Reklama

Zawsze byłam osobą raczej ugodową, nie lubię konfliktów ani zbędnego dramatyzmu. Staram się być uprzejma, nawet gdy ktoś działa mi na nerwy. Ale moja teściowa to zupełnie inny poziom wyzwania. Każde nasze spotkanie kończy się tym, że wracam do domu z bólem głowy, nerwami na wierzchu i poczuciem totalnego niezrozumienia. Próbuję być miła – naprawdę! – ale ona zawsze znajdzie sposób, by mi dopiec. Czasem wprost, częściej między wierszami. I choć kocham swojego męża, mam momenty, gdy naprawdę nie wiem, jak długo to jeszcze zniosę.

Obiadki u teściowej

– Kochanie, mama zaprosiła nas na obiad – powiedział mój mąż z takim entuzjazmem, jakby mówił o wygranej w totka.

– Znowu? – próbowałam ukryć niechęć, ale w moim głosie i tak pobrzmiewało zrezygnowanie.

– No przecież dawno u niej nie byliśmy – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy.

Dawno? Byliśmy tydzień temu. Grażyna, moja teściowa, miała obsesję na punkcie „rodzinnych niedziel”. Ale każda z tych „niedziel” kończyła się moim psychicznym wykończeniem. A i tak się nie odzywałam. Zawsze powtarzałam sobie, że robię to dla świętego spokoju. I dla męża. Tym razem również pojechaliśmy. Grażyna jak zwykle wystroiła się, jakby miała iść na rozdanie Oscarów, i z ironicznym uśmiechem przywitała nas w progu.

– O, przyszliście. Już myślałam, że znowu się spóźnicie. No ale cóż, punktualność to kwestia wychowania – rzuciła, zerkając wymownie na mnie.

Udawałam, że nie słyszę. Usiadłam przy stole i próbowałam skupić się na zupie. Bez powodzenia.

– Zrobiłam tę zupę według starego przepisu. Może i ty kiedyś się nauczysz gotować coś więcej niż makaron z serem – powiedziała, nalewając mi porcję.

Zacisnęłam usta. Mąż milczał, udawał, że przegląda telefon. A ja już wiedziałam, że przez następny tydzień będę analizować każde jej słowo, każde spojrzenie.

– Smacznego, córeczko – dodała jeszcze z fałszywym uśmiechem.

Czułam się, jakbym połknęła truciznę.

O co jej właściwie chodzi?

Zaczęłam podejrzewać, że Grażyna prowadzi przeciwko mnie jakąś prywatną wojnę. Nic otwartego, żadnych krzyków czy wyzwisk. O nie. Ona była zbyt wyrafinowana na takie oczywistości. Wolała metody bardziej wyrafinowane – subtelne, ale skuteczne. Kiedyś kupiłam sobie piękną sukienkę w butiku. Nie była tania, ale wyglądałam w niej naprawdę dobrze i, co najważniejsze, czułam się w niej kobieco. Założyłam ją na imieniny teściowej. Jeszcze nie zdążyłam dobrze wejść do mieszkania, a już usłyszałam:

– O, widzę, że modne są teraz takie... odważne fasony. No, przynajmniej nie boisz się pokazać kolan – mruknęła, patrząc na mnie z góry do dołu. – Ale ja bym na twoim miejscu jeszcze poczekała z takimi krojami. Po ciąży wszystko nie wraca tak łatwo do formy, co?

Zrobiło mi się gorąco. Wiedziała, że próbuję zrzucić parę kilo. Wiedziała, jak trudno mi znowu zaakceptować swoje ciało. Ale dla niej to była po prostu okazja, żeby wbić szpilę. Następnego dnia zadzwoniła do mojego męża.

– Synku, nie chcę się wtrącać, ale... może powinna trochę uważać z tym, co je? No wiesz, dla zdrowia. Nie dla wyglądu oczywiście.

Gdy o tym usłyszałam, nie mogłam uwierzyć. I tak już miałam kompleksy. A ona jakby karmiła się moim poczuciem winy. Najgorsze było to, że on nawet się nie wkurzył. Wzruszył ramionami.

– Wiesz, jaka ona jest... Nie przejmuj się.

Ale ja się przejmowałam. I coraz trudniej było mi udawać, że nie.

Urodzinowy dramat

Wiedziałam, że nie powinnam mieć żadnych oczekiwań. A jednak miałam. To były moje trzydzieste urodziny. Nie chciałam wielkiej imprezy – marzyłam tylko o spokojnym wieczorze z mężem, może jakiejś kolacji we dwoje. Czymś, co da mi poczucie, że jestem dla niego ważna. Ale zamiast tego dostałam telefon od Grażyny.

– Zrobię ci kolację! – oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie masz jeszcze tyle lat, żeby świętować w samotności.

Nie miałam siły się wykłócać. Pojechaliśmy. Na miejscu czekał tort – czekoladowy, choć dobrze wiedziała, że nie cierpię czekolady. W kuchni pachniało golonką – moim największym koszmarem z dzieciństwa. A na stole stał kieliszek z sokiem dla mnie, bo „kobieta w moim stanie nie powinna pić”. W moim stanie? Byłam zdrowa, po prostu na antybiotyku.

– Nie martw się, kochanie. W twoim wieku już nie wszystko się trawi tak jak kiedyś – szepnęła mi do ucha, gdy staliśmy przy stole.

