„Moja synowa organizowała nowoczesną Wigilię bez karpia. Jeszcze się zdziwi, gdy ja przyjdę do nich z wałóweczką”
„Ledwo zadzwoniłam do drzwi. Sabina otworzyła. Przez chwilę tylko patrzyła. Potem uśmiechnęła się z tym swoim dyplomatycznym spokojem. Zobaczyła torby w moich rękach. – O, mama. Nie spodziewaliśmy się… A to co?”.

Gdy byłam młoda, Wigilia zaczynała się już na tydzień przed. Najpierw porządki – prawdziwe, a nie jakieś przetarcie blatu jak teraz u młodych. Potem zakupy: mak, kapusta, dobry karp był na wagę złota. Mama miała zeszyt z przepisami i co roku otwierała go na tych samych stronach. Te święta miały smak dzieciństwa – zapach sianka pod obrusem i dźwięk opłatka łamanego z sąsiadem, choćby się człowiek z nim pokłócił tydzień wcześniej o wiadro węgla.
W dorosłym życiu to ja trzymałam wszystko w garści. Wigilia u mnie to był rytuał. Dwanaście potraw, wszystkie ręcznie robione. Karp w galarecie, pierogi, kutia, kompot z suszu. Dbałam o każdy szczegół. Nawet obrus krochmaliłam, żeby szeleszczał pod dłońmi. Syn i jego koledzy nie mogli się doczekać, aż przyjdą na „wigilijny popis u Renaty”. Czułam się wtedy potrzebna, ważna. Byłam królową tego stołu.
Kiedy Paweł powiedział mi, że w tym roku robią Wigilię u siebie, prawie się ucieszyłam. Myślałam – no w końcu, odpocznę! Aż do momentu, gdy Sabina wypaliła, że „w tym roku będzie wegańsko, lekko i nowocześnie”. Wegańsko? Co to znaczy?
– Mamo, to będzie świeże spojrzenie na tradycję – rzuciła z uśmiechem.
Ona chyba sobie żartuje. Wigilia bez karpia? Co to za Wigilia?! Nie powiedziałam wtedy nic. Wiedziałam jednak, że tych świąt jej tak łatwo nie oddam.
Próbowałam rozmawiać z synem
– Cześć, mamo! – usłyszałam głos Pawła, kiedy odebrałam telefon. – Dzwonię tylko przypomnieć, że Wigilia w tym roku u nas, dobrze?
– No pewnie, pamiętam – odpowiedziałam, siląc się na spokój. – Tylko... coś mi się obiło o uszy, że Sabina planuje Wigilię bez karpia?
– Mamo… – Paweł się zawahał. – Chcemy po prostu spróbować czegoś innego. Lżej, zdrowiej. Sabina jest wegetarianką, wiesz przecież.
– Pawełku, ja wszystko rozumiem. Ale bez karpia? Bez uszek? Czy wyście rozum postradali? To jest Wigilia, nie pokaz kulinarny z telewizji śniadaniowej!
– Mamo, proszę cię… Nie rób afery. Naprawdę chcemy dobrze. Sabina się stara. Będzie barszcz, pierogi, makowiec – tylko w wersji bezglutenowej i bez mleka, bo wiesz, ma nietolerancje.
– Nietolerancję to ja mam, synku – prychnęłam. – Na takie fanaberie. Czyli co, karpia mam sobie sama w domu usmażyć i zjeść przy kuchence?
– No nie… – próbował coś dodać, ale nie dałam mu dojść do słowa.
– Ona ci tak nagadała, prawda? Mówi, co masz jeść, jak żyć, co mówić matce?
– Mamo, nie przesadzaj. To nasza wspólna decyzja.
– Wasza... – powtórzyłam z przekąsem. „On mnie nie rozumie. Ona nim manipuluje. Ale ja się nie dam” – pomyślałam.
– Mamo… obiecuję, będzie pięknie. Zaufaj nam.
– Dobrze, synku. Zaufam – rozłączyłam się. W głowie już miałam plan. Jeśli oni nie zamierzają zrobić prawdziwej Wigilii, to ktoś musi ich uratować. Tym kimś będę ja.
Zaplanowałam wszystko w szczegółach
– Bez karpia? Bez pierogów? – Helena aż się zakrztusiła kawą i musiałam ją klepnąć po plecach. – Renia, powiedz, że żartujesz.
– Chciałabym. Sabina wymyśliła „wege Wigilię”. Tofu, jarmuż, bezglutenowy makowiec… Słyszałaś kiedyś o takim czymś?
– Ja bym jej to tofu do kompotu wrzuciła, żeby miało chociaż jakiś smak – prychnęła Helena. – I ta biedna kutia, bez miodu, bo przecież miód to praca pszczół.
Siedziałyśmy w jej kuchni, obie w dresach, z wałkiem w tle. Helena właśnie rozwałkowywała ciasto na pierniki. Pachniało cynamonem.
– I co zrobisz? – zapytała. – Dasz się im tak zepchnąć na margines?
– A właśnie że nie. Wezmę swoje potrawy i pojadę do nich. Nie uprzedzę. Tak przyjdę. W końcu jestem matką Pawła. Kto jak nie ja uratuje im święta? A przecież nie będą chcieli, żeby się zmarnowało…
– Mistrzostwo. Słuchaj, ja ci zrobię karpia. Tego mojego – w galarecie z groszkiem. Jak z książki kucharskiej z ‘82. I dam ci słoiczek mojego barszczu. Z zakwasu, nie z torebki.
– Helenka, tyś złota kobieta. Ja do tego dorobię śledzika w śmietanie, pierogi pół na pół – z kapustą i z grzybami. I makowiec. Taki, że Sabinie się wszystkie jarmuże odbiją.
– Aż się nie mogę doczekać – roześmiała się. – Szkoda, że nie mogę być tam z tobą.
– Spokojnie – odparłam z błyskiem w oku. – Opowiem ci wszystko ze szczegółami. Ja tam nie jadę na święta. Ja jadę po sprawiedliwość.
Wkroczyłam jak królowa
Śnieg prószył jak z reklamy, ale mnie było gorąco z emocji. Dwie torby – jedna z wałówką, druga z ciastami. Wszystko pachniało jak trzeba: karp, śledzik, makowiec na trzech jajach, pierogi z grzybami i kapustą. Nawet obrus wzięłam – ten z aniołkami.
Zadzwoniłam do drzwi. Sabina otworzyła. Miała na sobie beżowy sweterek i świąteczną opaskę z reniferem. Przez chwilę tylko patrzyła. Zobaczyła torby w moich rękach. Potem uśmiechnęła się z tym swoim dyplomatycznym spokojem.
– O, mama. Nie spodziewaliśmy się… A to co?
– No widzisz, życie jest pełne niespodzianek – weszłam do środka, torby oparłam o ścianę. – Święta są raz w roku, więc pomyślałam, że podzielę się tym, co najlepsze.
– Mamo… – Paweł wyszedł z salonu i od razu widziałam, że minę miał niepewną. – Co to wszystko jest?
– Wigilia, synku. Prawdziwa. Nie jakaś tam modna nowinka – posłałam Sabinie uśmiech, który bardziej przypominał ostrzeżenie.
Sabina skinęła głową i zniknęła w kuchni. Po chwili poszedł do niej Paweł, szeptali coś do siebie. Wyraźnie się naradzali.
– Twoja matka przyniosła całe święta ze sobą – szepnęła do niego, myśląc, że nie słyszę.
Tymczasem ja już wykładałam śledzie do ich designerskiej miski. Bez pytania. Wyciągnęłam też makowiec i ustawiłam obok jakiegoś orzechowego kuleczkowego wynalazku.
– Pomóc w czymś jeszcze? – zapytałam słodko.
Byli zaskoczeni. Ja nie. Ja byłam przygotowana i gotowa na wszystko.
To była bitwa na smaki
Stół wyglądał jak pole bitwy. Z jednej strony hummus, pieczona dynia, pierogi z soczewicą i zupa krem z buraka. Z drugiej – moje: karp w galarecie, śledzik, kompot z suszu, pierogi, barszcz na zakwasie. Dwa światy. Dwie koncepcje życia. Dwie kobiety, które nie zamierzały ustąpić.
Sabina zaczęła:
– Zapraszam do stołu. Barszczyk z pieczonych buraków i kolendry…
– A tu barszcz, taki jak u mamy. Z zakwasu, z majerankiem – wtrąciłam gładko, podając swoją chochlę Pawłowi.
Sabina się nie odezwała. Paweł jadł jak człowiek, który ma nadzieję, że nikt nie zauważy, że tu jest.
– Kto ma ochotę na pierogi z soczewicą? – zapytała Sabina.
– A kto na te z grzybami? – spojrzałam znacząco na wnuczka. – Kuba, weź, babcia zrobiła specjalnie dla ciebie.
– Mamo, on nie je takich – mruknął Paweł.
– Bo mu wmówiliście, że to zbrodnia. Kiedyś dzieci jadły i żyły! – burknęłam.
Sabina spojrzała na mnie z lodowatym spokojem.
– Ciekawe, że karp nie ma nadzienia z mielonego.
– To normalne jedzenie, a nie eksponat z internetu – odparłam natychmiast.
Wtedy puściły wszelkie hamulce.
– Nie szanuje mama naszego domu – powiedziała synowa cicho, ale stanowczo.
– A wy nie szanujecie tradycji. Ani mnie.
Nikt się nie odezwał. Tylko z kuchni dobiegał dźwięk zegara. Atmosfera gęstniała jak mój barszcz. To już nie była kolacja. To była wojna na wartości.
Żadna nie chciała ustąpić
Zamknęłam za sobą drzwi kuchni. Potrzebowałam chwili wytchnienia. Chciałam się napić wody, ale zanim zdążyłam odkręcić kran, Sabina weszła za mną. Zamknęła drzwi. Powoli. Cicho. Jakby nie chciała, żeby ktoś słyszał.
– Mamo, możemy porozmawiać? – zaczęła.
Odwróciłam się do niej. Miała ręce skrzyżowane, wzrok twardy. Wcale nie wyglądała na tę grzeczną wegetariankę ze zdjęć.
– To jest mój dom – powiedziała spokojnie, ale z tą szczególną ostrością w głosie, która aż drapie. – A mama przyszła tu jak do siebie.
– Bo nikt nie szanuje tego, co było – odpowiedziałam. – A ja się na to nie godzę. To nie jest zwykła kolacja. To Wigilia. To tradycja. Moje życie.
– Rozumiem. Ale to jest nasza Wigilia. Nasze święta. A ja mam wrażenie, że mama nie przyszła tutaj z sercem, tylko z zamiarem wygrania bitwy.
– Może dlatego, że od początku czuję się tu jak wróg – powiedziałam, ściskając szklankę tak mocno, że aż zadrżała. – Jak ktoś, kogo się toleruje, ale nie zaprasza z miłością. A przecież ja tylko chciałam, żeby było… normalnie.
– Może wystarczyłoby zapytać, jak możemy to zrobić razem?
Zamilkłyśmy. Widziałam, że i ona jest poruszona. W oczach jej się szkliło. A moje dłonie zaczęły drżeć.
– Ja… po prostu nie chcę być sama – wyszeptałam. – Nie chcę być tylko dodatkiem. Dla was. Dla świata.
Sabina spuściła głowę.
– Ja też. Wszyscy czasem potrzebujemy przestrzeni, żeby oddychać.
Stałyśmy tak, cicho. Dwie kobiety, dwie samotne w tłumie. W kuchni pachniało barszczem i zmęczeniem.
Nie czułam się wygrana
Wróciłam do domu po dziesiątej wieczorem. Śnieg już nie prószył, a ja szłam powoli, jakby każdy krok miał mi coś przemyśleć. Na stole położyłam pudełko z karpiem, którego nikt nie tknął. Postawiłam obok śledzie, pierogi, ciasto. Wszystko pachniało, ale jakoś… inaczej. Chłodno.
Usiadłam przy stole. Bez obrusu. Bez światełek. Bez nikogo. Zerknęłam na ryby i poczułam ucisk w gardle. Czy ja naprawdę wygrałam? Niby co – udało mi się postawić na swoim? Wbić się w ich życie z moim barszczem i ambicją? Czy po prostu znów… wszystko popsułam?
Zadzwonił telefon. Paweł.
– Mamo, dotarłaś spokojnie?
– Tak – odpowiedziałam krótko.
– Przepraszam… nie wiem, co teraz będzie. Sabina jest roztrzęsiona. Ja też. Chciałem, żebyśmy wszyscy byli razem. A wyszło… jak wyszło.
– Wiem – szepnęłam. – Ja też nie chciałam źle.
– Może spróbujemy to jakoś poukładać? Jakoś… od nowa?
– Może – odpowiedziałam, choć nie byłam pewna, czy jeszcze umiem.
Gdy się rozłączył, długo patrzyłam w ciemne okno. Wtedy dopiero łzy spłynęły mi po policzkach. Cicho, z bezsilności. Po raz pierwszy od dawna naprawdę poczułam się samotna. To nie była wina karpia.
Renata, 65 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przed świętami sprzątałam jak szalona, a teściowa nawet nie zdjęła butów. Przy opłatku usłyszy kilka gorzkich słów”
- „Dla teściowej mój wigilijny barszcz to jakieś pomyje, a pierogi - sama glina. Mam dość jej ciągłej krytyki w kuchni”
- „Synowa zamiast tradycyjnej wigilii szykowała cyrk. Gdy podała makowiec japoński, powiedziałam jej gorzkie słowa prawdy”

