrzegawczych. Chciałem być tym facetem, który dba o wszystko, który utrzyma dom. I jeszcze wtedy wierzyłem, że to działa.

Pierwsze zgrzyty przy rachunkach

Wprowadziliśmy się do nowego mieszkania na przedmieściach. Kredyt wzięliśmy na mnie, bo moja zdolność była lepsza. Alicja nie miała nic przeciwko. Twierdziła, że formalności ją męczą i że ufa, że sobie poradzę. Faktycznie, na początku radziłem sobie całkiem nieźle. Pracowałem jako specjalista IT, zarabiałem przyzwoicie. Ale przy wspólnym życiu każde „przyzwoicie” bardzo szybko przestaje wystarczać.

Pamiętam pierwszy miesiąc po przeprowadzce. Przyszły wszystkie opłaty – kredyt, czynsz, rachunki za prąd, gaz, internet. Wysłałem jej screen z kosztami i napisałem: „Może ustalimy, kto co opłaca?”. Odpisała, że nie ma teraz głowy do finansów, bo ma ciężki okres w pracy, ale niedługo się ogarnie. Pomyślałem, że może faktycznie – każdy ma gorsze dni. Przeleciało mi to wtedy bokiem.

Ale te „gorsze dni” trwały tygodniami. Ja płaciłem wszystko, a ona... no cóż, żyła swoim rytmem. Gdy wspomniałem, że może by dorzuciła się do czynszu, powiedziała:

– Ale przecież to ty chciałeś mieszkać tutaj. Ja mogłabym mieszkać w centrum, nawet w kawalerce.

Zatkało mnie. Przecież oboje wybieraliśmy to mieszkanie. Ale wtedy już wiedziałem, że nie wygram tej rozmowy. Zamiast naciskać, znowu odpuściłem. Chciałem spokoju. Usprawiedliwiałem ją – „może ma inne priorytety”, „może to się zmieni”. Tylko że nie zmieniało się nic, poza tym, że na moim koncie robiło się coraz ciaśniej.

Zakupy zamiast spłaty kredytu

Któregoś dnia wróciłem z pracy i zobaczyłem w salonie trzy nowe torby z butików. Stały równo ułożone, jakby czekały, aż je zauważę. Alicja siedziała na kanapie z kieliszkiem wina i przewijała coś w telefonie.

Kupiłam parę rzeczy, były przeceny – rzuciła, jakby to była błahostka.

– Tylko parę? – zapytałem z udawaną lekkością, choć w środku już się gotowałem.

– No tak. Płaszcz, dwie sukienki, buty. I torebka, ale to już z nowej kolekcji.

Wtedy już wiedziałem, że nasza rozmowa nie będzie łatwa. Zapytałem, czy dorzuciła się w tym miesiącu do raty kredytu. Spojrzała na mnie zaskoczona, jakby zapomniała, że w ogóle mieliśmy jakiekolwiek zobowiązania.

– Miałam sporo wydatków w pracy… Wiesz, spotkania, klientki… Wydałam więcej, niż planowałam. Nadrobię w przyszłym miesiącu, okej?

Nie było okej. Czułem, jak moje zaufanie powoli się kruszy. Pracowałem po dziesięć godzin dziennie, brałem zlecenia dodatkowe, a ona żyła tak, jakby pieniądze spadały z nieba. Co gorsza – nie widziała w tym żadnego problemu. Zacząłem prowadzić dokładne notatki. Liczyłem każdy wydatek, każdą złotówkę. Gdy jej o tym wspomniałem, wzruszyła ramionami.

– Serio? Prowadzisz mi bilans? Jak księgowy?

To nie był komplement. Powoli zacząłem rozumieć, że żyjemy w dwóch różnych rzeczywistościach. Ja w tej, gdzie trzeba wszystko ogarniać. Ona – w tej, gdzie zawsze „jakoś to będzie”.

Ostatnie ostrzeżenie

Nie wytrzymałem. Pewnego wieczoru, gdy znowu wróciła z siatkami zakupów, usiedliśmy przy stole. Miałem przed sobą kartkę z rozpisanymi wydatkami z ostatnich trzech miesięcy. Zanim zdążyła się rozebrać, powiedziałem bez owijania:

– Alicja, musimy poważnie porozmawiać. Tak dalej być nie może.

Zmarszczyła brwi, odłożyła płaszcz na oparcie krzesła.

– Co znowu? Miałam ciężki dzień.

– Ja też. I miesiąc. I kwartał. A do tego coraz więcej wydatków. Kredyt, rachunki, jedzenie. Wydajemy więcej, niż zarabiamy. A raczej – ja wydaję, ty konsumujesz.

Zrobiła się czerwona.

– To chyba jakiś żart. Przecież pracuję! Nie jestem twoim dzieckiem, żebyś mnie rozliczał.

– Nie rozliczam cię. Po prostu proszę, żebyś dorzucała się do budżetu. Żebyśmy oboje czuli, że jesteśmy w tym razem.

Cisza. Popatrzyła na mnie z wyrzutem, potem spuściła wzrok. Przez chwilę myślałem, że wreszcie dotarło. Że może ta rozmowa coś zmieni. Westchnęła tylko i powiedziała:

– Dobra. Od przyszłego miesiąca się poprawię. Obiecuję.

Nie uwierzyłem. Za dużo już było tych obietnic. W kolejnych dniach niby coś próbowała – zrobiła zakupy spożywcze, raz zapłaciła za kolację. Ale wszystko wracało do starego porządku. A moje oszczędności topniały szybciej, niż potrafiłem je odłożyć. Wtedy poczułem, że zostałem sam. Choć spała obok, miałem wrażenie, że jesteśmy na dwóch różnych łódkach, a ja tonę bez ratunku.

Kiedy zabrakło na życie

Pamiętam ten dzień dokładnie. Stałem przy kasie w sklepie spożywczym. Wózek nie był wypchany po brzegi – mleko, chleb, jajka, kilka warzyw, coś na obiad. Gdy przyszło do płacenia, karta została odrzucona. Spróbowałem jeszcze raz. Nic. Spojrzenia ludzi w kolejce paliły mi plecy. Wyjąłem telefon, sprawdziłem saldo. Na koncie miałem czterdzieści siedem złotych.

Wróciłem do domu wściekły i upokorzony. Alicja siedziała na tarasie z laptopem i popijała kawę z mlekiem migdałowym.

– Mamy problem – rzuciłem bez powitania.

– Co się stało? – zapytała, zerkając znad ekranu.

– Nie mamy pieniędzy. Dosłownie. Nie zapłaciłem za zakupy. Na koncie mam czterdzieści siedem złotych. Czujesz to?

Zmarszczyła brwi, ale nie wyglądała na przerażoną. Bardziej zirytowaną.

– Przesadzasz. Przecież mam jeszcze jakieś środki.

– Jakieś? – prychnąłem. – Mamy wspólne życie, Alicja. A ty ciągle funkcjonujesz, jakby wszystko działo się obok. Co się musi stać, żebyś zrozumiała, że to nie działa?

Znowu obiecała, że się zmieni. Że będzie bardziej odpowiedzialna. Że się zaangażuje. Ale ja już nie chciałem słyszeć słów. Potrzebowałem czynów. Zacząłem myśleć o rozdzieleniu finansów. O rozliczeniu się na nowo. Może nawet o osobnych kontach. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że kochając kogoś, można czuć się samotnym, zagubionym i zmęczonym.

To nie była jedna kłótnia. To był początek mojego przebudzenia. I pytania, które nie dawało mi spokoju: jak długo jeszcze dam radę to wszystko ciągnąć?

Ile jeszcze wytrzymam?

Siedziałem sam przy kuchennym stole. Alicja była na wyjeździe służbowym, choć podejrzewałem, że to bardziej pretekst niż konieczność. Przeglądałem historię konta, notatki, przelewy, rachunki. Wszystko jasno pokazywało, że od miesięcy balansujemy na granicy. A ja byłem jedynym, który próbował utrzymać nas na powierzchni.

Zrozumiałem coś bardzo prostego, a zarazem bolesnego – nie mogę już udawać, że wszystko jest dobrze. Nie mogę wciąż wierzyć, że „następny miesiąc będzie lepszy”. Przez długi czas myślałem, że miłość wystarczy, że przetrwa wszystko. Ale nawet największe uczucie potrzebuje wspólnego wysiłku, odpowiedzialności, zrozumienia. Tego u nas zabrakło.

Nie zostawiłem Alicji. Ale postawiłem granice. Osobne konta, jasne podziały kosztów, wspólny budżet, którego oboje musimy przestrzegać. Nie przyjęła tego z entuzjazmem, ale nie miała wyjścia. Powiedziałem jej wprost:

– Jeśli mamy dalej być razem, to musi się zmienić. Bo ja już nie dam rady sam.

Dziś? Jest różnie. Są dni, kiedy coś wpłaci, ugotuje obiad, zatroszczy się o coś, co wcześniej uważała za „nie swoje”. Ale są też dni, kiedy znowu muszę przypominać, prosić, rozmawiać. Nie wiem, co będzie dalej. Ale przynajmniej wiem, że już nie zamierzam udawać. Bo miłość bez równowagi zamienia się w ciężar, który niszczy powoli. A ja chcę żyć, nie tylko przetrwać.

Michał, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama