„Moja teściowa ruszyła do pracy w Szwecji. Obiecała przysyłać nam pieniądze, a nie widzieliśmy od niej złamanego grosza”
„Spojrzeliśmy po sobie z mężem. Wiedzieliśmy, że sytuacja nie jest kolorowa. Nasze oszczędności się kończyły, a moja praca w przedszkolu była tylko na zastępstwo i właśnie się skończyła. On pracował jako kierowca, zarabiał tyle, co nic, a rachunki przychodziły bez litości. Myśl o wsparciu z zagranicy była kusząca”.

Kiedy moja teściowa oświadczyła, że wyjeżdża do pracy do Szwecji, nie mieliśmy za bardzo wyboru, by protestować. Mówiła, że to dla dobra rodziny, że tam zarobi więcej i będzie mogła pomagać nam finansowo. Zostawiła swój pokój, kilka rzeczy i wyjechała z dnia na dzień. Liczyliśmy na jej wsparcie, bo sytuacja u nas była trudna – jedno dziecko, kredyt, ja bez pracy, a mąż ledwie wiązał koniec z końcem. Miesiące mijały, telefony ucichły, a na koncie nie pojawiła się nawet złotówka. Zaczęliśmy się zastanawiać, co się tam naprawdę wydarzyło.
Decyzja bez zapowiedzi
Wszystko zaczęło się od popołudniowej herbaty. Siedzieliśmy przy stole – ja, mój mąż i jego mama. Była dziwnie milcząca, mieszała łyżeczką w filiżance jakby w zamyśleniu. W końcu spojrzała na nas poważnie i powiedziała:
– Wyjeżdżam do Szwecji. Mam znajomą w Sztokholmie, załatwiła mi pracę przy sprzątaniu biur.
Zamarliśmy. Nie padła wcześniej żadna zapowiedź. Mąż wbił w nią wzrok.
– Mamo, kiedy to ustaliłaś?
– Dzisiaj rano. Zdecydowałam. Nie będę tu siedzieć i patrzeć, jak się męczycie. Tam zarobię więcej, będę wam przysyłać pieniądze.
Spojrzeliśmy po sobie z mężem. Wiedzieliśmy, że sytuacja nie jest kolorowa. Nasze oszczędności się kończyły, a moja praca w przedszkolu była tylko na zastępstwo i właśnie się skończyła. On pracował jako kierowca, zarabiał tyle, co nic, a rachunki przychodziły bez litości. Myśl o wsparciu z zagranicy była kusząca.
– Kiedy wyjeżdżasz? – zapytałam.
– W niedzielę wieczorem. Autobus mam z dworca. Mam już bilet.
Zostawiła nas z tą wiadomością, jakby właśnie powiedziała, że wychodzi po bułki. W kolejnych dniach chodziła po domu, pakowała walizki, zamawiała jakieś dokumenty przez internet. Widać było, że jest zdeterminowana. Nie była z tych, co się rozczulają – całe życie twardo stąpała po ziemi. W niedzielę wieczorem odprowadziliśmy ją na dworzec. Mąż objął ją na pożegnanie. Ja tylko skinęłam głową. Wsiadła do autobusu i tyle ją widzieliśmy.
Trzymałam za nią kciuki
Po wyjeździe teściowej w domu zrobiło się... ciszej. Trochę lżej, nie ukrywam. Nie była złośliwa, ale potrafiła przyczepić się do byle drobiazgu – że brudne naczynia, że mały znowu ogląda bajki, że zupa przesolona. Teraz każdy kąt był nasz. Z początku czuliśmy ulgę, jakbyśmy odzyskali przestrzeń do oddychania.
Mąż chodził spokojniejszy. Wstawał rano do pracy, nie musiał już wysłuchiwać uwag o za krótkim śniadaniu czy niedopiętej koszuli. Ja zaczęłam na nowo wysyłać CV, chociaż bez większych nadziei. W naszej miejscowości pracy dla kobiet po trzydziestce bez zawodu nie było zbyt wiele.
W międzyczasie teściowa dzwoniła. Raz w tygodniu, czasem rzadziej. Mówiła, że jest zmęczona, ale dobrze zarabia. Że w Szwecji inaczej się żyje, spokojniej, porządniej. Opowiadała o nowych koleżankach, o właścicielce mieszkania, u której wynajmuje pokój. Nie narzekała, a przynajmniej nie przy nas.
– Przeleję wam coś w przyszłym tygodniu – rzuciła kiedyś w rozmowie. – Nie od razu fortunę, ale na start.
Skinęłam głową, choć wiedziałam, że i tak tego nie zobaczy. Miałam już przeczucie, że to tylko słowa. Mąż się nie odzywał. Ufał jej bezwarunkowo.
– Daj jej czas – powtarzał. – Dopiero się rozkręca, przecież nie będzie rzucać wszystkiego, żeby nam wysyłać każdą koronę.
Mijał kolejny miesiąc, a na koncie nie było nic. Dosłownie – zero przelewów, zero wiadomości o wysłaniu pieniędzy. Nawet pytanie o naszą sytuację przestało się pojawiać.
Mówiła, że wyśle
Zbliżały się święta. Po cichu liczyłam, że może wtedy się coś zmieni. Może przyśle jakąś paczkę, może przelew, może chociaż kartkę. Cokolwiek. Tymczasem w domu ledwie starczało na jedzenie, a o prezentach dla dziecka mogliśmy tylko pomarzyć. Zaczęłam sprzedawać niepotrzebne rzeczy na lokalnej grupie – jakieś ciuchy, stare zabawki, nawet toster, którego nie używaliśmy.
Któregoś wieczoru zadzwoniła. Byłam sama, mąż był w pracy.
– No i jak tam u was? – zapytała, jakbyśmy rozmawiały raz na trzy dni.
– Ciężko – odpowiedziałam szczerze. – Zimno, piec znowu wariuje. Zastanawiamy się, czy starczy na rachunki.
– Ech, nie martwcie się. Przeleję wam coś na dniach. Mam trochę odłożone.
– Dobrze – powiedziałam cicho, nie chcąc znów się łudzić.
– Muszę kończyć, bo mam zmianę rano. Trzymajcie się.
Odłożyłam telefon i siedziałam chwilę w ciszy. Mąż wrócił po północy. Opowiedziałam mu o rozmowie. Widziałam ten cień ulgi w jego oczach, choć szybko go ukrył.
– Mówiłem, że mama nie zapomni. Trzeba jej zaufać – stwierdził.
Minęły dni, potem tygodnie. Na koncie wciąż pusto. Nawet nie zadzwoniła, by się wytłumaczyć. Próbowałam jej nie oceniać. Może miała trudniej, niż mówiła. Może coś się stało. Pewnego ranka zadzwoniłam do niej. Nie odebrała. Potem jeszcze raz i jeszcze. W końcu odezwał się lakoniczny SMS: „Nie mogę teraz rozmawiać. Odezwę się później”. Nie odezwała się wcale.
Obietnice bez pokrycia
Nastał styczeń. Święta minęły w milczeniu, bez prezentów, bez żadnego kontaktu ze strony teściowej. Nawet mąż przestał ją tłumaczyć. Zaczęło w nim narastać rozczarowanie, które próbował maskować, ale z każdym dniem wychodziło na wierzch.
– Może coś się tam wydarzyło – mruczał do siebie. – Może po prostu nie chce nas martwić.
Nie komentowałam. Siedziałam nad rachunkami i kalkulatorem, próbując wymyślić, jak zapłacić czynsz. Nawet moja mama, choć sama nie miała wiele, przyniosła kilka słoików z zupą i mąkę. Teściowa – ani słowa, ani grosza. Któregoś wieczoru wróciliśmy z zakupów, a w skrzynce leżał list. Nie od niej – zwykła urzędowa korespondencja – ale i tak miałam irracjonalną nadzieję. Złudzenia potrafią być silniejsze niż zdrowy rozsądek.
Mąż wyjął komórkę i zadzwonił do niej z auta. Usłyszał tylko sygnał, potem automatyczną sekretarkę. Wysiadł, trzasnął drzwiami i poszedł do domu beze mnie. Nie powiedział ani słowa.
– Myślisz, że jeszcze w ogóle o nas pamięta? – zapytałam go później, gdy siedzieliśmy przy kuchennym stole.
– Nie wiem – odpowiedział. – Może nie chce mieć już z nami nic wspólnego. Może stwierdziła, że ma swoje życie.
– A ty? Nadal ją bronisz?
– Nie wiem, czy mam kogo.
W tamtym momencie coś między nami pękło. Już nie chodziło tylko o pieniądze. Chodziło o to, że ktoś, kto miał być wsparciem, po prostu zniknął. Bez wyjaśnienia. Bez słowa. Jakby nigdy nas nie znał.
Zderzenie z prawdą
Wiosna zbliżała się nieśmiało, ale nasz dom tonął w napięciu. Z jednej strony przyzwyczailiśmy się do nieobecności teściowej, z drugiej – czuliśmy się porzuceni. Mąż coraz częściej chodził zamyślony, przestawał się odzywać nawet do syna. Był rozbity. Ona była jego jedyną rodziną, jedyną osobą, którą bezwarunkowo kochał. I ta osoba wybrała milczenie.
Któregoś dnia, późnym wieczorem, zadzwonił jego telefon. Na wyświetlaczu – „Mama”. Spojrzał na mnie, potem odebrał.
– Halo?
Długo nic nie mówił. Tylko słuchał. W końcu wypalił:
– Serio? Przez pół roku nic, a teraz mówisz, że... co? Że się zakochałaś i nie chcesz wracać? Że pieniądze są ci potrzebne na nowy start?
Zamknęłam oczy. Nie musiałam słyszeć drugiej strony rozmowy. Wszystko było jasne.
– To było nas stać tylko na złudzenia, tak? – zapytał gorzko. – Nawet jednego przelewu. Nawet głupiego „przepraszam”.
Po rozmowie rzucił telefon na stół i wyszedł z pokoju. Poszłam za nim.
– Powiedziała, że poznała kogoś – wyjaśnił cicho. – Że w końcu poczuła się szczęśliwa. Że chce zacząć od nowa. Bez przeszłości. Bez nas.
Nie płakał. Po prostu siedział i patrzył w przestrzeń. W tamtym momencie dotarło do mnie, że już nigdy nie zobaczymy ani tych pieniędzy, ani kobiety, którą kiedyś nazywaliśmy mamą. Zamiast niej został pusty pokój i kilka pudeł ze starymi ubraniami.
Na własnych warunkach
W kolejnym tygodniu spakowaliśmy rzeczy teściowej. Po prostu – bez większego namysłu, bez rozmowy. Kartony powędrowały do piwnicy. Pokój, który był jej azylem, zamieniliśmy w miejsce do zabawy dla naszego syna. Ustawiliśmy mu tam biurko, półkę z książkami i rozkładaną kanapę. Przestałam czekać na cud.
Mąż długo milczał. Nie wracał do tej rozmowy, nie szukał kontaktu. Jakby w nim coś się zamknęło. Nie był zły. Był po prostu zmęczony. Z czasem zaczął znów się uśmiechać – inaczej, spokojniej. Bez tej naiwności, którą miał wcześniej. Znalazłam pracę w pobliskim sklepie. Nie było to nic wielkiego, ale dawało choć trochę stabilności. Nauczyłam się liczyć tylko na siebie. Nie wypatrywałam przelewów, nie sprawdzałam telefonu. Nasze życie, choć niełatwe, zaczęło znów toczyć się swoim rytmem.
Czasem przychodziła myśl – jak można zostawić rodzinę? Jak można wyjechać i uznać, że już się nie wraca? Wtedy przypominałam sobie jej wzrok tamtego dnia przy stole – jakby już wtedy wiedziała, że się nie obejrzy.
Nie wybaczyłam jej. Może kiedyś. Może wtedy, gdy zrozumiem, że każdy ma prawo do szczęścia, nawet jeśli to szczęście kosztuje kogoś innego. Na razie uczę się żyć z tym, co mamy. Bez złudzeń, ale za to z prawdziwą codziennością. Może to właśnie jest dorosłość – wiedzieć, że nie wszystko się uda, ale i tak iść dalej.
Basia, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zdradziłam męża na andrzejkach. To skok w bok bez zobowiązań, ale jedno nagranie pozbawiło mnie złudzeń”
- „Po śmierci ojca moja mama szybko znalazła sobie zastępstwo. Myślę, że od dawna miała dla mnie rezerwowego tatusia”
- „Teściowa robi wszystko, by zniszczyć moje małżeństwo. Szkoda, że mąż nie widzi, jaka z niej intrygantka”

