Reklama

Mieszkałam na tym osiedlu od sześciu lat i zdążyłam już poznać niepisane zasady jego funkcjonowania. Wiedziałam, gdzie nie parkować, który sklep ma najświeższe pieczywo i że z panią Pelagią z trzeciego lepiej nie zaczynać dyskusji o polityce. Ale jedna osoba wyróżniała się szczególnie – sąsiadka z naprzeciwka, pani Renata. Starsza kobieta z nieodłącznym kubkiem kawy i wzrokiem wiecznie utkwionym w oknie. Plotki były jej paliwem, a jej ciekawość – niezniszczalna. Nazywaliśmy ją żartobliwie „osiedlowym monitoringiem”. Nie podejrzewałam, że pewnego dnia to właśnie dzięki niej dowiem się czegoś naprawdę ważnego.

Obserwatorka zza firanki

– Pani kochana, nie uwierzy pani, co się wczoraj działo! – zagaiła pani Renata, kiedy wracałam z zakupami.

Stała jak zwykle oparta o framugę drzwi, z założonymi rękami i miną, jakby właśnie wróciła z przesłuchania na komendzie. Obok jej nóg siedział Bazyl, tłusty kot, który wyglądał na równie zainteresowanego wszystkim, co się działo na klatce schodowej.

– Pani Jadzia z siódmego znowu się pokłóciła z mężem. Tym razem o szarlotkę. – Spojrzała na mnie z takim napięciem, jakby zdradzała tajemnicę stulecia.

– O szarlotkę? – zapytałam z niedowierzaniem, balansując siatką z warzywami.

– Mówiłam! – ucieszyła się. – Bo nie taką jak lubił. On woli z kruszonką, a ona zrobiła z pianką. No i się zaczęło. Krzyki, trzaskanie drzwiami... Ja pani powiem, tam się jeszcze coś święci.

Westchnęłam i uśmiechnęłam się z grzeczności. Pani Renata była postrachem każdej klatki, ale... lubiłam ją. Jej opowieści, choć czasem absurdalne, miały w sobie coś rozbrajającego. Jakby świat był trochę bardziej kolorowy, kiedy mówiła.

Sama niewiele wiedziała o moim życiu. I dobrze mi z tym było. Zawsze trzymałam dystans, nie opowiadałam za wiele, a już na pewno nie o tym, co działo się w moim mieszkaniu. Tylko że z sąsiadką Renatą nie było tak łatwo – ona miała swoje sposoby. Obserwowała. Łączyła fakty. Przypuszczam, że gdyby dać jej mapę osiedla i sznurek, mogłaby rozwiązać każdą zagadkę kryminalną.

Królowa plotek i jej imperium

Pani Renata miała swoje terytorium – dwa okna wychodzące na podwórko i balkon z widokiem na parking. Z tego miejsca obserwowała, kto z kim i kiedy, a potem rozsyłała te wieści niczym gołębie pocztowe po osiedlu. Nie wiem, jak to robiła, ale znała każdego – od właściciela salonu fryzjerskiego po sąsiadkę z parteru, która wychodziła z psem w samym szlafroku.

– A ta blondynka, co do Igora przychodzi, to nie jego siostra – szepnęła kiedyś konspiracyjnie, wkładając do skrzynki list polecony, chociaż z pocztą nie miała nic wspólnego.

– A skąd pani wie?

– Siostra by nie przynosiła wina w torbie o pierwszej w nocy, prawda? – mrugnęła, jakby to wszystko było oczywiste.

Nie byłam jedyną osobą, z którą dzieliła swoje wieści. Plotkarskie imperium pani Renaty miało więcej odnóg – sąsiadki z drugiej klatki, listonosz, a nawet dzieci z placu zabaw przekazywały jej informacje, często nieświadomie. Dla niej wszystko było istotne – kto zamówił nową pralkę, kto wyjechał bez dziecka, kto wrócił z wakacji z nową walizką i podejrzanie opalonymi nogami.

Czasami się śmiałam, że gdyby Renacie dać telefon z TikTokiem, zostałaby agentką służb specjalnych w dwa tygodnie.

– Ja nie plotkuję – powtarzała z dumą. – Ja tylko informuję, żeby ludzie wiedzieli, co się dzieje.

Nie wszystko mnie obchodziło. Do czasu. Bo pewnego dnia jej „informacja” dotyczyła mnie. I nie była błaha jak szarlotka.

Szeptane wiadomości

Zaczęło się zupełnie niewinnie. Wyszłam tylko wyrzucić śmieci, ale zanim dotarłam do kubła, już wiedziałam, że coś się dzieje. Pani Renata stała na klatce, rozmawiając z Haliną z drugiego piętra, a gdy tylko mnie zobaczyły, zamilkły. Dosłownie ucięły rozmowę w połowie zdania.

– O, dzień dobry, pani Elizo! – rzuciła Halina z uśmiechem, który bardziej przypominał grymas. – Jak tam pogoda?

– No… listopadowa – odpowiedziałam i od razu zrobiło się niezręcznie.

Obie uśmiechały się za szeroko. Za grzecznie. Wiedziałam, że coś było na rzeczy. Kiedy wracałam, usłyszałam tylko urwany szept pani Renaty:

– ...a przecież to jej facet... – i znów cisza.

Nie powiem, że mnie to nie uderzyło. Przez pół dnia nie mogłam się skupić. Mój partner, Michał, był ostatnio nieco zdystansowany. Tłumaczył to pracą i zmęczeniem. Nie podejrzewałam go o nic złego. Ale nagle głowa zaczęła pracować: zostawione bez słowa wieczory, telefon wyciszony, kilka nocek „u kolegi”. Czy to możliwe, że mówiły o nim? O nas?

Zaczęłam mieć obsesję. Przez kolejne dni kręciłam się po osiedlu bardziej czujna niż zwykle. Obserwowałam Renatę, czekałam, aż powie coś jeszcze, coś więcej. Ale milczała. Aż któregoś popołudnia sama do mnie podeszła i rzuciła bez ostrzeżenia:

– Pani Elizo… pani Michał to ostatnio często widywany w centrum handlowym. Ale nie sam.

Stałam jak wryta. Nie musiała mówić więcej.

Zamieszanie na piętrze

Cały wieczór krążyłam po mieszkaniu jak duch. Michał był w pracy – przynajmniej tak mówił. Mój telefon milczał. Patrzyłam na niego leżącego na stole, jakby miał zaraz sam z siebie wypluć jakąś odpowiedź. Pani Renata mnie poruszyła. Zasiała niepewność i niepokój. I choć starałam się nie dać temu wiary, coś we mnie drgnęło. Bo może naprawdę coś było na rzeczy?

Następnego dnia wyszłam wcześniej niż zwykle. Chciałam sprawdzić coś sama. Weszłam do centrum handlowego – nie bardzo wiedząc, co właściwie mam zrobić. Stałam przy kawiarni, udając, że wybieram ciastko, gdy nagle... zobaczyłam go. Michał. Z jakąś kobietą.

Nie trzymali się za ręce. Nie całowali. Ale sposób, w jaki się do siebie pochylali, to jak ona dotknęła jego ręki, jak śmiała się zbyt głośno – to nie wyglądało na spotkanie służbowe. Stałam w miejscu jak wrośnięta, aż w końcu odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Szłam do domu z pustką w głowie.

– Wszystko w porządku, pani Elizo? – zagadnęła Renata, kiedy mijałam jej drzwi. Jakby czekała.

Nie odpowiedziałam. Wróciłam do mieszkania i zamknęłam się od środka. Wieczorem Michał wrócił jak gdyby nigdy nic. Zjadł kolację, zapytał, co u mnie. Skłamałam. Nie byłam gotowa rozmawiać. Nie tego dnia. Ale jedno wiedziałam na pewno: pani Renata miała rację. I to bolało bardziej, niż bym chciała przyznać.

Plotka nie była plotką

Zawsze sądziłam, że jeśli kiedykolwiek usłyszę o zdradzie, to od samego Michała. Naiwnie wierzyłam, że będzie miał na tyle przyzwoitości, by spojrzeć mi w oczy i powiedzieć wprost. Ale to nie on powiedział. Tylko Renata – sąsiadka, którą przez lata traktowałam jak tło. Jak ciekawską starszą panią bez życia. Tymczasem to właśnie ona – choć nieproszona – otworzyła mi oczy.

Od tej nocy nie spałam spokojnie. Obserwowałam Michała uważnie, rejestrowałam każde spojrzenie w telefon, każde jego wyjście „po papierosy”, każde unikanie tematu. Przestałam udawać przed sobą, że wszystko jest w porządku. Aż pewnego wieczoru, kiedy wrócił później niż zwykle, usiadłam przy stole i powiedziałam:

– Widziałam cię. Z nią.

Na początku zaprzeczył. Mówił, że to koleżanka z pracy, że przypadkiem się spotkali. Ale wystarczyło jedno moje spojrzenie – i pękł. Przyznał się. Że to trwa od dwóch miesięcy. Że nie planował, że „tak wyszło”. Że nie wie, co dalej. Nie płakałam. Nie rzucałam talerzami. Siedziałam spokojnie, słuchając jego bełkotu. Wiedziałam już wszystko. I wiedziałam jedno: to koniec.

Następnego dnia zadzwoniłam do pani Renaty. Poprosiłam, żeby zeszła na herbatę. Usiadłyśmy razem w kuchni, pierwszy raz naprawdę jako sąsiadki.

– Wiedziała pani? – zapytałam.

– Domyślałam się. Ale nie chciałam pani ranić. Tylko... czasem lepiej wiedzieć. Nawet, jeśli boli.

Miała rację.

Warto posłuchać sąsiadki

Po tamtym wieczorze dużo się zmieniło. Michał wyprowadził się tydzień później. Bez awantur, bez dramatów. Spakował swoje rzeczy i wyszedł, zostawiając za sobą ciszę. A ja? Nie rozpadłam się. Wbrew temu, czego się po sobie spodziewałam, nie płakałam godzinami. Było mi źle, jasne. Ale bardziej niż żal czułam ulgę. Że już nie muszę udawać, że wszystko gra. Że nie muszę śledzić, podejrzewać, analizować.

Pani Renata zaglądała do mnie częściej. Przynosiła herbatniki, obierała jabłka w idealnych spiralach, a czasem po prostu siedziała i milczała razem ze mną. Było w niej coś... pocieszającego. Kiedyś myślałam, że jest tylko wścibską starszą panią, która nie ma co robić. Dziś wiem, że była po prostu obecna. Że była uważna – może bardziej niż wszyscy inni razem wzięci.

– No widzi pani, życie to serial – powiedziała któregoś popołudnia. – Tyle że bez reżysera i ze zbyt wieloma zwrotami akcji.

Uśmiechnęłam się. Nawet nie zauważyłam, kiedy przestałam czuć złość. Może to przez to, że zamiast udawać przed światem, mogłam w końcu mówić prawdę. Może dlatego, że dzięki jednej sąsiedzkiej plotce, zyskałam coś więcej – jasność. I tę kobietę z naprzeciwka, która może i nadal siedzi z nosem przy szybie, ale której dziś mówię „dzień dobry” z wdzięcznością.

Bo czasem warto posłuchać sąsiadki. Nawet jeśli gada dużo.

Eliza, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama