Reklama

Święta zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko dniami wolnymi od pracy. To zapach pieczonego makowca, trzask drewna w kominku i biały obrus, który pamiętał jeszcze moją mamę. Co roku trzymaliśmy się tradycji – kutia, barszcz z uszkami, karp i oczywiście mój domowy makowiec, bez którego Boże Narodzenie wydawało się niepełne. Gdy mój syn się ożenił, miałam nadzieję, że jego żona z czasem poczuje ducha tych świąt. Niestety, w tym roku wszystko poszło inaczej.

Oczekiwania pełne nadziei

Zawsze mówiłam, że święta zaczynają się w listopadzie – wtedy, gdy wyciągam z pawlacza pudełko z bombkami, a w moim notesie pojawia się lista zakupów. Wszystko musiało być zaplanowane. Miałam swoje sprawdzone przepisy, ulubione przyprawy, wiedziałam, gdzie kupić najlepszy mak i kiedy zamówić karpia, żeby nie dostać jakiegoś ospałego z dna beczki. Mój dom pachniał świętami, zanim jeszcze grudzień na dobre się zaczął.

Gdy mój syn przedstawił mi swoją wybrankę, starałam się być miła. Uśmiechałam się, chwaliłam jej sukienkę, nawet kiedy była cała w cekinach jak bombka choinkowa. Wiedziałam, że młodzi są inni. Nie spodziewałam się, że od razu będzie mieszać w kuchni, ale miałam nadzieję, że z czasem coś się w niej obudzi. Mądra kobieta uczy się od starszych, szczególnie jeśli chodzi o święta.

W tym roku pierwszy raz zaprosiła nas do siebie. Poczułam lekki niepokój, ale uznałam, że skoro mój syn się na to zgodził, to nie wypada odmówić. Pomyślałam: może się stara, może chce pokazać, że też potrafi. Zapytałam przez telefon, czy czegoś im nie brakuje, czy w czymś pomóc.

– Wszystko mamy, mamo, nie martw się – odpowiedziała radośnie.

– A mak już mielony? – zapytałam jeszcze.

– Oj, nie będzie makowca w tym roku! Zrobiłam coś lepszego! – zaśmiała się.

Zrobiło mi się zimno. Co mogło być lepsze od makowca?

Przygotowania bez serca

Zupełnie nie wiedziałam, co o tym myśleć. Lepsze od makowca? To tak jakby ktoś powiedział, że zima bez śniegu to też fajna sprawa. Przecież nie chodzi tylko o smak. Makowiec to tradycja, cierpliwość, zapach dzieciństwa. To wspomnienie mojej mamy, która przez cały dzień parzyła mak, a potem dodawała do niego rodzynki, orzechy i odrobinę miodu, jakby rzucała zaklęcie. Nikt nie wstawał od stołu, dopóki nie spróbował choćby kawałka.

Na dzień przed Wigilią poszłam do piekarni, żeby kupić chleb, i spotkałam sąsiadkę. Zaczęłyśmy rozmawiać, jak to kobiety – o pogodzie, o dzieciach, o świętach.

– I co, Zosiu, pieczesz już swój makowiec? – zapytała z uśmiechem.

– W tym roku… nie u mnie święta – odpowiedziałam, próbując brzmieć obojętnie.

– U syna?

– U syna i synowej – poprawiłam ją. – I podobno nie będzie makowca. Będą jakieś... cynamonki.

Spojrzała na mnie z takim współczuciem, jakby ktoś mi właśnie zakomunikował, że Boże Narodzenie zostało odwołane. Pokiwała głową, ale nic nie powiedziała. I dobrze. Bo co miała powiedzieć? Że młodzi nie szanują tradycji? Że synowa nie wie, co to prawdziwe święta?

Wróciłam do domu, usiadłam przy kuchennym stole i spojrzałam na przepis mojej mamy, który wciąż trzymam w ramce nad lodówką. Przez chwilę kusiło mnie, żeby upiec ten makowiec tak czy siak i zabrać go ze sobą. Potem pomyślałam: nie będę się narzucać. Jak nie chcą – niech nie mają.

To nie są święta

W Wigilię ubrałam się porządnie – granatowa sukienka, srebrna broszka po mojej mamie. Mimo rozdrażnienia starałam się nie pokazywać po sobie, co czuję. W końcu to święta. Pojechaliśmy z mężem do nich punktualnie, z opłatkiem, kompotem z suszu i prezentami dla wnuków. Już w progu uderzył mnie zapach... cynamonu. Słodki, mdlący, obcy. Żadnego aromatu maku, orzechów czy skórki pomarańczowej. Czułam się, jakbym pomyliła domy.

Synowa wybiegła z kuchni, cała w fartuszku w renifery.

– Wesołych świąt! – zawołała, całując nas w policzki. – Cieszę się, że jesteście!

– My też – odpowiedziałam, choć głos mi drżał. – Pachnie... inaczej.

– To moje cynamonki! Robiłam je przez pół dnia! – z dumą wskazała na paterę na stole. – W Szwecji to tradycja!

Usiadłam na kanapie, czując się, jakby ktoś postawił choinkę na Wielkanoc. Nie odezwałam się ani słowem. Obserwowałam, jak syn biega z talerzami, dzieci rozpakowują prezenty, a moja synowa, pełna energii, krząta się po kuchni. Wszystko było niby ładne, niby wesołe, ale w środku czułam pustkę.

Wreszcie podano kolację. Barszcz bez uszek. Karp pieczony w panierce jak schabowy. Zamiast kutii – jakaś sałatka z mango.

– No i czas na deser! – powiedziała synowa z triumfem. – Cynamonki prosto z pieca. Jeszcze ciepłe!

Zamilkłam. Mąż spojrzał na mnie z niepokojem. Uniosłam brwi i skinęłam głową, żeby się nie odzywał. Jeśli to miała być nowa tradycja, to ja najwyraźniej się w niej nie mieściłam.

Tradycja i nowoczesność

Kiedy synowa postawiła przed nami talerz z cynamonkami, zapanowała cisza. Każdy patrzył na te wypieki jak na egzotyczne stworzenia. Pachniały intensywnie, wyglądały ładnie, ale nie były nasze. Nie były świąteczne. Przynajmniej nie według mnie. Wzięłam jedną z nich, żeby nie robić sceny. Oderwałam kawałek, powoli przeżuwając. Była słodka, miękka, z wyraźnym aromatem kardamonu. Pewnie by mi smakowała w innym dniu, może do kawy, w lutym, w zwykły piątek, ale nie w Wigilię.

– No i jak? – zapytała z oczami pełnymi nadziei.

– Cynamonka jak cynamonka – powiedziałam bez entuzjazmu.

Zapadła niezręczna cisza. Syn spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Mamo, przecież się starała – powiedział cicho. – Zrobiła to specjalnie na święta.

– A ja przez całe życie piekłam makowce. I nikt nigdy nie powiedział, że są „jak makowiec” – odparłam, może trochę za ostro.

Synowa wstała od stołu.

– Przepraszam, że się starałam. Myślałam, że wprowadzenie czegoś nowego to nie zbrodnia – rzuciła przez zaciśnięte zęby.

– Nowego? A po co nam nowe, skoro stare działało? – spytałam.

– Może dlatego, że to już nasze święta. I chcieliśmy je urządzić po swojemu – odpowiedziała z lodem w głosie.

Zrobiło się cicho. Dzieci przestały jeść. Nawet mąż przestał udawać, że wszystko jest w porządku. Siedziałam przy tym stole i czułam, że coś się skończyło. Że tej świątecznej nocy nie straciłam tylko makowca. Straciłam coś więcej.

Zapachy, których nie znałam

Po tej wymianie zdań nikt już nie miał ochoty na deser. Synowa zamknęła się w kuchni, udając, że coś zmywa, ale słychać było, jak ociera nos chusteczką. Syn milczał, zajmując się dziećmi, a ja siedziałam, dłubiąc widelcem w kawałku cynamonki, która powoli stygnęła na moim talerzu.

Nie tak wyobrażałam sobie tę Wigilię. W mojej głowie miało być inaczej – opłatek, śmiech, wspólne kolędowanie przy cieście, które pachnie jak dom. Tymczasem siedziałam w nowoczesnym salonie, w którym grała angielska świąteczna playlista z internetu, a zapach cynamonu unosił się, jakby próbował przykryć nasze napięcie.

Nagle podeszła do mnie wnuczka, trzymając jedną z bułeczek.

– Babciu, ja bardzo lubię te cynamonki. Pomagałam mamie jak je robiła. Chcesz drugą?

Spojrzałam na nią i poczułam, jak coś mięknie mi w środku. Dzieci przecież nie znają tych moich tradycji, nie mają wspomnień o babcinym maku. Ich wspomnieniem będą może właśnie te bułeczki, pieczone razem z mamą. I choć to nie był mój smak świąt, to był ich smak. I to też miało wartość. Wstałam, podeszłam do kuchni. Synowa stała tyłem, wciąż przy zlewie.

– Może pokażesz mi kiedyś, jak się robi te twoje bułeczki – powiedziałam cicho. – A ja ci pokażę, jak się kręci mak.

Odwróciła się, zaskoczona. W oczach miała łzy, ale się uśmiechnęła. Może nie wszystko stracone. Może da się to połączyć.

Pora na nowe smaki

Minęło już kilka dni od tej Wigilii, a ja wciąż ją wspominam. Nie było tak, jak sobie wymarzyłam. Nie było makowca, nie było uszek, nie było nawet prawdziwego opłatka – tylko jakiś cienki, bez smaku, z supermarketu. Ale były dzieci, była rodzina, była miłość, choć ukryta pod warstwą urazy i rozczarowania.

Święta się zmieniają. Zmieniają się ludzie, domy, zapachy, smaki. Może nie zawsze tak, jak byśmy chcieli. Może czasem trzeba stracić coś swojego, żeby zyskać coś nowego. Trudno mi było to przyjąć. Wydawało mi się, że jeśli zrezygnujemy z tradycji, to tracimy korzenie. Teraz widzę, że można mieć korzenie i jednocześnie wypuszczać nowe pędy.

Kilka dni po świętach zadzwoniła synowa.

– Mamo… myślę o Sylwestrze. Może tym razem to my przyjedziemy do was? – zapytała niepewnie.

– A masz ochotę na makowiec? – odpowiedziałam z uśmiechem.

Zaśmiała się przez telefon. I nagle to wszystko przestało być takie ważne – kto co podał, kto co upiekł. Liczyło się tylko, że jesteśmy razem i że próbujemy się zrozumieć. Święta nie są zapisane w żadnym przepisie. Są tam, gdzie ludzie siadają razem przy stole, nawet jeśli ten stół pachnie inaczej niż kiedyś. I może nie muszę już walczyć o każdą rodzynkę w cieście. Może czas zrobić miejsce na coś nowego. Nawet jeśli to tylko cynamonka.

Zofia, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama