„Moja synowa to heretyczka i nie zna tradycji wielkanocnych. Nie wiem, jak ona trafiła do naszego dobrego domu”
„– Jajko z hummusem?! – powiedziałam głośniej, niż zamierzałam. – Czy ty sobie wyobrażasz, żeby Jezus po zmartwychwstaniu dostał na śniadanie hummus?!”

Zawsze byłam dumna z naszego domu – z tradycji, które pielęgnowaliśmy przez pokolenia, z atmosfery świąt, która wypełniała każdy kąt. Wielkanoc była dla mnie czymś więcej niż tylko jajkami i mazurkiem – to był święty rytuał, który czciło się z powagą i miłością. Kiedy mój syn przyprowadził do nas nową dziewczynę, miałam nadzieję, że się wpasuje. Że poczuje ducha tych dni. Ale już po pierwszych minutach wiedziałam, że coś jest nie tak. To nie była dziewczyna z naszej gliny. Heretyczka – pomyślałam. I niestety, z każdym dniem tylko się w tym utwierdzałam.
Przedsmak katastrofy
– To może ja zrobię sałatkę z rukolą i pomidorkami koktajlowymi? – zaproponowała z entuzjazmem Iza, kiedy rozmawialiśmy o przygotowaniach do świąt.
Spojrzałam na nią z taką miną, jakby zaproponowała smażenie karpia na Wielkanoc. Boże, z kim ten mój syn się zadał? Wciągnęłam powietrze nosem i odwróciłam wzrok. To nie była złośliwość, ale ja naprawdę nie potrafiłam ukrywać rozczarowania.
– Rukola to nie jest świąteczne ziele – powiedziałam chłodno. – Sałatkę robi się z ziemniaków, ogórków kiszonych i majonezu.
Mój syn, Michał, patrzył raz na mnie, raz na nią, jakby był świadkiem jakiegoś tragicznego eksperymentu społecznego. Już wcześniej wiedziałam, że Iza jest... inna. Nie była zła, nie. Po prostu z innej bajki. Te jej wegańskie kotlety, rozmowy o „esencji duchowości” i przekonanie, że święta to bardziej „czas dla siebie” niż tradycja. Co roku śpiewaliśmy wspólnie „Zwycięzca śmierci” przy jajku, a teraz miałam wrażenie, że w tym roku zamiast Alleluja usłyszę mantrę. Najbardziej bolało mnie jednak to, że Michał jej bronił.
– Mamo, nie przesadzaj. Przecież to tylko sałatka – powiedział z rezygnacją.
Tylko sałatka. Tak się zaczyna – od rukoli, a kończy na serniku bez jajek i święconce z humusu. Przez lata wszystko robiłam, żeby moje dzieci czuły wagę tych dni. A teraz miałam patrzeć, jak moja synowa zmienia święta w piknik? Jeszcze wtedy nie wiedziałam, co nas czeka przy stole. Ale już czułam w kościach, że będzie źle.
Kłótnia o jajko w majonezie
Wielka Sobota. Koszyczki przygotowane, ja w fartuchu z haftem kurczaka, a stół już prawie gotowy. Michał pomagał mi nakrywać, choć bardziej kręcił się po kuchni niż faktycznie coś robił. Iza w tym czasie siedziała przy stole i obierała jajka. Wzięłam jedno, przekroiłam na pół, sięgnęłam po majonez – ten porządny, kielecki – i chciałam już układać jajka na półmisku, kiedy Iza zatrzymała mnie ruchem ręki.
– A może zamiast majonezu damy hummus z awokado? – zapytała z uśmiechem, jakby właśnie uratowała świat przed zagładą.
Zamarłam. Przez chwilę myślałam, że to żart. Spojrzałam na Michała, ale on tylko wzruszył ramionami, jakby to było nic. Zrobiło mi się ciepło w karku. Czułam, jak ciśnienie mi skacze.
– Jajko z hummusem?! – powiedziałam głośniej, niż zamierzałam. – Czy ty sobie wyobrażasz, żeby Jezus po zmartwychwstaniu dostał na śniadanie hummus?!
Iza speszyła się, odsunęła talerz, zaczęła coś mówić o nowoczesnych wersjach kuchni i że ona tylko chciała wnieść coś świeżego.
– Świeże to może być mleko – przerwałam jej. – A nie pomysły, które zabijają nasze zwyczaje.
Michał próbował rozładować atmosferę, ale ja już byłam zagotowana. Bo przecież to nie chodziło o majonez. To chodziło o brak szacunku. Do tradycji, do rodziny, do mnie. Jajko w majonezie to świętość. I jeśli ktoś tego nie rozumie – to nie rozumie, kim my jesteśmy.
Zdrada o smaku ciasta drożdżowego
Nadeszła Wielkanoc. W kuchni pachniało żurkiem, chrzanem i świeżo upieczoną babką drożdżową, tą moją – z lukrem cytrynowym, według przepisu mojej mamy. Stała dumnie na paterze, wilgotna, złota, pachnąca. Prawdziwa gwiazda świąt. Włożyłam ją tam z namaszczeniem, jak się wkłada monstrancję do ołtarza. Dla mnie to nie była tylko babka – to była historia. Wspomnienie świąt, kiedy byłam mała i mama śpiewała „Wesoły nam dzień dziś nastał” przy zlewie, miksując ciasto. Wtedy do kuchni weszła Iza, trzymając w rękach jakieś pudełko. Od razu poczułam, że coś jest nie tak.
– Upiekłam coś na deser – oznajmiła. – Wegańska babka z mąki orkiszowej i mleka owsianego. Bez cukru, słodzona daktylami.
Otworzyła pudełko. W środku leżało coś bladego, płaskiego i dziwnie pachnącego cynamonem. Michał natychmiast się uśmiechnął i pochwalił, że cudownie wygląda.
– No patrz, jaka jesteś zdolna, kochanie – powiedział z zachwytem, którego nie słyszałam, kiedy komentował moją babkę.
– Michał, ty się dobrze czujesz? – zapytałam. – To ma być babka? To jakiś zakalec w kapturze!
Iza zaśmiała się, myśląc, że żartuję. Ale ja nie żartowałam. Poczułam się zdradzona. Ona weszła w moje święta, moją kuchnię, moją tradycję – i postawiła to coś obok mojej babki, jakby były sobie równe. Jakby nie było różnicy między historią a hipsterstwem. To nie była już tylko walka o smaki. To była bitwa o duszę tego domu.
Barszcz biały nas nie pojednał
Siedzieliśmy przy stole. Obrus wyprasowany, serwetki w zajączki, barszcz biały w mojej ukochanej wazie z Pruszkowa. Pachniało świętami, choć atmosfera była gęsta jak zakwas na żurek. Michał siedział pomiędzy mną a Izą, jakby celowo – pewnie miał nadzieję, że nas to powstrzyma przed kolejnym spięciem. Biedny.
– Pięknie to wszystko wygląda – powiedziała Iza, uśmiechając się do mnie z przesadną uprzejmością.
– Wygląd to nie wszystko – odparłam, zerkając na talerz, na którym leżała jej „alternatywna” babka, nadal nienaruszona.
Zaczęliśmy jeść. Barszcz, jak zwykle, wyszedł idealny. Zakwas robiłam sama, nie z żadnej butelki. Kiełbasa od Pana Zdzisia z targu, jajka od Haliny z sąsiedniej wsi. Prawdziwe, domowe smaki.
– Wiesz, mamo, Iza mówiła, że w jej domu nie robili barszczu białego. Zupa krem z topinamburu to była ich tradycja – powiedział Michał z takim tonem, jakby mówił o czymś równie cennym jak nasz barszcz.
– Topinambur?! – niemal się zakrztusiłam. – A gdzie chrzan? Gdzie kiełbasa? Gdzie sens?! Przepraszam, ale ja nie rozumiem. Czy to były święta, czy dieta pudełkowa?
Iza speszyła się, spuściła wzrok. Michał próbował ratować sytuację:
– No mamo, przecież nikt ci nie zabiera twojego barszczu. Po prostu... każdy ma inne wspomnienia.
– A ja chciałabym, żeby twoje wspomnienia były choć trochę podobne do moich – powiedziałam cicho.
Bo tak naprawdę nie chodziło o zupę. Chodziło o to, że mój syn siadał do stołu z kobietą, która nawet nie próbowała zrozumieć, jak bardzo to wszystko dla mnie znaczy.
W końcu pękłam
Wielkanoc dobiegała końca. Stół był już częściowo uprzątnięty, talerze wyniesione, w tle leciała jakaś spokojna muzyka. Niby wszystko wyglądało na normalne święto, ale ja w środku kipiałam. Utrzymywałam fason cały dzień, udawałam, że nic się nie stało, że wszystko jest w porządku, ale nie było. Wcale nie było. I wtedy zobaczyłam, jak Iza przynosi do pokoju miskę. Zwykła, szklana, ale w środku coś się błyszczało.
– Zrobiłam pastę z ciecierzycy z miętą, może ktoś spróbuje? – zapytała z tym swoim wiecznym uśmiechem.
I wtedy pękłam. Dosłownie. Zsunęłam serwetkę z kolan, wstałam i spojrzałam jej prosto w oczy.
– Nie! Nie będę próbować żadnej pasty, Iza! Nie w święta, nie po tym, jak przez cały weekend robiłaś wszystko, by pokazać, że to, co dla nas ważne, jest dla ciebie tylko śmieszne i przestarzałe!
– Ale ja naprawdę nie miałam takich intencji... – zaczęła, ale ja już jej nie słuchałam.
– Czy ty w ogóle rozumiesz, gdzie jesteś? Co to za dom? Tu się żyje inaczej! Tu się szanuje tradycję, a nie eksperymentuje na święconkach!
Michał zerwał się z kanapy.
– Mamo, proszę cię!
– Nie! To ty mnie posłuchaj! Zawsze myślałam, że jak cię wychowuję, to uczysz się czegoś więcej niż tylko jak zawiązać buty. Myślałam, że czujesz, co to znaczy być częścią rodziny. A teraz patrzę, jak stoisz obok mnie i udajesz, że to normalne. Że ta dziewczyna pasuje do tego domu. A nie pasuje!
I zapadła cisza.
Tego nie naprawi najlepsze ciasto
Usiadłam na krześle przy kuchennym stole, kiedy wszyscy już poszli. Nie płakałam – nie miałam siły. Patrzyłam tylko na resztki jedzenia, niedojedzone jajka, kawałek mojej babki, która – choć smaczna – nie załatwiła tego, co powinna. Wiedziałam już, że pewnych rzeczy nie da się naprawić lukrem ani przykryć białym obrusem. Coś pękło. Michał przyszedł późnym wieczorem. Sam. Bez niej.
– Mamo... – zaczął cicho.
– Nie musisz nic mówić – przerwałam.
– Ale chcę. Iza nie miała złych intencji. Ona po prostu nie zna tych wszystkich rzeczy. Tego, jak dla nas wygląda Wielkanoc. Dla niej to coś zupełnie innego. A ja... ja ją kocham.
Pokiwałam głową, ale nie patrzyłam mu w oczy. Bałam się, że jeśli to zrobię, znów się rozpadnę.
– Wiem, że trudno ci ją zaakceptować. Ale może nie musi być tak, jak było zawsze. Może trochę się zmieni, ale to nie znaczy, że wszystko się rozpadnie. Może dla niej barszcz nie ma znaczenia, ale dla mnie ty masz. I dom. I święta.
Westchnęłam. Wiedziałam, że nie mogę cofnąć czasu ani zmusić tej dziewczyny, by zrozumiała, czym dla mnie są pisanki malowane wieczorem, ten zapach chrzanu, ta cisza w kościele. Ale jeśli Michał naprawdę widzi sens, by to jakoś połączyć – może warto spróbować? Tylko że tego Wielkanoc już nie odczaruje. Tej rysy nie naprawi żadna babka, nawet najlepsza. Ale może... za rok. Może.
Bożena, 57 lat
Czytaj także:
- „Trzęsie mnie, jak pomyślę o rodzinnej Wielkanocy. Przysięgam, że w przyszłym roku na święta wyjadę na Kanary”
- „Zawsze wszystko robię sama, a ten leń nawet stołu nie przesunie, żebym odkurzyła. Mam dość”
- „Wszystkie obowiązki zawsze są na mojej głowie, bo temu leniowi nie chce się wstać z kanapy. Za chwilę wsadzę mu chrzan w oczy”

