„Moja żona jest w ciąży, ale to nie ja zasiałem to ziarenko. Nawija mi makaron na uszy, bo nie wie, że znam jej tajemnicę”
„Z tym że ja znałem ją lepiej niż ktokolwiek. A kiedy ona kłamała, miała pewną manierę – zaczynała mówić zbyt miękkim głosem, jakby chciała mnie uśpić słowami. I właśnie tak teraz brzmiała. Jakby recytowała coś, co powtarzała już wcześniej. Może nie tylko przede mną”.

- Redakcja
Jeszcze niedawno myślałem, że mam wszystko, czego może pragnąć mężczyzna: dom, stabilną pracę i kochającą żonę. Nasze małżeństwo może nie było idealne, ale wierzyłem, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Plany o dziecku odkładaliśmy na później – raz przez stres w pracy, raz przez jej zmęczenie. Kiedy w końcu powiedziała mi, że jest w ciąży, coś we mnie drgnęło. Powinienem się cieszyć, a jednak... czułem niepokój. Z czasem ten niepokój zamienił się w strach, a potem w gniew. Bo zacząłem podejrzewać, że to nie ja jestem ojcem tego dziecka.
Podejrzane szczęście
– Kochanie, muszę ci coś powiedzieć – powiedziała, wchodząc do kuchni z tą swoją dziwnie napiętą miną.
Była piąta rano, dopiero co wstałem do pracy. Zaspany, z kubkiem kawy w dłoni, spojrzałem na nią i próbowałem ocenić, czy to będzie dobra wiadomość, czy znowu coś zgubiła. Albo przesadziła z zakupami.
– Jestem w ciąży – wypaliła.
Zamarłem. To powinien być moment szczęścia. Przecież staraliśmy się – no, nie tak całkiem aktywnie, ale jednak. Byliśmy razem już sześć lat. Mieliśmy wzloty, mieliśmy doły, ale nadal dzieliliśmy jedno łóżko. Zmarszczyłem brwi. Od kilku miesięcy unikała bliskości. Tłumaczyła się stresem, zmęczeniem. Spała z tyłu odwrócona do ściany, a ja nie naciskałem. Myślałem, że to przejściowe.
– Serio? – zapytałem i sam siebie nie poznałem po tonie głosu. Brzmiałem... ostrożnie.
– No… tak. Serio. Zrobiłam test. Trzy razy. I idę dzisiaj do ginekologa – uśmiechnęła się szeroko, ale jej oczy jakby się nie śmiały.
Objąłem ją automatycznie, ale coś we mnie nie grało. Coś mnie uwierało. I nie chodziło o fakt, że zostanę ojcem. Chodziło o to, że jej reakcja była zbyt perfekcyjna. Jakby wyuczona. Jakby przez cały poranek ćwiczyła w głowie, jak mi to powiedzieć. I kiedy mnie obejmowała, miała chłodne dłonie. A ja nie mogłem się pozbyć wrażenia, że będę trzymał w rekach obce dzieci.
Test, który wszystko zmienił
Kilka dni po tej porannej niespodziance wróciłem wcześniej z pracy. Niby przez przypadek – awaria na budowie, wszyscy zostali odesłani do domu. Ale tak naprawdę coś mnie pchało do tego, żeby po prostu być w domu. Coś jakby podszeptywało, że powinienem zobaczyć coś, co ukrywa przede mną moja żona.
Wszedłem do mieszkania i od razu usłyszałem szelest w łazience. Zanim zdążyła się ogarnąć, zobaczyłem ją przez uchylone drzwi – klęczała przy koszu, próbując coś ukryć w papierze toaletowym. Cofnęła rękę jak oparzona, gdy mnie zobaczyła.
– Co robisz? – zapytałem spokojnie, chociaż serce waliło mi jak młot.
– Nic, po prostu... porządek robię – wydukała, nie patrząc mi w oczy.
Podszedłem i wyciągnąłem zawiniątko z kosza. Był to kolejny test ciążowy. Czwarty? Piąty? Nie wiedziałem. Ale to nie to mnie uderzyło. Obok testu leżała ulotka... innego testu. Takiego, który rozpoznawał, czy ojcem dziecka jest określony mężczyzna. W tym momencie poczułem, że grunt usuwa mi się spod nóg.
– Dlaczego to trzymasz? – zapytałem cicho.
– To nie moje… to chyba po koleżance. Zostawiła ostatnio… – zaczęła mamrotać.
– Przestań – przerwałem jej. – Kto jest ojcem tego dziecka?
W oczach miała panikę. Ale jeszcze się broniła.
– O czym ty w ogóle mówisz?! Zwariowałeś?!
Zacząłem wtedy podejrzewać, że odpowiedź, którą tak bardzo chciałem usłyszeć, nie padnie z jej ust. Bo może wcale nie chciała, żebym wiedział.
Jedno wielkie kłamstwo
Tego samego wieczoru próbowała wszystko obrócić w żart. Robiła kolację, śmiała się zbyt głośno, rozlała wino i rzuciła mi tekst o „nadwrażliwych mężach”. Ale ja już nie słyszałem tych słów. Widziałem tylko to jedno: jak ukrywała coś przede mną. Coś, co powinno być wspólne, nasze.
– Musisz mi zaufać – powiedziała, kiedy wreszcie usiedliśmy przy stole.
Patrzyłem na nią długo, próbując zobaczyć w jej oczach tę kobietę, którą kiedyś pokochałem. Ale to, co tam zobaczyłem, to był strach. Strach albo wina. Może jedno i drugie.
– Dobrze – powiedziałem. – To powiedz mi, czy to dziecko jest moje.
Zamilkła. I wtedy po raz pierwszy przestała się uśmiechać. Zaczęła bawić się pierścionkiem na palcu, odwracać wzrok, zaciskać usta. Milczenie trwało zbyt długo.
– Oczywiście, że jest twoje – powiedziała w końcu, ale zabrzmiało to tak, jakby sama nie była do końca pewna. – Co ty sobie wyobrażasz? Że cię zdradziłam?
– A nie?
Wstała od stołu. Wzięła głęboki oddech.
– Miałam trudny czas. Dużo się działo… Ale nigdy bym cię nie zdradziła. Przysięgam.
Z tym że ja znałem ją lepiej niż ktokolwiek. A kiedy ona kłamała, miała pewną manierę – zaczynała mówić zbyt miękkim głosem, jakby chciała mnie uśpić słowami. I właśnie tak teraz brzmiała. Jakby recytowała coś, co powtarzała już wcześniej. Może nie tylko przede mną.
W matni niedomówień
Od tamtej kolacji między nami zrobiło się cicho. Nie kłóciliśmy się. Nie podnosiliśmy głosu. Ale milczenie było gorsze niż krzyk – ciężkie, duszne, pełne napięcia. Mijały dni, a ja wciąż czekałem, że może się przyzna. Że nie wytrzyma. Że powie coś, co w końcu ułoży mi w głowie te wszystkie poplątane myśli.
Zamiast tego zaczęła być… miła. Przesadnie miła. Gotowała moje ulubione dania, przytulała się do mnie, choć wcześniej miesiącami odwracała głowę, gdy próbowałem ją pocałować. I za każdym razem, gdy mówiła: „Kocham cię”, brzmiało to jak tarcie papieru ściernego o szkło.
Pewnego dnia, kiedy była w pracy, przeszukałem szufladę w jej biurku. Znalazłem telefon, ten stary, którego „przypadkowo” nie oddała do utylizacji. Odpaliłem go, myśląc, że bateria już dawno padła, ale działał. I był tam czat. Z kimś zapisanym jako „T.” „Dobrze było znowu. Za tobą tęsknię...”. „Nie mogę teraz pisać, on się kręci”. „Jeśli będzie twoje, i tak się nie dowie”.
Te trzy wiadomości przeczytałem chyba sto razy. Nie było zdjęć, nie było nazwiska. Ale nagle wszystko zaczęło pasować. Ta jej zmiana nastroju, test ukryty w łazience, nocne SMS-y, których wcześniej nie zauważałem. Wieczorem podałem jej telefon. Położyłem go na stole między nami. Spojrzała na niego, potem na mnie, i… zaczęła płakać. Ale nic nie powiedziała. Bo to było najgorsze. Ona dalej udawała, że nic się nie dzieje.
Prawda boli bardziej niż zdrada
– Chciałem, żebyś po prostu powiedziała prawdę – powiedziałem spokojnie. Zbyt spokojnie, jak na to, co się we mnie kotłowało.
Otarła łzy rękawem. Wpatrywała się w blat stołu, jakby mogła tam znaleźć odpowiedzi.
– To… to był błąd – wyszeptała. – Wszystko się wtedy sypało, ty byłeś nieobecny, a ja… ja po prostu chciałam poczuć, że jeszcze coś znaczę.
– Czyje to dziecko?
Milczała. Nie musiała odpowiadać. Już wiedziałem.
– Jego?
– Tak – potwierdziła w końcu. – Ale myślałam, że to się nie zdarzy. Że to… że się nie uda. Że to nie on. Że będzie twoje.
Parsknąłem. Krótkim, pustym śmiechem. Jak bardzo trzeba się pogubić, żeby z taką łatwością manipulować cudzym życiem?
– I co dalej? Chciałaś mnie oszukać? Miałem wychowywać to dziecko jako swoje?
– Nie wiem… – zaczęła drżeć. – Bałam się. Że odejdziesz. Że zostanę sama. A on… on nie chce tego dziecka. Powiedział, że to pomyłka.
– A ja co? Plan B?
Nie odpowiedziała. Ale jej cisza znaczyła więcej niż tysiąc słów. I wtedy coś we mnie pękło ostatecznie. Wstałem, zabrałem klucze z komody i wyszedłem. Nie miałem jeszcze planu. Nie wiedziałem, czy wrócę jutro, za tydzień, czy nigdy. Ale jedno wiedziałem na pewno – nie byłem już tym samym facetem, który usłyszał: „Jestem w ciąży”.
Ostateczny wybór
Minęły miesiące. Spałem u kolegi, potem u siostry. W pracy udawałem, że wszystko gra, że po prostu jestem trochę zmęczony. Ale każdej nocy gapiłem się w sufit i zastanawiałem, co dalej. Nie o nią już chodziło. Straciłem do niej zaufanie, jakiego nie da się odbudować. Chodziło o to dziecko. O to, czy będę umiał żyć obok, wiedząc, że miało być moje tylko dlatego, że ktoś inny się przestraszył odpowiedzialności.
Pewnego dnia dostałem wiadomość. Krótką. „Urodziłam. Dziewczynka”. I zdjęcie. Maleńkie ciałko, zawinięte w kocyk. Zobaczyłem tę małą istotę i poczułem... nie wiem, może żal? A może żal do siebie, że to wszystko tak się skończyło.
Zadzwoniłem. Umówiliśmy się w szpitalu. Weszła z dzieckiem na rękach. Zmęczona, wyblakła. Usiadła, podała mi córkę. Nie protestowałem. Wziąłem ją. Była lekka, pachniała czymś nowym, czystym. Przez chwilę patrzyłem w jej oczy i czułem, że pęka we mnie mur, który próbowałem stawiać od tygodni.
– Nie oczekuję niczego – powiedziała cicho. – Chcę tylko, żebyś wiedział, że żałuję wszystkiego. Ale ona... ona jest niewinna.
Wstałem, podałem jej dziecko i skinąłem głową.
– Wiem. I dlatego nie zniknę całkiem. Ale nie wracam też do ciebie.
To był mój wybór. Może nie idealny, ale jedyny, jaki mogłem wtedy podjąć.
Kamil, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Droga na górski szczyt była ostatnią deską ratunku. Nasze ścieżki zaczęły się rozchodzić na długo przed jej końcem”
- „Jesienny flirt poprawiał mi humor w szare dni. Szkoda, że mąż nie potrafi robić tego, co kochanek”
- „Gdy kupiłem zegarek za kasę z premii, żona urządziła mi awanturę. Przekroczyła granicę, więc mogłem zrobić tylko 1”