Siedziałam w milczeniu, słuchając, jak chwali się znajomym, że „musi przejąć stery”, bo „młode teraz nic nie ogarniają”. Mąż śmiał się razem z nią. Nawet nie zauważył, że ja milczę. Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. Zamknęłam się w łazience, usiadłam na brzegu wanny i po prostu płakałam. Bo wiedziałam, że nikt nie zrobiłby mi takiej przykrości przez przypadek. To było celowe. I chyba właśnie wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że jej nienawidzę.

Święta były koszmarem

Wielkanoc u Grażyny to była tradycja, której nie sposób było ominąć. Co roku ten sam scenariusz – biała kiełbasa, żur, mazurki i... ona. W roli głównej. Tym razem jednak czułam, że coś wisi w powietrzu już od rana. Mąż był spięty, dzieci marudne, a ja... po prostu nie chciałam tam jechać.

– Może w tym roku zrobimy święta u nas? – zapytałam niepewnie przy śniadaniu.

– Oszalałaś? Mama by się obraziła na śmierć – westchnął. – Po prostu bądź miła, przetrwajmy to jak zawsze.

Przetrwajmy. Jakbyśmy jechali na front. W progu przywitała nas z wymuszonym uśmiechem.

– O, przyszliście. Już myślałam, że się jednak zbuntujecie. Ale chyba jeszcze nie ten etap, prawda?

Nie odpowiedziałam. Po prostu przeszłam do salonu i zaczęłam pomagać przy stole. W tym samym momencie usłyszałam, jak mówi do mojego męża, niby szeptem:

Ona naprawdę nie umie zrobić żurku? I ty to akceptujesz? Gdybyś ożenił się z Klaudią, miałbyś wszystko – i dobry dom, i spokój...

Klaudia? Jaka Klaudia? Zanim zdążyłam zapytać, już śmiali się razem w kuchni, jakby nic się nie stało. A ja czułam się jak niechciany gość we własnej rodzinie. Usiadłam do stołu z zaciśniętymi zębami, przełykałam kolejne kąski razem z upokorzeniem. W drodze do domu w aucie panowała cisza. Mąż nawet nie zapytał, czemu nic nie mówię. A ja nie wiedziałam już, co powiedzieć.

Ostatnia kropla goryczy

Nie miałam już siły. Każda kolejna wizyta u Grażyny była jak kopanie leżącego. Coraz częściej szukałam wymówek, by nie jechać. Ból głowy, migrena, chora córka. Cokolwiek, byle nie siedzieć przy jej stole, nie słuchać tego tonem „troski” wypowiedzianego jadu. Tym razem jednak nie dało się wymigać. Rocznica ślubu jej i teścia – czterdziesta. Wielka impreza, rodzina zjechała się z całej Polski. Trzeba było się pojawić. Ubrałam się ładnie, nawet fryzjerkę odwiedziłam. Miałam głupią nadzieję, że może – choć raz – będzie normalnie.

Weszliśmy do salonu. Wszyscy już byli. Grażyna spojrzała na mnie i jej mina mówiła wszystko.

– O, ale sukienka. Odważna. Myślałam, że po dzieciach kobieta raczej stawia na klasykę... – zaśmiała się, zerkając na kuzynki. – Ale może teraz takie czasy. Wszystko wolno, nawet gdy się nie ma figury modelki.

Zrobiło mi się gorąco. Chciałam wyjść. Wstać, rzucić coś ostrego, wyjść trzasnąwszy drzwiami. Ale nie zrobiłam nic. Usiedliśmy. I wtedy Grażyna zawołała:

– Uwaga, mam prezent od rodziny dla naszej synowej. – wyciągnęła książkę kucharską. – Może wreszcie coś ugotujesz mojemu synowi.

Rozległ się śmiech. Nie wiem, czy udawany, czy szczery. Ja milczałam. Do końca wieczoru nie powiedziałam już ani słowa. W domu mąż zapytał:

– No, co znowu?

Zerknęłam na niego. Patrzył na mnie, jakby nie widział, jakby nie słyszał.

– Nic – odpowiedziałam. Bo zrozumiałam, że chyba naprawdę już nie ma o czym mówić.

Nie mam innego wyjścia

Nie zerwałam kontaktu z Grażyną. Mimo wszystko. Mimo bólu, upokorzeń, mimo tego, że każda wspólna niedziela zostawiała mi w gardle gulę i rozedrganie nerwowe na tydzień. Wciąż czasem tam jeżdżę. Nie dla niej – dla męża, dla dzieci. I tak, czasem dla świętego spokoju. Ale coś się we mnie zmieniło.

Już nie próbuję jej udobruchać. Nie walczę o jej aprobatę. Nie łudzę się, że pewnego dnia powie: „Cieszę się, że to ty jesteś żoną mojego syna”. Ona mnie nie zaakceptuje – i tyle. Za to ja przestałam się z tym szarpać.

Nie śmieję się z jej złośliwości. Nie uśmiecham się, kiedy wbija mi kolejną szpilę pod płaszczykiem „dobrej rady”. Po prostu patrzę jej w oczy i nie mówię nic. A w tej ciszy czasem się gubi. Zaczyna szukać potwierdzenia swojej ważności. Zauważyłam, że już nie jest taka pewna siebie jak dawniej.

Mój mąż? Nadal nie zauważa albo udaje, że nie widzi. Czasem mam ochotę nim potrząsnąć. Ale wiem, że to jego matka. Może nigdy nie stanie po mojej stronie. Ale ja już nie czekam.

Sandra, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama