„Moja nowoczesna synowa na Święta zrobiła selerybę i śledzie z boczniaków. Po Wigilii wyszłam o chlebie i wodzie”
„Zatopiłam widelec w tej ich selerybie. Jeden kęs wystarczył. Czułam panierkę, coś miękkiego w środku i posmak… czegoś, co chyba kiedyś leżało koło ryby w sklepie. Popiłam kompotem z hibiskusa. A potem zaczęło się przedstawienie”.

Zima zawsze mnie nastrajała sentymentalnie. Może to przez światełka na balkonach, może przez zapach piernika albo przez reklamy, gdzie wszyscy się kochają i obdarowują skarpetkami z uśmiechem. U mnie w domu zawsze było skromnie, ale porządnie. Wigilia – jak Pan Bóg przykazał: karp w galarecie, śledź w oleju, barszcz z uszkami, pierogi z kapustą, kompot z suszu i makowiec z prawdziwego maku. A teraz?
Teraz wszystko musi być „inne”. Zdrowsze, lżejsze, eko. Robert – mój jedyny syn – ożenił się z Karoliną. Ładna dziewczyna, nie powiem. Zawsze schludna, uśmiechnięta, tylko taka... z tych nowoczesnych. Weganka. Joginka. Zero cukru, zero mięsa, zero przyjemności. Kiedy pierwszy raz podała mi „pasztet z soczewicy”, myślałam, że to przystawka do obiadu, a to był cały obiad. Robert oczywiście zadowolony. Jemu wszystko jedno, byle nikt nie krzyczał.
W tym roku znowu mnie zaprosili na Wigilię. Już w listopadzie Karolina wysłała mi „propozycję menu”. Omal się nie zakrztusiłam kawą. Seler po grecku, nazwała to „selerybą”. Śledź z boczniaków. Pierogi z dynią. Makowiec z kaszy jaglanej. Normalnie święta z kosmosu.
– Zośka – zadzwoniłam do siostry – ja tam pójdę, ale zabiorę chleb i masło. Jak znowu postawią przede mną te wege cuda, to ja się nie zamierzam głodzić.
– Albo porachuj się raz, a dobrze – poradziła.
Może właśnie tak zrobię.
Miała tam same dziwactwa
Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Karolina oczywiście uśmiechnięta jakby właśnie wróciła z sesji jogi, a nie szykowała Wigilię.
– Cześć, mamo, cieszymy się, że jesteś! – zawołała i uściskała mnie, jakbyśmy się lubiły.
– No, no, ładnie tu – rzuciłam, zdejmując płaszcz i zerkając do salonu.
Stół przykryty lnianym obrusem, wianek z szyszek, podkładki z korka – zero blichtru, zero świecidełek, wszystko „naturalne”. I wszystko by uszło, gdyby nie to, co zobaczyłam na półmiskach.
– A to co? – spytałam, marszcząc czoło.
– To „seleryba”! – ucieszyła się Karolina. – Seler marynowany, potem panierowany i smażony. Smakuje jak karp, tylko nie krzywdzi zwierząt.
– Jak... co? – zapytałam, pewna, że się przesłyszałam.
– I tu mamy „śledzie” z boczniaków, a tam pasztet z czerwonej soczewicy – dodała beztrosko.
Zrobiło mi się gorąco. Czułam, jak ciśnienie mi skacze.
– A karp gdzie? – zapytałam z kamienną twarzą.
– Robimy święta bez mięsa i ryb. W duchu weganizmu i zero waste – odpowiedziała spokojnie, jakby mówiła o czymś oczywistym.
„Zero smaku, bardziej by pasowało”, pomyślałam. Robert stanął w progu, jakby wyczuł napięcie.
– Mamo, spokojnie. Zobaczysz, będzie ci smakować.
– Zobaczymy – burknęłam. – Ja tam przyjechałam na Wigilię, nie na degustację sałaty.
Usiadłam do stołu. Przede mną ta seleryba. Pachniała jak smażony korzeń, nie karp. Przeżegnałam się w duchu i sięgnęłam po kromkę chleba. To mogła być długa Wigilia.
Mówiłam tylko prawdę
Zatopiłam widelec w tej ich „selerybie”. Jeden kęs wystarczył. Czułam panierkę, coś miękkiego w środku i posmak… czegoś, co chyba kiedyś leżało koło ryby w sklepie. Popiłam kompotem z hibiskusa – bo susz „zawiera zbyt dużo cukru”. A potem zaczęło się przedstawienie.
– A to co takiego brązowego? – zapytałam, wskazując palcem na coś, co wyglądało jak pasztet, który się przewrócił na bok.
– Pieczony pasztet z kaszy gryczanej i pieczarek – uśmiechnęła się Karolina. – Bezglutenowy.
– No proszę – mruknęłam. – Kiedyś to pasztet robiło się z mięsa, a nie z kaszy jak dla kanarków.
Robert chrząknął.
– Mamo...
– Co? Żartuję tylko – uśmiechnęłam się sztucznie. – Przecież nikt się nie obrazi o dowcip przy świątecznym stole?
Karolina milczała, ale widziałam, jak jej się napina szczęka. Ich syn Tomek bawił się pierogiem z dynią, robiąc nim wzorki na talerzu.
– W domu to się kiedyś święta obchodziło, a nie… degustację warzyw – rzuciłam już trochę głośniej, sięgając po coś, co wyglądało jak buraczki, ale smakowało jak płyn do naczyń.
– Staram się, żeby było zdrowo i etycznie – powiedziała Karolina, z trudem zachowując spokój.
– Etycznie to było zjeść śledzia i pomodlić się z rodziną – odpowiedziałam z uśmiechem. – A nie oszukiwać ludzi, że boczniak to ryba.
– Mamo, proszę – Robert wreszcie się odezwał, tonem ostrzeżenia. – To są święta. Nie psujmy ich.
– Ja nic nie psuję, synku. Po prostu mówię, co myślę.
Wnętrze mojego żołądka się buntowało, a serce… no cóż, serce zaczynało czuć się jak gość nie na swoim miejscu. Przez sekundę pomyślałam, że może powinnam zamilknąć. Tylko że wtedy byłabym kimś, kim nie jestem.
To nie miejsce dla mnie
Po kolacji nie było kolęd, nie było rozmów, nie było nic. Tylko cisza. Siedziałam w małym pokoiku dla gości, z torebką na kolanach i goryczą w gardle. Kiedyś Wigilia to było serce roku i domu, teraz… teraz czułam się jak niechciany eksponat.
Na komodzie stała świeczka zapachowa o aromacie „zimowy las”. Pachniała sztucznie. Jak to wszystko. Złapałam za telefon i spojrzałam na zdjęcie Roberta sprzed lat. Miał może osiem, siedział w fartuszku i lepił pierogi. Jego palce były całe w mące, a on śmiał się do mnie, szczery, dziecięcy uśmiech. Poczułam coś pod żebrami. Tęsknotę. Złość. Smutek.
Drzwi cicho się uchyliły. To Robert. Wszedł, stanął, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
– Mamo… – zaczął niepewnie. – Karolina się starała.
– Ja tu przyszłam na Wigilię, a nie na zieloną stypę – odpowiedziałam chłodno.
– To już nie są takie święta jak dawniej, mamo. Czasem trzeba dać innym przestrzeń. U nas jest… inaczej.
– „Inaczej”… – powtórzyłam, smakując to słowo jak coś gorzkiego. – To znaczy, że teraz wszyscy mają być tacy jak Karolina, tak?
Robert spuścił wzrok.
– Chciałbym, żebyś została. Tomek cię lubi. Ja cię kocham. Tylko nie mogę ciągle stać między wami.
Wstałam. Spakowałam się bez słowa. Ubrałam się i skierowałam do drzwi.
– Gdzie idziesz? – spytał zaskoczony.
– Do domu. Może tam jeszcze ktoś pamięta smak śledzia.
Wyszłam. Na śniegu słychać było tylko moje kroki. Czułam dumę i gorycz. Może już naprawdę nie było dla mnie miejsca przy tym stole.
Kiedyś było lepiej
Wróciłam do domu przed północą. Ulice puste, śnieg skrzypiał pod butami. W mieszkaniu było zimno, jakby ściany też się obraziły, że wróciłam z Wigilii tak wcześnie. W kuchni zapaliłam tylko lampkę nad zlewem. Usiadłam przy stole i wyjęłam z torby chleb. Pokroiłam kromkę, posmarowałam masłem i napiłam się herbaty. Tyle zostało z kolacji wigilijnej. Na stole leżała serwetka w renifery, taka, jaką zawsze kupowałam dla wnuka. Co roku. W tym nie zdążyłam jej wziąć. I tak by nie pasowała do lnianych podkładek Karoliny.
Z radia sączyła się kolęda, beznamiętnie jak z automatu. Nuciłam ją pod nosem, ale głos mi zadrżał. Przez chwilę myślałam, że to tylko wzruszenie. Kiedy jednak sięgnęłam po kolejną kromkę chleba, poczułam... pustkę.
Gdzieś między jednym kęsem a drugim zaczęły wracać wspomnienia. Robert w dzieciństwie, gdy z wypiekami na twarzy wyjadał uszka przed Wigilią. Jak kradł orzechy z ciasta i mówił, że „tylko sprawdza jakość”. Jak jeszcze wtedy liczyłam się w jego życiu. Jak wtedy, gdy to ja byłam centrum jego świata.
Teraz to Karolina była centrum. Jej wartości, jej styl, jej... tofu. A ja? Ja zostałam z chlebem i masłem. Może przesadziłam? Może powinnam była ugryźć się w język? Albo chociaż udawać, że mi smakuje ta ich seleryba, żeby nie psuć Tomkowi świąt? Zamknęłam oczy. Nie umiałam odpowiedzieć. Wiem, że nie tak się powinny kończyć święta.
Trzeba było pójść na kompromis
Ranek był zbyt cichy jak na pierwszy dzień świąt. Zrobiłam sobie kawę, usiadłam przy oknie i patrzyłam, jak sąsiedzi wychodzą z psami, dzieci ciągną sanki, a ktoś wnosi do klatki prezenty.
Nagle zadzwonił telefon. Numer Roberta.
– Mamo? – usłyszałam w słuchawce.
– Co się stało? – zapytałam sucho.
– Tomek płacze. Pytał, gdzie babcia i dlaczego nie ma jej na śniadaniu. Nie wiem, co mu powiedzieć.
Zamknęłam oczy. Co ja miałam mu odpowiedzieć? Że babcia się obraziła? Że nie wytrzymała smaku boczniaka?
– Może... mogłabyś wrócić? Choćby na obiad. Dla niego – dodał cicho.
– A Karolina? Też chce?
– Nie wiem. Ale... porozmawiajcie, proszę.
Zawahałam się. Serce mi podpowiadało, że powinnam. Głowa – że duma nie pozwala. Potem jednak usłyszałam Tomka w tle. Wołał „babciu”. Po godzinie byłam pod drzwiami. Otworzyła Karolina. Patrzyła na mnie uważnie.
– Przyszłam, bo mnie wnuk potrzebuje – powiedziałam z godnością.
– Cieszę się – odpowiedziała. – Chciałabym z mamą porozmawiać.
Usiedliśmy w kuchni, sama na sam. Robert z Tomkiem bawili się w salonie.
– Wiem, że to nie są twoje smaki – zaczęła spokojnie Karolina. – Starałam się z serca. Chciałam, żeby było dobrze. Inaczej, ale dobrze.
– To ja ci może pokażę w przyszłym roku, jak się robi prawdziwą kapustę z grzybami – mruknęłam. – Też jest wegańska.
Spojrzała na mnie z uśmiechem, ale nie powiedziała nic. To nie była zgoda. Raczej zawieszenie broni. Obiad zjedliśmy w napiętej atmosferze. Tomek był szczęśliwy, a my... po prostu milczeliśmy. Zostawiłam deser na talerzu. Gryczany makowiec wciąż nie był dla mnie.
Duma nie jest najważniejsza
Wróciłam do siebie wieczorem drugiego dnia świąt. W klatce pachniało bigosem sąsiadki spod piątki jak co roku. Otworzyłam drzwi, zdjęłam płaszcz i zrzuciłam buty. W salonie lampki choinkowe migały nierówno – stara instalacja, jeszcze z czasów Roberta. Włączyłam radio, ale grała już tylko „Last Christmas”. Przełączyłam. Zjadłam kolację przy kuchennym stole. Chleb. Masło. Ogórek kiszony. W ciszy. Bez „seleryby”, bez udawanych śledzi, bez rozmów o etyce. Już jednak bez złości.
Zobaczyłam w tej Karolinie… no, może nie wroga, ale kogoś, kto też się stara. Inaczej. Głupio czasem, po swojemu, z glonami na talerzu, ale jednak się stara. Może kiedyś zrozumie, że święta to nie dieta, tylko wspólnota. Może ja też zrozumiem, że wspólnota to nie tylko to, co ja uważam za słuszne.
Robert się nie zmieni. To nie jest chłopak, który się postawi. On chce mieć pokój w domu, nie rację. Ja muszę się pogodzić z tym, że już nie jestem królową Wigilii. To boli. Bardziej niż ten nieszczęsny boczniak zamiast śledzia.
Pomyślałam, że na Nowy Rok upiekę makowiec. Po mojemu. Z miodem, z bakaliami, z masłem. Może zaniosę go do nich. Może Tomek się ucieszy. Może Karolina zje kawałek, a może nie. Trudno. Nie wszystko musi smakować tak samo. Najważniejsze, żebyśmy nie przestali siedzieć przy jednym stole. Choćby i z dwoma menu.
Jolanta, 66 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W święta wolałam być sama niż z rodziną. Nie miałam ochoty na kolejny teatrzyk i litanię wyrzutów”
- „Syn pamięta o mnie tylko od święta. Zamiast zapytać, jak się mam, jedynie węszy, czy spisałem już jakiś testament”
- „Gdy mąż zmarł, zamknęłam się w sobie. Odżyłam, gotując barszcz z uszkami dla potrzebujących w święta”

