Reklama

Święta Bożego Narodzenia od zawsze były dla mnie ważnym czasem – nie tylko z powodu tradycji, ale przede wszystkim dlatego, że mogłam stworzyć coś własnego, po swojemu. Od kilku lat organizowałam je u siebie i cieszyłam się, że to ja jestem gospodynią. Jednak odkąd teściowa zaczęła przyjeżdżać na święta, wszystko stawało się bardziej skomplikowane. Niby chciała pomóc, ale ta jej „pomoc” kończyła się zawsze tak samo: przejmowaniem wszystkiego. W tym roku postanowiłam nie dać się zepchnąć na drugi plan. Nie wiedziałam jeszcze, że to będzie moja największa domowa bitwa.

Czuła się jak u siebie

Już sam dźwięk dzwonka do drzwi zwiastował, że nadchodzą kłopoty. Spojrzałam na zegarek – przyjechała dokładnie dwadzieścia minut przed umówionym czasem. Typowe dla niej. Otworzyłam drzwi, uśmiechając się z wysiłkiem, a ona – jak zawsze w płaszczu rozpiętym, z siatkami i torbami – weszła jak burza.

– No wreszcie, bo myślałam, że zamarznę na tym korytarzu! – rzuciła od progu, całując mnie w policzek na szybko i już zmierzając w głąb mieszkania.

W ślad za nią wszedł mój mąż z jej walizką. Uśmiechnął się do mnie przepraszająco. Wiedział, co czuję, ale jak zwykle nie miał odwagi zareagować.

– Zobaczymy, jak sobie radzisz – powiedziała teściowa, zdejmując buty i rozglądając się krytycznym wzrokiem po salonie, jakby oceniała mieszkanie do wynajęcia. – Mam nadzieję, że w tym roku bigos nie będzie taki jałowy jak ostatnio.

Zgrzytnęłam zębami, ale się nie odezwałam. Wiedziałam, że to dopiero początek. Gdy tylko zdążyła się rozpakować, zapytała, gdzie trzymam przyprawy, i zanim odpowiedziałam, już grzebała w moich szafkach.

– Musimy wszystko dobrze zaplanować, bo inaczej znowu będzie chaos. Ja już mam listę, co trzeba zrobić – dodała, wyciągając notatnik z torby.

Zobaczyłam na nim wielkimi literami napisane: „ŚWIĘTA – PLAN AWARYJNY”. Przez chwilę zastanawiałam się, dla kogo ten plan jest awaryjny – dla niej, czy dla mnie.

Mój plan poszedł do kosza

W mojej głowie wszystko było poukładane. Wigilia – barszcz z uszkami, ryba po grecku, pierogi z kapustą, a do tego mój ulubiony bigos, który zawsze gotowałam dzień wcześniej, żeby „przegryzł się” jak trzeba. Miałam rozpisany grafik przygotowań, nawet zakupy zrobiłam z wyprzedzeniem. Niestety, po piętnastu minutach z moją teściową, mój plan przestał istnieć.

– Po co ci ta lista? – spytała z wyraźnym rozbawieniem, gdy zobaczyła mój zeszyt z przepisami. – Daj to, zaraz ci pokażę, jak się naprawdę organizuje święta.

Zabrała mi zeszyt z rąk, usiadła przy stole i zaczęła wykreślać potrawy, dopisując swoje. Karp po żydowsku? Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Kutia? Nikt jej u nas nie jadł, ale nie miało to znaczenia.

– Nie chodzi o to, co się komu podoba – powiedziała tonem, jakby mówiła do dziecka. – Chodzi o tradycję. Trzeba szanować zwyczaje.

– Tylko że u mnie w domu nigdy nie było kutii – odparłam spokojnie. – A bigos to zawsze była moja specjalność.

– No właśnie. Była – mruknęła, podkreślając ostatnie słowo. – Teraz zrobimy go trochę inaczej. Dla dobra wszystkich.

Mój mąż zniknął gdzieś w sypialni. Najchętniej zrobiłabym to samo, ale zamiast tego zaczęłam przestawiać garnki, słuchając jej wytycznych i czując, jak z każdą minutą tracę kontrolę nad świętami, na które tak się cieszyłam.

Czyja to kuchnia?

Następnego dnia kuchnia zamieniła się w pole bitwy. Wstałam wcześniej, żeby w spokoju zacząć przygotowania, ale gdy tylko przekroczyłam próg kuchni, zastałam ją już przy blacie. W szlafroku, z włosami związanymi w kok, kroiła cebulę, jakby była u siebie.

Myślałam, że dziś ja gotuję – powiedziałam ostrożnie, próbując nie brzmieć wrogo.

– No i gotujemy! – odpowiedziała wesoło. – Ja tylko zaczęłam, żeby ci pomóc. Nie traćmy czasu.

Pomóc. Znowu to słowo. Od początku nie chodziło jej o pomoc, tylko o przejęcie wszystkiego. Gdy chciałam zrobić ciasto, już ugniatała makowiec. Gdy wyciągnęłam przyprawy do barszczu, mówiła, że ma swoje, sprawdzone. W końcu próbowałam chociaż sięgnąć po garnek, ale nawet to nie było mi dane.

– Nie ten, za mały. Tu masz lepszy – wskazała na największy gar, który nawet z trudem mieścił się w mojej zmywarce. – Poza tym barszcz musi być gotowany na wędzonych kościach, nie na twoim wywarze z warzyw. Inaczej nie ma smaku.

Zacisnęłam usta i bez słowa zaczęłam obierać buraki. Kiedy chciałam przynajmniej ustawić przyprawy według mojego zwyczaju, przestawiła je z powrotem. Nawet sól nie mogła leżeć tam, gdzie chciałam.

– Ty się nie stresuj, ja już wszystko kontroluję – powiedziała z uśmiechem, który przyprawiał mnie o dreszcze.

Czułam się jak kucharka we własnym domu, a nie gospodyni. Patrzyłam, jak dzień po dniu zabiera mi moje święta. I wiedziałam, że coś musi się w końcu wydarzyć.

Bigos przelał czarę

Odliczałam godziny do chwili, gdy będę mogła w końcu zrobić bigos. To był mój moment. Nikt w rodzinie nie gotował go tak jak ja – z suszonymi śliwkami, jałowcem, czerwonym winem i boczkiem podsmażanym z cebulką. Wszystko przygotowałam wieczorem, kapusta już się dusiła. Rano wstałam podekscytowana. Weszłam do kuchni… i zamarłam.

Stała przy garnku z chochlą w ręce. Do bigosu wrzucała właśnie coś z małego woreczka.

– Co ty robisz?! – zapytałam głośniej, niż planowałam.

– Doprawiam. Był zbyt łagodny. Taki dla dzieci – odparła spokojnie. – Dodałam trochę przecieru pomidorowego, czosnku, kilka goździków i odrobinę majeranku. I ostrą paprykę, żeby miał charakter.

Podbiegłam do garnka. Pachniało inaczej. Obco. Nie było śladu po moim przepisie.

Przecież mówiłam, że bigos robię ja! – powiedziałam drżącym głosem. – To był mój jedyny plan, którego jeszcze nie zniszczyłaś.

– Nie przesadzaj. Wszyscy i tak wolą, jak jest bardziej wyrazisty. Taki, jak u mnie w domu – odpowiedziała z pełnym przekonaniem.

Poczułam, jak coś we mnie się zaciska. Odłożyłam chochlę i usiadłam przy stole, żeby nie wybuchnąć. Chciałam krzyczeć, płakać, wyrzucić wszystko przez okno. Jednak milczałam. Nie po raz pierwszy. I wiedziałam, że jeśli się teraz nie odezwę, ona przejmie wszystko. Nawet moją kuchnię.

Cisza przy pierogach

Dwa dni przed Wigilią kuchnia znów tętniła życiem. Tym razem miałyśmy lepić pierogi. To miało być coś, co robimy razem, ale od początku było jasne, że „razem” oznaczało „tak, jak ona każe”. Ciasto musiało być bardziej elastyczne, farsz bardziej słony, a moje pierogi miały dziwny kształt.

– Takie to się rozkleją w gotowaniu – skwitowała, patrząc z góry na moje dzieło.

– A twoje to niby jakieś arcydzieła? – wyrwało mi się. – To nie konkurs piękności, tylko obiad!

– No ładnie. Obiad, mówisz. To może niech i bigos będzie tylko obiadem – odcięła się natychmiast. – Zresztą, co ja się znam, prawda? Ja tylko przygotowywałam święta przez trzydzieści lat.

Rzuciłam wałkiem na blat. Wstałam i wyszłam z kuchni, trzaskając drzwiami. Poszłam do sypialni, zamknęłam się i pierwszy raz od jej przyjazdu rozpłakałam. W końcu przyszedł mój mąż.

– Możemy porozmawiać? – zapytał cicho, siadając obok mnie na łóżku.

– Nie mogę już tak. Ona mi wszystko odbiera. Nie zostawiła nic z tych świąt dla mnie – powiedziałam przez łzy.

– Wiem. Przepraszam, że nic nie mówię. Ale to też moje święta. Chciałem, żeby mama się czuła potrzebna…

– A ja mam się czuć jak gość we własnym domu?

Nie odpowiedział. Po prostu objął mnie i siedzieliśmy tak w ciszy. W kuchni dalej było słychać stukanie garnków. Już wiedziałam, że nie wygram tej wojny, ale nie zamierzałam jej więcej unikać.

Czego nauczyły mnie te święta

Wigilia przebiegła spokojnie. Może zbyt spokojnie. Zjedliśmy wszystko, co miało być zjedzone – nawet mój „ulepszony” bigos. Goście chwalili jedzenie, a teściowa uśmiechała się z satysfakcją, jakby wygrała zawody kulinarne. Ja siedziałam przy stole z udawanym uśmiechem, w środku zmęczona, rozczarowana, jakbym świętowała nie w swoim domu, tylko u kogoś, kogo dobrze znam, ale nie lubię.

Dopiero po Nowym Roku znalazłam w sobie siłę, żeby z nią porozmawiać. Bez emocji, bez oskarżeń. Powiedziałam, jak się czułam. Że święta to nie tylko potrawy i plan działania, ale też potrzeba, by każdy miał swoje miejsce. Że potrzebuję czuć, że to jest mój dom i że mogę go tworzyć po swojemu. Słuchała uważnie. Nie zaprzeczała, nie przerywała. Potem tylko skinęła głową i powiedziała:

Nie chciałam ci tego zabrać. Po prostu... święta to dla mnie jedyna okazja, żeby poczuć się potrzebna. I może za bardzo chciałam.

Nie zrobiło się od razu idealnie, jednak coś się zmieniło. W tym roku spytała mnie, co przygotowuję i zaproponowała, że zrobi tylko jedno danie – jej słynną kutię. Bigos zostawiła mi. Teściowej nie da się zmienić. Można jej wyznaczyć granice. I o nie zawalczyć, zanim zniknie się z własnego życia.

Alicja, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama