Reklama

Zawsze mówiłam, że mój syn, Michał, to całkiem rozsądny chłopak. Wykształcony, pracowity, nie pije, nie pali, nawet sam skarpetki potrafił poskładać. Nauczyłam go sprzątać, prać i dbać o siebie. Przez lata starałam się go nie wyręczać we wszystkim, ale pokazywać mu, że prawdziwe życie nie zawsze jest sielanką i każdy ma swoje obowiązki. Chciałam, żeby wyrósł na samodzielnego młodego człowieka, który poradzi sobie w dzisiejszym świecie.

Nieskromnie mówiąc, udało mi się osiągnąć swój cel. Michał radę sobie daje. I to całkiem dobrze. No i nie dał się złapać żadnej napalonej koleżance z uczelni. Dla mnie to było ważne, bo te dzisiejsze młode dziewczyny to… Szkoda gadać. Ale w moich czasach nie było czegoś takiego. Mocno umalowane, bardziej rozebrane niż ubrane. I tylko telefon i robienie zdjęć im w głowie.

Gdy sobie pomyślałam, że mój Michaś przyprowadzi mi jedną z nich do domu, aż mnie skręcało. On miał trafić na kogoś bardziej wartościowego, a nie pierwszą lepszą pustą lalę. Taką, co to pod toną pudru, jasnymi pasemkami i obcisłą bluzką stara się ukryć ewidentny brak urody, a także rozumu.

Wyglądała jak modelka

Wszystko szło dobrze. Aż do momentu, kiedy na rodzinnej imprezie pojawił się razem z Natalią. Pamiętam, że jak tylko weszli, to ciotka Halinka aż zaniemówiła.

To jakaś modelka? – wyszeptała mi konspiracyjnie pytanie do ucha.

A ja tylko wzruszyłam ramionami. Bo rzeczywiście. To dziewczę dokładnie tak wyglądało. Makijaż jak z reklamy. No słowo daję, tak długich i podkręconych rzęs to ja nigdy w życiu jeszcze nie widziałam. A przecież swoje już żyłam i z niejednego pieca chleb jadłam. Do tego paznokcie dłuższe niż moje kuchenne noże. W rękach czerwona torebka za ponad tysiąc złotych. Tak, wiem, bo sprawdziłam później w internecie. I buty. Na takich obcasach to bym nawet do kościoła nie doszła, a ona śmigała po moim podwórku jak po wybiegu, nie potykając się w tych swoich niebotycznych szpilkach ani razu.

„No i dobrze. Niech chłopak ma szczęście. Zasługuje na najpiękniejszą” – pomyślałam.

Ale już wtedy coś mi w tej bajce zgrzytało. I okazało się, że pierwsze wrażenie jednak często jest prawdziwe i zawsze lepiej liczyć na mniej, niż potem się srodze rozczarować.

Nie jadła ziemniaków

Michał zaprosił później Natalię na rodzinny obiad. Oczywiście w niedzielę, bo wtedy mamy więcej czasu. No i to zawsze jest bardziej uroczyście. To była jej pierwsza samodzielna wizyta u nas. Nie licząc oczywiście tej imprezy, na której zabawili może z godzinę i nie miałam okazji bliżej się jej przyjrzeć.

U nas w domu króluje tradycyjna kuchnia. Z synem lubimy domowe obiady. Prosto, smacznie i bez zbędnego wydziwiania. Usmażyłam więc swojego popisowego kotleta schabowego. Do tego mizeria i oczywiście świeże ziemniaczki z koperkiem. Wchodzę do jadalni z półmiskiem, a Natalia – z rozdziawionymi ustami – patrzy, jakbym co najmniej serwowała dzika z rożna.

To wszystko... dla trzech osób? – zapytała z autentycznym zdziwieniem widocznym i w oczach, i głosie.

– A co, za dużo? – odpowiedziałam, nie rozumiejąc, o co chodzi tej dziewczynie.

– Ja w ogóle nie jem ziemniaków – wyrecytowała z powagą. – No wie pani, węglowodany – czy mi się wydawało, czy to ostatnie słowo zabrzmiało w jej ustach niczym jakaś obelga?

Michał uśmiechnął się tylko przepraszająco. Ja też się uśmiechnęłam, ale tylko trochę, tak jednym zębem. Bo kto to widział, żeby nie jeść ziemniaków? Przecież ziemniakami polska kuchnia stoi. Ze schabowym, mielonym, zrazikami, pieczonym kurczakiem, gulaszem, roladą. Albo po prostu z jajkiem sadzonym i zasmażaną marchewką lub buraczkami.

Rozumiem jeszcze wegetarianizm. Dla mnie niezrozumiały, ale coraz więcej ludzi nie je mięsa. Ponoć to światopoglądowe, bo nie chcą zabijać zwierząt. Ale ziemniaki? Przecież tutaj nikt nikogo nie zabija? Po prostu nie mieściło mi się to w głowie. To co ta dziewczyna niby je na obiady?

W kuchni była katastrofa

Po ślubie syn zaczął się żalić, że trochę mu brakuje domowego jedzenia. No jakby mogło być inaczej? Przecież przez długie lata rozpieszczałam go pysznościami. Lubię pichcić i umiem to robić. Wiem, że to brzmi może nieco nieskromnie, ale wszyscy wokół tak mówią. A kogo miałam rozpieszczać, jak nie mojego Michałka? U nas więc było codziennie coś innego. I to same pyszności. Bez gotowców ze sklepu czy garmażerki. Jak pierogi, to tylko ulepione w domu. Jak gołąbki, to zrobione ze świeżej kapusty kupionej na bazarku. Jak placki ziemniaczane, to z chrupiącą skórką i pulchnym środkiem.

A Natalia? Przecież ta dziewczyna w kuchni to jak ja w kabinie pilota. Może i wie, do czego co służy, ale niech tylko spróbuje coś włączyć. Ja nie pokieruję boeingiem, a ona nie usmaży takiego schabowego jak ja. Proste. Ale mogłaby jednak nieco się postarać. Przecież teraz ma męża, który jednak ziemniaki od dzieciństwa je. Niezależnie od tego, ile mają w sobie tych jej złych węglowodanów.

– Mamo, a pokażesz jej, jak się robi ten twój rosół? No i może schabowego – pewnego dnia syn zapytał mnie nieśmiało.

„Oho, zaczęło się. Jednak nie wytrzymał długo na tych jej owocowych koktajlach, kiełkach i jakichś eksperymentalnych sałatkach” – pomyślałam nieco mściwie, ale oczywiście się zgodziłam.

Nie mogłam przecież pozwolić, żeby Natalia zagłodziła mi dziecko, nieprawdaż? Dzień później przyszli razem. Dałam jej nożyk i woreczek ziemniaków.

A mogę mieć rękawiczki? – zapytała.

– Jakie rękawiczki?

– No... takie, żeby się nie ubrudzić – odpowiedziała cienkim głosikiem.

No tak, paznokcie. Że też zapomniałam o tej oczywistej prawdzie. Sama nie traktowałam obierania ziemniaków jak misji kosmicznej i nie sięgałam po żadne rękawiczki. Ot, po prostu obierałam jednego po drugim i jakoś to szło. Zacisnęłam zęby. Natalia trzy razy umyła ręce w trakcie obierania, bo „ziemia się jej lepiła do paznokci”.

– Ja tego jednak nie czuję, to nie moje klimaty – oznajmiła na koniec i poszła na kanapę do salonu.

A ja stałam, patrząc na ten jeden, biedny, pokaleczony ziemniak, który wrzuciła do garnka z wodą po około piętnastu minutach. Rany boskie, ile ja miałam lat, gdy babcia nauczyła mnie obierania ziemniaków? Sześć? Może nieco więcej. A tutaj dziewczyna dobiega prawie trzydziestki. Jest po studiach i po ślubie. I ma problem z jednym kartoflem? Nie mam pojęcia, co się porobiło z tym światem, ale ja naprawdę przestaję rozumieć to młode pokolenie.

Teraz są inne czasy

Z biegiem miesięcy było coraz zabawniej. Albo tragiczniej – zależy, kto opowiadał i z czyjej perspektywy. Natalia kupowała mrożone smoothie, bezglutenowe bułki z pestkami chia, jakieś tofu, torebki kiełków, naturalne jogurty na bazie mleka kokosowego. A w tym samym czasie Michał potajemnie wpadał do mnie na rosół i mielone.

Raz nawet nieopatrznie rzucił:

Ty się nie znasz, mamo. To są inne czasy. Teraz kobiety nie muszą gotować w domu.

– Oczywiście, że nie muszą – przyznałam. – Ale wypadałoby przynajmniej wiedzieć, że rosół gotuje się dłużej niż 5 minut, a ziemniaki trzeba posolić – dorzuciłam złośliwie.

Już nie skomentowałam tego, że jakbym ja nie musiała, to on by się nie zajadał moją pomidorówką ze świderkami, domowym rosołem z nitkami, mielonymi z buraczkami i schabowymi z zasmażaną kapustą. Nie chciałam ruszać tego tematu, bo jeszcze by się obraził. A ja chciałam jednak, żeby moje dziecko mnie odwiedzało. Nawet tylko po to, żeby na szybko wchłonąć dwie porcje zupy lub drugiego dania.

Natalia tymczasem wrzuciła zdjęcie obiadu na media społecznościowe. Makaron z cukinii, liść bazylii i podpis: „Domowy comfort food”. To podobno znaczy „jedzenie na pocieszenie”, czy jakoś tak. Ludzie pisali: „Wow, jesteś taka domowa!”. A ja? Tak, umiem korzystać z internetu. Patrzyłam na to, siedząc nad parującą miską krupniku i myślałam:

„Tylko niech ona kiedyś zachoruje. Ciekawe, kto wtedy zrobi jej rosół?”.

Na świat przyszła wnuczka

To jeszcze nie koniec mojej opowieści. Bo urodziła im się córeczka – Zosia. I nagle Natalia doznała olśnienia, że dzieci powinny jeść zdrowo. Tylko... kto niby miał gotować te wszystkie parowane marchewki?

– Mamo, mogłabyś przygotować coś dla Zosi? – zadzwonił Michał. – Natalia boi się, że coś zrobi źle.

Zachciało mi się śmiać. Bo jak to tak? Ta wyjątkowa kobieta, która pozjadała wszystkie rozumy i w internecie pozuje na specjalistkę od wszystkiego, czegoś nie potrafi? Miałam ochotę teraz jej to wszystko wygarnąć. Ale nie wygarnęłam. Po prostu coś im ugotowałam. I dla Zosi, i dla Michała, i nawet dla tej jego damy z katalogu.

A potem dostawałam podziękowania... w formie zdjęcia na Facebooku. Z podpisem: „Nasza domowa zupa jarzynowa”. Zupa była ze słoika. Ode mnie. Ale w social mediach oczywiście o tym cicho sza.

Kiedyś jeszcze się zdziwi

Nie mam żalu. Naprawdę. Już przestałam oczekiwać, że Natalia kiedyś mnie poprosi o przepis albo powie: „Dziękuję, mamo”. To nie w jej stylu. Ona woli fit batoniki i zamawianie jedzenia przez aplikację.

Ale czasami patrzę, jak zakłada te swoje sztuczne rzęsy, z paznokciami dłuższymi niż dziecięcy smoczek, i myślę: „Dziewczyno, ty nawet zupki chińskiej nie zrobisz, a tu życie dopiero się zaczyna”.

Zresztą – co ja tam wiem. Może kiedyś przejdzie jej ta moda na „niedotykanie garnków”. A jeśli nie? Cóż… przynajmniej ja wiem, że mój schabowy ma większą wartość niż jej droga torebka. Bo i Michał, i mała Zosieńka zajadają się nim, aż trzęsą im się uszy.

Beata, 58 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama