Reklama

Święta miały być spokojne. Po raz pierwszy w życiu postanowiłam zorganizować Wigilię u nas, bez jeżdżenia od domu do domu, bez maratonów po rodzinach. Miało być kameralnie, domowo i ciepło. Zresztą, przez cały grudzień szykowałam się na ten dzień – kupiłam świece, ubrałam choinkę, upiekłam piernik. Nawet barszcz zrobiłam sama, nie z kartonika. Chciałam, żeby było wyjątkowo. Mąż zaproponował, żeby zaprosić jego mamę, by nie siedziała sama. Zgodziłam się – trudno, święta to przecież czas pojednania. Nie sądziłam tylko, że pojawienie się mojej teściowej sprawi, że z kuchni zrobi się pole bitwy, a pierogi staną się bronią.

Wigilia pod kontrolą

W dzień Wigilii wstałam wcześnie. Mąż jeszcze spał, dzieci oglądały bajki w piżamach, a ja już krzątałam się w kuchni z poczuciem, że wszystko mam pod kontrolą. Barszcz już pachniał w garnku, grzyby moczyły się od wczoraj, a ciasto na pierogi odpoczywało pod lnianą ściereczką. Ubrałam się w czysty fartuch, włączyłam cicho kolędy i z uśmiechem zabrałam się do lepienia pierogów. Nawet nie zdążyłam wykroić pierwszego krążka, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Spojrzałam na zegarek – była dziesiąta.

Teściowa przyszła trzy godziny przed planowanym czasem. Z torbą pełną jedzenia i miną jakby właśnie odkryła, że świat się kończy.

– No, no, pachnie... jakoś – rzuciła wchodząc i od razu skierowała się do kuchni. – Lepisz pierogi? Pokaż.

Próbowałam jeszcze utrzymać dobry nastrój.

– Tak, właśnie zaczęłam. Ciasto fajne, elastyczne, dobrze się klei.

Teściowa nie odpowiedziała. Podeszła, wzięła jeden krążek do ręki i zaczęła go oglądać jak pod mikroskopem.

– Za grube. I jakieś takie nierówne. Dziecko, kto cię tego uczył?

– Sama się nauczyłam – odparłam spokojnie.

– No to nic dziwnego, że tak wyglądają. Daj, pokażę ci, jak się to robi porządnie.

Zanim się obejrzałam, stała już obok mnie, ciasto przejęła z mojej deski, a ja mogłam co najwyżej popatrzeć. Wzięła się za lepienie, jakby to był konkurs. Próbowałam nie reagować. Przecież święta. Przecież miało być miło.

Pierogi nie do zaakceptowania

Przez chwilę tylko stałam i patrzyłam, jak sprawnie lepi pierogi, wszystkie jednakowe, jak z maszyny. Irytowało mnie to, ale nie chciałam wywoływać wojny o mąkę i farsz. Próbowałam zająć się czymś innym – nakryłam stół, sprawdziłam rybę, a potem wróciłam do kuchni z nadzieją, że może już skończyła.

Tylko nie dawaj za dużo farszu – rzuciła przez ramię. – Bo ci się rozkleją w gotowaniu.

Zacięłam zęby. To nie była rada, to był rozkaz.

– Lubię, jak jest dużo farszu – odpowiedziałam spokojnie.

– No tak, tylko że jak się rozwalą w garnku, to co wtedy? Na święta nie można byle jak. U mnie zawsze były idealne.

– U mnie nie muszą być idealne, wystarczy, że będą smaczne.

Spojrzała na mnie z wyższością, jakbym właśnie popełniła jakiś kulinarny grzech śmiertelny.

W święta wszystko powinno być idealne, dziecko. To jedyny dzień w roku, kiedy naprawdę trzeba się postarać.

I wtedy puściły mi nerwy. Chciałam tylko, żeby było domowo, po mojemu. Żeby te pierogi, choć krzywe, były moje. Zabrzmiało to dziecinnie, ale naprawdę zależało mi, żeby choć raz wszystko wyglądało tak, jak sobie wymarzyłam. Bez nadzoru, bez krytyki.

– Może po prostu zrób swoje pierogi u siebie w domu – rzuciłam, a potem od razu tego pożałowałam. Cisza, jaka zapadła, była gęstsza niż barszcz, który właśnie pyrkotał na kuchence.

Bigos też był zły

Po tej krótkiej, ciężkiej ciszy teściowa bez słowa odstawiła ostatniego pieroga na deskę, wytarła ręce o fartuch i odwróciła się w stronę piekarnika. Udawała, że nic się nie stało, jakby moje słowa były tylko szumem w tle. Ja z kolei udawałam, że wszystko jest w porządku, choć miałam ochotę uciec do łazienki i tam przeczekać święta. Zamiast tego zajęłam się bigosem, który od rana dochodził na małym ogniu.

– Co to za bigos? – zapytała, zanim zdążyłam włożyć łyżkę do garnka. – Kapusta jakaś jasna. Dodałaś śliwki?

– Tak, suszone. I czerwone wino.

– Czerwone wino? Do bigosu?

– Tak robię. Mój tata tak robił. Bardzo lubimy w tej wersji.

Teściowa westchnęła, jakby ktoś powiedział, że zamiast karpia będzie pizza.

– U mnie w domu bigos się robił z boczkiem, kiełbasą i majerankiem. Żadnych cudów. Tylko wtedy ma smak.

Znowu to „u mnie w domu”. Czułam, jak we mnie wszystko się gotuje, ale tym razem nic nie powiedziałam. Sięgnęłam po przyprawy, ale ręka mi drgnęła i zamiast majeranku chwyciłam pieprz cayenne.

– Oj, ostrożnie z tym! – zawołała. – Jakbyś miała doświadczenie, to byś wiedziała, że bigos łatwo zepsuć.

Wzięłam głęboki oddech. Przecież to tylko jedzenie. Bigos. Kapusta i mięso. A jednak miałam wrażenie, że ona nie krytykuje jedzenia, tylko mnie. Jakbym całe święta urządziła nie tak, jak trzeba. Jakbym to ja była nie taka, krzywa jak te moje pierogi.

Co wolno, a czego nie

Mąż próbował ratować atmosferę. Co jakiś czas zaglądał do kuchni z nieśmiałym uśmiechem i pytaniem, czy może pomóc. Odpowiadałam, że wszystko pod kontrolą, chociaż wewnątrz byłam jak rozgrzana patelnia – tylko czekałam, aż coś wybuchnie.

Może usiądziesz, odpoczniesz trochę? – zwrócił się do swojej mamy, widząc, że coraz bardziej napina się atmosfera.

– Ja tylko pomagam – odpowiedziała. – Nie mam zamiaru siedzieć i patrzeć, jak coś się robi źle.

Zamknęłam lodówkę zbyt mocno. Słoik z burakami zadzwonił w środku. Teściowa zerknęła na mnie, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego podeszła do zlewu i zaczęła myć naczynia. Tylko że przy okazji zajrzała do każdej miski. Zajrzała do kutii, spróbowała kompotu z suszu i skrzywiła się teatralnie.

– Za słodki – skomentowała. – Dzieci się po tym rozbrykają jak po cukrze.

– To może niech dzieci same zdecydują, czy im smakuje – powiedziałam już bez uśmiechu.

Nie odpowiedziała. Przetarła blat i ustawiła przyprawy w rządku, tak jak lubi. Mój układ najwyraźniej jej nie pasował. Przestałam się już łudzić, że jeszcze uda się uratować tę Wigilię. Moja kuchnia, moje zasady? To była teoria. W praktyce nie miałam nawet własnej łyżki, której nie podważyłaby swoim spojrzeniem.

Pomyślałam wtedy, że może ja po prostu nie jestem wystarczająco dobra dla jej syna. Nie jako kucharka, tylko jako żona. A to bolało bardziej niż jej uwagi o przyprawach.

Nerwy napięte jak struna

W końcu nadszedł wieczór. Stół wyglądał pięknie, dzieci ubrane, mąż w koszuli, w tle cicho grały kolędy. Wszystko powinno być idealne, tylko ja byłam już emocjonalnie wyczerpana. Usiadłam przy stole z wymuszonym uśmiechem, łudząc się, że choć teraz uda się zachować pozory spokoju.

Na początku nawet szło nieźle. Teściowa siedziała naprzeciwko mnie, komentując każde danie z miną eksperta.

– Ryba dobra, ale... no, mogłaby być mniej sucha – rzuciła przy karpiu.

– Kutia jak z przedszkola, ale dzieciom pewnie smakuje – skwitowała deser.

Mąż próbował zmienić temat, opowiadał o pracy, o tym, że może pojedziemy w styczniu w góry. Dzieci chichotały, opowiadały, co powiedział im Mikołaj. A ja się uśmiechałam, choć wszystko we mnie drżało. W końcu powiedziałam:

Cieszę się, że wszyscy tu jesteśmy. Nawet jeśli nie wszystko wyszło idealnie.

Teściowa pokiwała głową, po czym z jakimś dziwnym zapałem zaczęła zbierać talerze, jakby chciała zakończyć wieczerzę przed czasem. Podeszła do choinki, sięgając po pustą miseczkę, i wtedy rękaw zahaczył o gałąź. Bombka, szklana i czerwona, zsunęła się i z hukiem roztrzaskała o podłogę. Dzieci zamilkły. Teściowa spojrzała na mnie z oczekiwaniem, że coś powiem.

– Czasem coś się rozbije – powiedziałam spokojnie. – Jak pierogi, jak bombka, jak cisza.

Nie odpowiedziała. Wzięła miotłę i zaczęła sprzątać. A ja poczułam się jak ktoś, kto przegrał bitwę, ale w końcu przestał walczyć.

Gorące emocje przy stole

Po kolacji nie siadłyśmy razem przy stole z herbatą, jak robi się to w filmach. Teściowa poszła do salonu, usiadła w fotelu i zaczęła przeglądać telefon. Mąż pomagał mi w kuchni, dzieci układały puzzle. Wigilia powoli się kończyła, ale we mnie buzowało jeszcze wszystko – rozczarowanie, złość, żal, a może i smutek. Miałam nadzieję, że chociaż w święta będę mogła poczuć się panią swojego domu. Tymczasem czułam się jak gość, który cały czas jest oceniany.

Wyjęłam barszcz z lodówki, ten, którego nawet nie podaliśmy, bo nikt już nie miał siły. Usiadłam przy kuchennym stole i zjadłam w ciszy dwie łyżki, zimny, lekko kwaśny. Smakował dobrze. Tylko już niczego nie mógł naprawić. Mąż podszedł, położył mi rękę na ramieniu.

– Wiem, że ci trudno – powiedział cicho.

Kiwnęłam głową, ale nie odpowiedziałam. Trudno było mi nie tylko ze względu na jego matkę. Trudno było, bo chciałam, żeby to był nasz wspólny czas. Żebyśmy tworzyli własne tradycje. A zamiast tego wróciły stare schematy, w których nie było dla mnie miejsca.

Teściowa wyjechała dopiero drugiego dnia świąt. Pożegnała się chłodno, bez słowa o pierogach, bigosie czy świętach. I dobrze. Nie potrzebowałam już komentarzy. Potrzebowałam ciszy. Takiej, w której sama zdecyduję, co gotuję, jak przyprawiam i z kim chcę dzielić stół. Już wiem, że kolejna Wigilia będzie inaczej wyglądać. Może mniej perfekcyjnie, ale bardziej po mojemu. Bo nawet krzywe pierogi mają swoją wartość, jeśli lepi się je z sercem.

Renata, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama