„Moja nowa synowa wywróciła naszą Wigilię do góry nogami. Zrobiła coś, co nie mieściło nam się w głowie od 30 lat”
„Cały ranek unosiła się w domu dziwna cisza. Piotr nie odzywał się do nikogo, nawet psa pogłaskał bez słowa. Jarek łaził z kąta w kąt, a Malwina siedziała przy stole z kubkiem kakao i nie patrzyła nikomu w oczy. Ja kręciłam się po kuchni bez sensu”.

W naszym domu Wigilia zawsze pachniała barszczem, makowcem i… karpiem w wannie. Tego ostatniego nie dało się pomylić z niczym innym – chlupot wody w łazience i to uparte milczenie Piotra, kiedy go tam wpuszczał, były równie tradycyjne jak biały obrus i sianko pod talerzem.
– Wiesz, że nie ma świąt bez karpia w domu – powiedział mąż, nie podnosząc wzroku znad zakupowej listy. – Trzydzieści lat. Tyle go tu wrzucam. I niech tak zostanie.
Nie odpowiedziałam. Choć w duchu pomyślałam, że trzydzieści lat to dużo czasu i że może właśnie dlatego coś powinno się zmienić. Może. Sama nie wiem.
Lubiłam święta. Naprawdę. Lubiłam zapach pierników, nasze wspólne lepienie uszek – choć Piotr robił to, jakby kara go za to spotkała – i oczywiście Jarka, który zawsze zjawiał się z uśmiechem i pustym brzuchem. W tym roku jednak miało być inaczej. Jarek przyjeżdżał z Malwiną. Nową żoną. To ma być jej pierwsza Wigilia w naszym domu. W dodatku, jak to sam określił, „trochę wegetarianką”.
– Mama, tylko proszę, bądź dla Malwiny miła. Ona się trochę stresuje – powiedział przez telefon, a ja niemal słyszałam, jak się wierci, jakby miał znów piętnaście lat i prosił, żebym nie mówiła nic głupiego przy jego dziewczynie.
Nie miałam zamiaru być niemiła. Nie będę też udawać, że nie czuję się nieswojo. Jakby ktoś przestawiał meble w moim własnym domu, a ja musiałabym mówić, że wszystko jest w porządku. Może się polubimy. Może nie. Zobaczymy.
To przecież normalna tradycja
Malwina weszła do mieszkania z uśmiechem, ale pierwsze co zauważyłam, to jak bardzo była spięta. Może to przez te szpilki, może przez płaszcz, który wyglądał jak z reklamy drogiego butiku. Pocałowała mnie w policzek, powiedziała grzecznie „dzień dobry, pani Danielo”, a potem wpakowała się do salonu z torbami większymi, niż Jarek miał, gdy wyjeżdżał na studia.
– To my się rozpakujemy, a potem Malwina się wyszykuje, dobrze? – powiedział Jarek i nawet się do mnie uśmiechnął. Jakby przepraszał za wszystko, co się dopiero miało wydarzyć.
Nie minęło dziesięć minut, gdy usłyszałam jej krzyk z łazienki. Poderwałam się znad kuchennego stołu jak oparzona, a Piotr tylko przewrócił oczami i mruknął:
– No to się zaczęło.
Pobiegłam do łazienki. Drzwi były otwarte, a Malwina stała na środku, zasłaniając usta.
– Tam… tam coś pływa – wyszeptała z przerażeniem.
– Karp – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku aż mnie zamurowało.
– Żywy?
– Oczywiście.
Wieczorem przy kolacji temat wypłynął.
– U nas od zawsze karp pływa w wannie, jeszcze mój ojciec tak robił – powiedział Piotr z dumą w głosie, patrząc na Malwinę, jakby właśnie podał jej złoty medal tradycji. Ona tylko pokiwała głową, ale potem, kiedy sprzątałam talerze, usłyszałam szept:
– Ja nie dam rady patrzeć na tę rybę, Jarek. Serio. Ona ma oczy i patrzy na mnie.
Zamarłam. Udawałam, że szukam ściereczki, ale w duchu... poczułam niepokój. Zły, ciężki przedsmak. Wiedziałam jedno – ta dziewczyna nie rozumie, gdzie trafiła. Coś czułam, że jeszcze się zetniemy.
Nasz karp gdzieś zaginął
Dzień przed Wigilią wstałam wcześnie. O szóstej trzydzieści byłam już w kuchni. Karp miał być „załatwiony” po śniadaniu – tak zawsze robiliśmy, dzień wcześniej. „Żeby wszyscy wiedzieli, że to nie idzie na marne” – tłumaczył Piotr co roku, jakby mnie musiał przekonywać.
Zajrzałam do łazienki. Woda stała. Tylko karp… nie. Poczułam, jak coś we mnie zamarza. Otworzyłam drzwi szerzej. Nic. Nigdzie ani śladu ryby.
– Piotrek! – wrzasnęłam.
Przyszedł, jeszcze zaspany, w samych spodniach od piżamy.
– Co znowu?
– Nie ma karpia.
– Jak to nie ma?
Zajrzeliśmy pod umywalkę, do kosza, nawet do pralki. Zaczęliśmy się nerwowo kręcić po mieszkaniu. Piotr coraz bardziej czerwony na twarzy, ja z sercem w gardle. Nagle Malwina wyszła z sypialni. W dresie. Bez makijażu.
– Coś się stało? – zapytała, jakbyśmy właśnie nie szukali trupa po całym mieszkaniu.
– Nie ma karpia – powiedział Piotr i zawiesił na niej wzrok.
Przez chwilę milczała. Potem westchnęła.
– Wypuściłam go.
– Co?
– W nocy. Wzięłam go w wiadro i pojechałam nad jezioro.
– Nad jezioro?! – ryknął Piotr. – Ty chyba… zwariowałaś?! To jest nasze święto! Nasza tradycja!
Jarek wbiegł w bokserkach i próbował opanować sytuację.
– Wszyscy się uspokójmy, to tylko ryba…
„Może i tylko ryba, ale czemu sama podjęła decyzję?” – pomyślałam. I nie byłam w stanie tego zatrzymać. Czułam się, jakby ktoś wyrzucił coś mojego. Coś, co budowałam latami. Tradycja runęła.
Miała swoje własne zwyczaje
Przez cały ranek unosiła się w domu dziwna cisza. Taka z rodzaju tych, które buzują pod spodem jak gotująca się woda. Piotrek nie odzywał się do nikogo, nawet psa pogłaskał bez jednego słowa. Jarek łaził z kąta w kąt, a Malwina siedziała przy stole z kubkiem kakao i nie patrzyła nikomu w oczy. Ja kręciłam się po kuchni, ale nie pamiętam, co wtedy robiłam – wiem tylko, że nic nie smakowało, wszystko było gorzkie.
Dopiero po obiedzie, kiedy atmosfera nieco opadła, Malwina podniosła wzrok i odezwała się cicho:
– Mogę coś powiedzieć?
Wszyscy spojrzeli na nią, nawet Piotr.
– U nas w domu… też był karp. Co roku. Tylko że nigdy się go nie krzywdziło.
– Jak to? – spytał Jarek, niepewnie.
– Dla nas to był symbol. Moja babcia mówiła, że karp bierze na siebie nasze grzechy. Że wypuszczenie go to przebaczenie. Nowy początek. Taki nasz rytuał… taki… rodzaj łaski.
Zamilkła. Przez chwilę nikt nic nie mówił. Piotr chrząknął.
– To nie to samo – westchnął. – Ale może… może to też coś znaczy.
Spojrzałam na Malwinę inaczej. Nagle nie była już tylko „tą nową”. Zobaczyłam w niej dziewczynę, która chciała dobrze, tylko weszła w nie swoje buty i się potknęła.
– Czyli oboje mieliście swoje tradycje – powiedziałam powoli. – A ja myślałam, że tylko nasza się liczy…
Przez chwilę chciałam ją przytulić. Tylko nalałam jej herbaty i postawiłam przed nią z cichym stuknięciem.
– Wiesz… nie wiedziałam tego. Może powinnaś była powiedzieć wcześniej.
– Bałam się – szepnęła. – Że mnie nie zrozumiecie.
Wtedy naprawdę po raz pierwszy chciałam ją zrozumieć.
Nie miałam jej za złe
Wieczerza wigilijna była spokojniejsza, niż się spodziewałam. Bez karpia. Piotrek co prawda burknął coś pod nosem, gdy podawałam pierogi, ale w końcu sam sięgnął po kompot z suszu i nawet pochwalił barszcz. Jarek trzymał się blisko Malwiny, jakby bał się, że znowu coś wybuchnie. A ona... była cicha. Nie uciekała wzrokiem, ale i nie szukała kontaktu.
Dopiero po kolacji, kiedy panowie zabrali się za naczynia – co, przyznam, rzadko się zdarza – zostałyśmy we dwie. Malwina siedziała przy stole, dłubała łyżeczką w makowcu.
– Herbaty? – zapytałam.
– Poproszę – odparła cicho.
Zaparzyłam dwie. Postawiłam jedną przed nią i usiadłam. Przez chwilę tylko piłyśmy.
– Wiesz… myślałam, że zabrałaś mi coś ważnego – zaczęłam w końcu. – Ale może dałaś coś nowego.
Malwina podniosła na mnie zaskoczone oczy.
– Ja nie chciałam nic zabierać. Chciałam tylko, żeby nikt nie cierpiał. Nawet ryba.
Uśmiechnęłam się smutno. Wzięłam łyk gorącej herbaty i spojrzałam na nią uważnie.
– Może jestem zbyt przywiązana do tego, co znam. Do tego, co było.
– Ja też – szepnęła.
Nagle poczułam, że siedzi przede mną nie „żona mojego syna”, tylko po prostu młoda kobieta. Trochę zagubiona, trochę wrażliwa, trochę uparta. Jak ja kiedyś. Przez chwilę było cicho. Tylko radio grało gdzieś w tle cicho kolędy. Malwina uśmiechnęła się nieśmiało. Ja też. I nagle to wszystko – ryba, wanna, kłótnia – wydawało się jakby dalekie, jakby sprzed lat. Wtedy pomyślałam coś, czego wcześniej nie dopuszczałam do siebie: „Może ona naprawdę jest już częścią naszej rodziny”.
Zmieniliśmy naszą tradycję
Kiedy wszyscy już poszli spać, siedziałam jeszcze chwilę sama przy kuchennym stole. Światło nad zlewem dawało ten ciepły półmrok, który zawsze lubiłam. W takich momentach człowiek słyszy swoje myśli wyraźniej. Patrzyłam przez okno na śnieg, który cicho sypał. Zastanawiałam się, ile karpi przez te trzydzieści lat przeszło przez naszą wannę. Ile łusek wyławiałam z odpływu. Ile razy Piotr mówił, że „tradycja to rzecz święta”, a ja przytakiwałam, bo przecież tak trzeba.
Dziś pierwszy raz nie było karpia. Cały dzień wydawał się przez to jakiś pusty, ale coś mi mówiło, że może wcale nie był uboższy. Po prostu… inny. Piotr wszedł do kuchni, ziewając.
– Co robisz?
– Nic. Myślę.
Usiadł obok i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy.
– W przyszłym roku nie kupujemy karpia – powiedział nagle.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
– Tyle stresu przez jedną rybę. A te gotowe filety i tak były dobre – mruknął.
Uśmiechnęłam się. Bez słów. To był jego sposób na przeprosiny. I jego sposób na przyznanie racji. Potem podeszła Malwina. Chyba nie mogła spać.
– Dziękuję za dziś – powiedziała cicho.
Wstałam. Podeszłam do niej i przytuliłam ją lekko.
– To był trudny wieczór. Chyba dzięki tobie nauczyliśmy się czegoś nowego. Dobrze, że jesteś, córko.
Zdziwiła się. Zobaczyłam to w jej oczach i… wzruszenie. Chyba wtedy pierwszy raz poczuła, że naprawdę do nas należy.
Wracając do stołu, pomyślałam: rodzina to nie rytuał. To nie karp w wannie, nie barszcz z uszkami, nie łuska w portfelu. To ludzie, którzy próbują się nawzajem zrozumieć. Czasem się kłócą. Czasem milczą, ale zostają razem. Spojrzałam na śnieg za oknem. Może gdzieś tam, w jakimś jeziorze, pływa nasz karp. Może też jest mu lżej.
Daniela, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż mówi, że święta to magia. Dla mnie to po prostu stanie przy garach i bycie służącą dla całej rodziny”
- „Postanowiliśmy nie kupować dzieciom prezentów na święta. Każdy miał zrobić coś od siebie i to była najlepsza decyzja”
- „Te święta Bożego Narodzenia miały być niezapomniane. Dałem taką plamę, że ani żona, ani kochanka nie chcą mnie znać”

