Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie to się zaczęło. Może wtedy, gdy pierwszy raz odwiedziłam ich mieszkanie i zobaczyłam, jak moja synowa odwraca wzrok, udając, że nie widzi, jak zdejmuję buty. Może gdy przy kolejnej wizycie przyniosła mi herbatę – ale w kubku z pękniętym uchem. Albo wtedy, gdy opowiadała przy stole dowcipy o „starych babach”, a potem patrzyła na mnie znacząco. Z początku próbowałam tłumaczyć jej zachowanie zmęczeniem, charakterem, wiekiem. Dziś już wiem, że ona po prostu mnie nie znosi. I robi wszystko, bym to czuła codziennie.

Złe przeczucia od początku

Od początku czułam, że coś jest nie tak. Kiedy Piotr przedstawił mi Martę, uśmiechała się wprawdzie szeroko, ale jej spojrzenie było chłodne. Uścisk dłoni – obojętny. Wtedy jeszcze chciałam wierzyć, że to tylko stres, że młoda dziewczyna czuje się skrępowana. Ale później, kiedy zaprosiłam ich do siebie na kolację, nie przyniosła nawet najdrobniejszego ciasta, kwiatka, nic. Usiadła przy stole i odezwała się tylko raz, pytając, czy mam mleko bez laktozy, bo ona „nie toleruje byle czego”.

Piotr cały czas się śmiał, opowiadał, jaki to ona ma błyskotliwy humor. A ja? Czułam się jak mebel w kącie. Podczas rozmowy wtrąciłam jakieś zdanie o starym przepisie na pierogi, który dostałam jeszcze od mojej babci. Marta popatrzyła na mnie z lekkim uśmieszkiem i powiedziała:

– O, czyli będę miała okazję poznać staropolską kuchnię. Choć nie wiem, czy mój żołądek to przeżyje...

Zabolało. Ale znowu – przemilczałam. Powiedziałam sobie, że pewnie żartuje. Że młode kobiety dziś są inne. Silniejsze, bardziej bezpośrednie. Może to ja się starzeję i nie nadążam za ich sposobem bycia?

Ale takich drobnych szpilek przybywało z każdym spotkaniem. A kiedy ogłosili, że biorą ślub i nawet nie zapytali, czy chcę pomóc w organizacji – tylko wręczyli gotowe zaproszenie – zrozumiałam, że w tej rodzinie będę dodatkiem. I to tylko wtedy, gdy im się to akurat opłaca.

Małe złośliwości każdego dnia

Z pozoru wszystko wyglądało normalnie. Spotkania rodzinne, święta, urodziny wnuczki. Marta potrafiła złożyć życzenia, przytulić na powitanie, nawet uśmiechnąć się. Ale to była gra. Zawsze coś musiała dodać – małą szpileczkę, złośliwość, niby żart. Na przykład podczas obiadu u nich. Przyniosłam domowe ciasto – sernik, który zawsze wszystkim smakował. Po obiedzie Marta rozłożyła sztućce do deseru, spojrzała na ciasto i rzuciła:

– A to sernik? Taki… klasyczny? Bezglutenowy pewnie nie, ale może chociaż bez cukru?

Wszyscy zaśmiali się niezręcznie. Ja też, choć w gardle miałam gulę. Potem zauważyłam, że ciasto trafiło tylko na mój talerz. Reszta dostała jakieś „fit kuleczki” z daktyli. Albo sytuacja z wnuczką. Przyniosłam dla Hani pięknie haftowaną sukienkę – rękodzieło, od znajomej. Marta spojrzała na metkę, zmarszczyła nos i powiedziała:

– Oj, babciu, chyba te wzorki to były modne za Gierka...

Nie dała małej nawet jej przymierzyć. Sukienka trafiła na dno szafy, a ja udawałam, że mnie to nie ruszyło. Najgorsze było jednak to, że Piotr milczał. Siedział, patrzył, słuchał tych wszystkich złośliwości, i nigdy się nie wtrącał. Jakby nie zauważał, co się dzieje. A może nie chciał? Czasem miałam wrażenie, że się mnie wstydzi. Że w tej nowoczesnej rodzinie nie ma miejsca dla starej matki z torbą pełną domowych przetworów.

Chciałam to wymazać z pamięci

W tym roku postanowiłam nie robić nic wielkiego. Tylko kawa, może kawałek ciasta. Ale Piotr nalegał.

– Mamo, przyjedziemy z Martą i Hanią, nie możesz siedzieć sama w imieniny – przekonywał.

Ustawiłam więc stół, upiekłam swój sernik – mimo wszystko – i przygotowałam lekki wegetariański gulasz z soczewicą. Zawsze dbam o to, by nikogo nie wykluczyć z posiłków. Dlatego kiedy oni przyszli, a Marta w rękach trzymała brytfankę owiniętą folią, nie spodziewałam się niczego dziwnego.

– Specjalnie na twoje imieniny – powiedziała, odsłaniając danie. – Schab nadziewany grzybami. Robiłam od rana.

Poczułam, jak gorzknieje mi w ustach.

– Ale... przecież wiesz, że nie jem mięsa – odezwałam się cicho, bardziej do siebie niż do niej.

– No tak, zapomniałam – powiedziała i uśmiechnęła się jakby złośliwie. – Ale przecież Piotr lubi. I Hania zje. Nie będziemy przecież wszyscy jedli tej papki z soczewicy, nie?

Nawet nie spojrzała na mój gulasz. Postawiła swój schab na środku stołu jak trofeum. Piotr zaśmiał się tylko pod nosem i zaczął kroić mięso, nie mówiąc ani słowa.

Siedziałam przy własnym stole, w dzień moich imienin, patrząc jak wszyscy jedzą danie, którego nawet nie mogłam tknąć. Nikt nie zapytał, czy chcę kawałek tortu. Nawet kawa została mi dolana bez pytania.

Milczenie syna boli najbardziej

Gdy tamtego wieczoru zamknęły się za nimi drzwi, długo siedziałam przy stole. Zgasłam jak świeczka. Zamiast uczucia wdzięczności, że w ogóle przyszli, miałam w sobie tylko pustkę i żal. Piotr nie powiedział nic. Ani wtedy, gdy Marta postawiła mięsne danie na stole, ani później, gdy widział, jak siedzę w milczeniu z talerzem pełnym nietkniętego gulaszu. Widział. Bo złapałam jego spojrzenie na chwilę. Tyle że on odwrócił wzrok.

Kiedy był mały, zawsze stawał po mojej stronie. Nawet gdy ojciec podnosił głos, Piotruś przybiegał, chował się za mną i krzyczał: „Zostaw mamę!”. A teraz? Teraz milczał. Jakby mnie nie było. Jakbym była kimś obcym, kimś, za kogo się wstydzi.

Chciałam z nim porozmawiać. Zadzwonić następnego dnia i zapytać, czy widzi, co się dzieje. Ale gdy wybrałam jego numer, zawahałam się. Bo co miałam powiedzieć? Że jego żona mnie nie lubi? Że ją podejrzewam o celowe złośliwości? Przecież Marta zawsze umiała się wykręcić. Umiała tak zakręcić rozmowę, żeby wyszło, że to ja jestem przewrażliwiona, że mam „problem z poczuciem humoru” albo „z dystansem”.

A on? On to wszystko łykał. Czasem nawet powtarzał jej teksty, jakby nie były jego. Usiadłam na łóżku z telefonem w ręku i stwierdziłam, że nie chcę słuchać kolejnego:

– Mamo, ty zawsze wszystko bierzesz do siebie.

Bo tym razem to on mnie zranił najbardziej. I wcale nie słowami. Tylko właśnie ich brakiem.

Kulminacja przy rodzinnym stole

Wszystko pękło w Boże Narodzenie. Wigilię spędzaliśmy u nich – Piotr nalegał, a ja znów dałam się przekonać. Marta była w świetnym humorze. Witała gości z udawanym ciepłem, wymieniała uprzejmości i co chwila zerkała na mnie z tym swoim uśmieszkiem. Przyniosłam karpia po żydowsku i uszka z kapustą, takie, jakie robiła moja mama. I oczywiście ciasto – orzechowiec, którego Hania zawsze prosiła o dokładkę.

Ale kiedy weszłam do kuchni z półmiskami, Marta spojrzała na mnie znad stołu.

– Tyle się teraz mówi o zdrowiu i lekkiej diecie, ale teściowa jak zawsze musi przynieść tonę cukru i glutenu. No nic, najwyżej po świętach wszyscy pójdziemy na detoks.

Uśmiechnęła się, odwróciła i zaczęła wykładać swoje śledzie w kokosowym jogurcie. Nikt nie zareagował. Piotr zajął się choinką, udając, że nie słyszy. Zamrugałam szybko, żeby nie puścić łzy. Poszłam do łazienki i zostałam tam chwilę dłużej, żeby się uspokoić. Ale to nie koniec. Podczas wieczerzy, gdy złożyliśmy sobie życzenia, Marta podała mi opłatek, nie patrząc w oczy.

– Zdrowia. I... więcej dystansu do życia.

Nie wytrzymałam.

– A ja tobie, Marto, życzę mniej jadu w słowach. I żebyś kiedyś nie musiała się zastanawiać, czemu twoje dziecko nie chce z tobą rozmawiać.

Cisza, która zapadła po tych słowach, była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Piotr spojrzał na mnie, potem na nią. Ale nic nie powiedział. Jak zwykle.

Zamieniłam bliskość na spokój

Po tamtym wieczorze wszystko się zmieniło. Może nie w nich – Marta wciąż jest tą samą, chłodną i wyrachowaną kobietą – ale we mnie. Coś się we mnie przełamało. Przestałam się starać. Przestałam udowadniać, że zasługuję na ich sympatię, na miejsce przy ich stole, na szacunek.

Przez całe życie myślałam, że jeśli będę dobra, cierpliwa i uprzejma, to ludzie to docenią. Ale Marta nie chciała teściowej – chciała widza. Kogoś, kogo może ranić w białych rękawiczkach, z ironicznym uśmiechem na twarzy i słowami, których nie można złapać za ogon. Kogoś, kto zawsze odpowie uśmiechem.

Już nie odpowiadam. Od Bożego Narodzenia minęło kilka miesięcy. Nie odzywam się. Nie dzwonię. Nie proponuję spotkań. A kiedy Piotr się odezwał – w końcu – i zapytał, czy wpadnę na urodziny Hani, odpowiedziałam spokojnie:

– Nie mogę. Mam inne plany.

Nie miałam. Ale nie kłamałam. Po prostu zaplanowałam dzień z samą sobą. Wycieczkę do lasu. Spacer bez pośpiechu. Książkę, którą od dawna chciałam przeczytać. Ciepłą herbatę i święty spokój. Czy boli mnie to, że odsunęłam się od syna i wnuczki? Oczywiście. Ale bardziej bolało mnie to, że przy nich stawałam się przezroczysta. Teraz jestem znów sobą. Nie dodatkiem, nie kulą u nogi, nie żałosną matką, której nikt nie słucha. Jestem kobietą, która się w końcu obudziła. Może późno. Ale lepiej późno niż nigdy.

Halina, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama