Reklama

Od prawie piętnastu lat pracuję w tej samej firmie – najpierw jako specjalista, potem jako starszy konsultant, a od paru lat po prostu jako ten, który ogarnia. Bo oficjalnie nikt nie dał mi tytułu lidera, ale kiedy trzeba było coś wyprostować, załatwić albo obgadać – to ja byłem tym kimś. Tak to się układało przez lata – bez wielkich awansów, za to z zaufaniem ludzi.

Nasz zespół to ekipa zgrana jak palce jednej dłoni. Każdy inny, ale razem skuteczni, uczciwi wobec siebie, z dystansem do świata i szczerzy w komunikacji. Nikt się nie obrażał o konstruktywną krytykę, nikt nie wbijał noża w plecy. Żartowaliśmy, wspieraliśmy się, czasem robiliśmy zrzutkę na pizzę albo imprezę integracyjną. I chociaż nie wszystko było idealne – atmosfera trzymała nas razem.

Poprzedni szef, Mirek, odszedł niespodziewanie, z dnia na dzień. Mówił, że zdrowie, rodzina. Ale każdy wiedział, że się wypalił. Brał wszystko na siebie, udawał, że nic się nie dzieje, aż w końcu nie wytrzymał.

Po jego odejściu przez chwilę działaliśmy jak samotna wyspa – bez nadzoru, ale też bez kierunku. Aż któregoś dnia na korytarzu pojawiła się Karina.

Młoda, zdecydowana, z perfekcyjnie związanym kucykiem i miną, która mówiła: „Nie mam czasu na bzdury”. Już pierwszego dnia weszła do naszego open space, rozdała nowe harmonogramy, pozmieniała układ pracy w projekcie i zarządziła nowe zasady raportowania. Bez wstępu, bez wyjaśnień, bez słowa „dzień dobry”.

– O, patrzcie, nowa pani kapitan – mruknął Tomek.

– Jakbyśmy byli jakimś statkiem w kryzysie – dodała Marta z ironicznym uśmiechem.

– Może Titanic – rzucił Michał. – Bo tonie morale, a nie produktywność.

Byliśmy przerażeni

Ludzie zaczęli się zamykać. Kiedy Karina wchodziła do pokoju, rozmowy milkły. Wcześniej pełne energii spotkania zespołu zaczęły przypominać lekcje w klasie zbyt wymagającego nauczyciela. Widziałem, że Karina próbuje coś wdrożyć. Ale widziałem też coraz większe napięcie. Zaczynało się gotować. I to nie była kwestia niechęci do zmian. To był brak zaufania.

To był zwykły czwartek, ale atmosfera od rana była cięższa niż zwykle. Wszedłem do kuchni po kawę i już od progu usłyszałem szepty.

– Ona chyba sobie żarty robi – mówiła Marta.

– Zobacz, co wysłała wczoraj wieczorem. Mail o 22:47 z przypomnieniem, że do jutra mamy przygotować zestawienie według nowej metodologii – Tomek podniósł wzrok znad telefonu, z którego właśnie odczytywał wiadomość. – Nie wiem, co to za metodologia, bo nikt jej nam nie przedstawił.

– Ja nie zamierzam tego robić – rzucił Michał. – Po pierwsze: mam już gotowe zestawienie według starego schematu. Po drugie: nie zamierzam improwizować, bo ktoś się obudził z nowym pomysłem na nocnej zmianie.

Wprowadziła terror

Wszedłem do środka i próbowałem rozładować napięcie.

– Spokojnie, może dziś rano coś wyjaśni. Najpierw kawa, potem rewolucje.

– Sebastian, ty to byś nawet trzęsienie ziemi próbował przeczekać z kubkiem kawy – zaśmiała się Marta, ale nie było w tym śmiechu zbyt wiele radości.

Skończyliśmy pić, wróciliśmy do open space. I wtedy się zaczęło.

Karina pojawiła się w drzwiach punktualnie o dziewiątej, jakby odmierzała czas zegarkiem atomowym. Bez „dzień dobry”, bez spojrzenia na kogokolwiek z nas, przeszła przez pokój i usiadła w swoim gabinecie, zostawiając drzwi otwarte. Cisza, jak zwykle.

Po dwudziestu minutach Michał wstał i ruszył do niej. Widziałem to kątem oka – napięcie w jego ramionach, jak zaciska dłoń na kartce. Miał dość.

– Karino, mogę na chwilę?

– Słucham – odpowiedziała bez odrywania wzroku od ekranu.

– Chciałem zapytać o te nowe zasady raportowania. Nie dostaliśmy żadnego briefu, nie wiemy, według jakiego schematu mamy pracować. Termin jest jutro. To trochę…

– Michał, to nie jest czas na dyskusję. Wysłany mail zawiera wszystko, co potrzebne. A jeśli nie przeczytałeś go uważnie, to…

– Przeczytałem. I właśnie dlatego tu jestem. Nie ma tam żadnych konkretów, tylko ogólniki. Potrzebujemy jasnych wytycznych, a nie domysłów.

Była bezwzględna

– Proszę wrócić do pracy.

– Nie jestem robotem, żeby wykonywać polecenia bez rozumienia ich sensu – uniósł głos.

– Michał – wstała i spojrzała na niego z chłodem – jeżeli masz problem z moim stylem zarządzania, możesz zgłosić to do działu HR. Ale nie będziemy teraz tego omawiać.

– Super. Czyli mamy słuchać i milczeć. Jasne – rzucił przez zęby i wrócił na miejsce.

Nikt się nie odezwał. Słychać było tylko ciche stukanie w klawiatury. Podszedłem do Michała, pochyliłem się lekko i powiedziałem półgłosem:

– Tak dłużej być nie może. Ja z nią porozmawiam.

Skinął głową, ale nie odpowiedział.

Wróciłem do biurka, ale nie mogłem już się skupić. To nie była tylko frustracja. To był bunt, który dojrzewał w nas od tygodni i właśnie znalazł ujście. I choć nikt nie powiedział tego na głos, wszyscy patrzyli teraz na mnie.

Mieliśmy dosyć

Zapukałem do jej biura po lunchu. Siedziała pochylona nad laptopem, jakby walczyła z czymś ważniejszym niż cała nasza codzienność. Podniosła wzrok dopiero po chwili.

– Tak?

– Możemy chwilę porozmawiać?

Skinęła głową. Usiadłem naprzeciwko. Milczenie ciążyło.

– Chodzi o zespół – zacząłem. – Widzę, że coś się psuje. Ludzie są sfrustrowani, czują się pomijani, brakuje rozmowy, wyjaśnień. To budzi opór. Nie jesteśmy nowi. Potrzebujemy zrozumieć sens zmian, żeby za nimi pójść.

Nie odpowiedziała. Spuściła wzrok. Przez chwilę wydawało mi się, że po prostu mnie zignoruje. Ale po dłuższej chwili cicho powiedziała:

– Nie o was chodzi. Boję się, że znów wszystko się zawali.

Zaskoczyła mnie. Patrzyłem, jak walczy z jakimś ciężarem, który nosiła od początku. Już nie była zimna. Była człowiekiem. Zamilkliśmy na chwilę. Potem zaczęła mówić.

– W poprzedniej firmie prowadziłam dział analityczny. Czterdzieści osób, kluczowe raporty dla zarządu. Wszystko na mojej głowie. Ludzie odchodzili, przychodzili, a ja nie mogłam złapać równowagi. Brałam wszystko na siebie. Zawsze chciałam udowodnić, że dam radę.

Zwierzyła mi się

Zawiesiła głos, po czym dodała:

– W końcu nie dałam. Zaczęłam mieć ataki paniki. Nie spałam, nie jadłam. Pewnego dnia po prostu zemdlałam w biurze. Po tym wszystkim dostałam od przełożonych urlop, a potem propozycję zmiany. Nowe miejsce, gotowy zespół. „Tylko nie spal tego zaufania”, powiedział dyrektor. I wiesz, co zrobiłam?

Spojrzała na mnie. Wzruszyłem ramionami.

– Zamknęłam się w sobie. Zamiast budować relacje, zaczęłam stawiać mury. Żeby nie pokazać słabości. Żeby nikt nie widział, jak bardzo się boję, że znów coś zawalę.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Słowa nie były potrzebne.

– Chcesz z tym coś zrobić? – zapytałem w końcu.

Przytaknęła.

– Tylko nie wiem, od czego zacząć.

– Zacznijmy razem. Nie musisz robić tego sama.

Zaczęliśmy od drobnych rzeczy. Cotygodniowe spotkania zespołu, które wcześniej przypominały sprawozdania dla księgowej, zamieniliśmy w rozmowy. Karina, nie bez oporów, zgodziła się, żeby każdy mógł zadawać pytania, komentować zmiany, proponować swoje rozwiązania. Wciąż była formalna, wciąż notowała każde słowo jak stenograf, ale coś w jej tonie się zmieniło.

Coś się zmieniło

Na pierwszym spotkaniu zapadła długa cisza, kiedy poprosiła o feedback. Nikt nie chciał się wychylić. Dopiero po kilku minutach odezwała się Marta.

– Chciałabym wiedzieć, dlaczego zmieniamy raportowanie. Co ma to dać? Bo nie chodzi o to, że nie chcemy, tylko nie wiemy, po co.

Karina skinęła głową. Nie od razu odpowiedziała. Ale w końcu wyjaśniła, że chce uprościć raporty, bo szefostwo oczekuje szybszych analiz. I że to nie jest jej kaprys, tylko reakcja na konkretne oczekiwania. Powiedziała też coś, co zdziwiło nas wszystkich:

– Dziękuję, że o tym mówicie. Doceniam to, serio.

Po spotkaniu Michał spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– To było… dziwne.

– Ale chyba w dobrym sensie?

– Jeszcze nie wiem. Ale nie krzyczała.

Nie było cudu. Ludzie nie rzucili się z entuzjazmem do zmian. Ale nie było też murów. Powoli, krok po kroku, zaczynaliśmy wracać do siebie. Ja robiłem za tłumacza między tym, co Karina miała na myśli, a tym, co ludzie słyszeli.

Sebastian, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama