Reklama

Moja mama ma 64 lata i emeryturę wyższą niż większość moich znajomych zarabia na etacie. Przez całe życie pracowała jako specjalistka w urzędzie skarbowym, a po przejściu na emeryturę nie zmieniła za bardzo stylu życia – dalej elegancka, zadbana, z paznokciami zrobionymi u kosmetyczki i zawsze w nowych ciuchach. Teoretycznie wszystko było w porządku, ale co jakiś czas zaczęła wspominać, że „znowu się nie dopina”, „znowu trzeba będzie coś przesunąć” albo że „przyszły same opłaty”. Zdziwiło mnie to, bo przecież nie miała żadnych kredytów. A jednak ciągle brakowało jej pieniędzy.

Z pozoru wszystko gra

– Mamo, jak ty to robisz, że wciąż masz nowe buty? – zapytałam kiedyś podczas wspólnych zakupów.

– Oj, kochanie, przecież jestem emerytką, w końcu mogę sobie pozwolić! – roześmiała się, prezentując mi kolejną parę eleganckich czółenek, tym razem w kolorze pudrowego różu.

Wszystko wyglądało normalnie. Mama była energiczna, pogodna, nie miała większych problemów zdrowotnych. Sama ogarniała swoje sprawy, chodziła do lekarza prywatnie, nie żałowała sobie wizyt u fryzjera i kosmetyczki. Mówiła, że nareszcie może się skupić na sobie, że całe życie harowała, więc teraz będzie korzystać.

Nie wtrącałam się. W końcu była dorosłą kobietą, żyjącą na swoim. Ale zaczęłam się zastanawiać, kiedy po raz kolejny odrzuciła moją propozycję wspólnego wyjazdu nad morze, mówiąc:

– Wiesz, nie teraz, bo jestem troszkę na minusie. Może innym razem.

Na minusie? Z emeryturą prawie sześciu tysięcy? Bez kredytów, z opłaconym mieszkaniem i żadnym samochodem do tankowania? Przecież miała tylko rachunki, jedzenie i swoje przyjemności. Nawet mówiła, że nie musi oszczędzać.

Zaczęłam się jej bardziej przyglądać. A raczej – temu, co się dzieje w jej otoczeniu. Paczki przychodzące kurierem prawie codziennie. Kolorowe katalogi w skrzynce pocztowej. Ciągłe wyjścia „do znajomej” albo „na prezentację”. Znałam swoją matkę. Zawsze była rozsądna. A może tylko tak mi się wydawało? Może coś przede mną ukrywała? Coraz częściej miałam wrażenie, że ten jej świat emerytalnego luksusu to jakaś zasłona dymna.

Niekończące się zakupy

Zaczęło się niewinnie. Mama poprosiła mnie, żebym pomogła jej z aplikacją bankową na telefonie, bo coś się jej zawieszało. Usiadłyśmy razem przy stole, a ja weszłam do jej konta i zamarłam. Nie chodziło o brak środków – to mnie akurat nie zdziwiło, bo już wcześniej wspominała, że nie może się zmieścić w budżecie. Zaniepokoiły mnie przelewy.

– Mamo, co to za firma? Jakieś Słoneczne Centrum Piękna? I to co miesiąc po 480 zł?

– A tam... to za kremy i suplementy. Przysyłają mi takie fajne paczki, nie muszę latać po drogeriach – odpowiedziała machając ręką.

Zaczęłam grzebać dalej. Było tego więcej. Firma sprzedająca pościel „leczniczą”, kolejna oferująca urządzenia „bioharmonizujące”, coś związanego z odchudzaniem, choć mama nigdy nie miała z tym problemu. Wszystko cykliczne, co miesiąc lub dwa. Łącznie wychodziło około dwóch tysięcy złotych. Co miesiąc. Na jakieś bzdury.

– Mamo, ty wiesz, że jesteś naciągana? – zapytałam ostro, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę.

– Przestań. Nikt mnie nie naciąga. To wszystko są sprawdzone produkty. Zresztą ja lubię dbać o siebie – odpowiedziała z wyraźnym napięciem w głosie.

Zrobiło mi się zimno. Moja matka, ta sama kobieta, która kiedyś potrafiła na mnie nakrzyczeć za kupienie zbyt drogiego jogurtu, teraz lekką ręką wydawała dwa tysiące miesięcznie na „biokocyki” i cudowne kremy. To nie był już luksus. To było coś więcej. Coś, czego nie chciała przede mną przyznać.

Mama ma tajemnice

Nie dawało mi to spokoju. Próbowałam z nią rozmawiać – delikatnie, żeby jej nie urazić. Ale im bardziej drążyłam temat, tym bardziej się zamykała. Zaczęła zmieniać temat, robić się nerwowa, a nawet potrafiła wyjść z pokoju, trzaskając drzwiami.

Masz swoje życie, to się nim zajmij – rzuciła mi kiedyś, gdy spróbowałam kolejny raz zapytać, po co jej kolejny krem za trzysta złotych. – Mnie nie brakuje, to chyba nie twoja sprawa, na co wydaję!

Tylko że brakowało. Już wtedy wiedziałam, że kilka razy pożyczała pieniądze od sąsiadki – niby na chwilę, niby na zakupy, bo karta nie działała. Wiedziałam też, że raz w miesiącu chodziła na spotkania do hotelu pod miastem – twierdziła, że to klub zdrowia dla pań. Pewnego dnia postanowiłam pojechać tam za nią.

Weszłam do sali konferencyjnej, gdzie stało kilkanaście kobiet w podobnym wieku co moja mama. Każda z nich otaczała stół uginający się od kolorowych pudełek, cudownych kapsułek, urządzeń do „usuwania toksyn” i „uzdrawiania duszy”. Na środku stała charyzmatyczna kobieta w garsonce, mówiąca o przejęciu kontroli nad swoim ciałem i energią.

Mama mnie zauważyła. Spięła się, zbladła, ale podeszła.

– Co ty tu robisz?

– To pytanie powinno paść z mojej strony, mamo – odparłam cicho.

Nie odpowiedziała. Tylko się odwróciła i wyszła. Po tym spotkaniu przez dwa dni nie odbierała ode mnie telefonów. Potem zadzwoniła, jakby nigdy nic, z pytaniem, czy nie chcę rewelacyjnej herbatki oczyszczającej. Poczułam się jakbym rozmawiała z kimś, kogo zupełnie nie znam.

Między katalogami i kremami

W końcu przyszłam do niej bez zapowiedzi. Wzięłam ciasto, żeby było miło i neutralnie. Liczyłam, że może tym razem uda się spokojnie pogadać. Ale kiedy tylko przekroczyłam próg mieszkania, od razu poczułam, że coś jest nie tak. Stół w salonie był zawalony katalogami – kolorowe okładki, zdjęcia roześmianych kobiet i nagłówki typu „odmładzająca rewolucja” albo „przełom w medycynie energetycznej”.

Obok stała torba z kilkoma pudełkami – kapsułki, coś do picia, maść z jadem żmii. Spojrzałam na mamę. Usiadła na fotelu, założyła nogę na nogę i wzięła filiżankę herbaty jakby grała rolę w jakimś filmie o damie z klasą.

– Mamo, to już nie jest zabawne – zaczęłam. – To, co robisz, wygląda jak uzależnienie.

– Przesadzasz – ucięła. – To są tylko rzeczy, które mi pomagają.

– Pomagają w czym? W pozbyciu się oszczędności?

– Boże, nie możesz po prostu przyjąć, że lubię dbać o siebie?

– Ale przecież ty nie dbasz o siebie. Ty się oszukujesz.

Zamilkła. Pierwszy raz od dawna spojrzała na mnie bez tej swojej pewnej siebie maski. W oczach miała coś dziwnego – coś jakby wstyd. Albo strach.

– Czasem… – zaczęła, ale zacięła się. – Czasem czuję się… nikomu niepotrzebna. A tam przynajmniej ktoś mówi, że jestem piękna, że warto inwestować w siebie. Że mam jeszcze przed sobą cudowny czas.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nagle cała ta absurdalna otoczka – suplementy, kocyki, „energetyczne opaski” – przestała mnie śmieszyć. Mama po prostu bardzo bała się samotności i starości. Tylko że ktoś to wykorzystał. I robił na tym niezły interes.

Wpadła w błędne koło

Po tej rozmowie próbowałam coś z tym zrobić. Zaczęłam szukać informacji o firmach, z którymi miała umowy. Większość z nich miała w internecie opinie typu „naciągacze”, „szkodliwe produkty”, „sekta z tabletkami”. Ale mama wciąż była pod ich wpływem.

– Oni mi pomogli, kiedy nikt inny nie zauważał, że coś ze mną nie tak – mówiła, gdy próbowałam przekonać ją, by zrezygnowała z kolejnych zakupów. – Ty masz swoje życie, a ja mam swoje. Nie możesz mi zabronić robić tego, co sprawia, że czuję się dobrze!

Ale to, co sprawiało jej chwilowe poczucie bycia ważną, popychało ją w jeszcze większe problemy. Zaczęła mieć zaległości w opłatach. Zaczęły przychodzić listy z banku i wezwania do zapłaty z firm windykacyjnych. Tylko że mama, zamiast się wycofać, jeszcze bardziej w to brnęła. Bo przecież skoro już wydała tyle pieniędzy, to może w końcu zadziała.

– Mamo, błagam, porozmawiajmy z kimś. Psycholog, doradca finansowy… kimkolwiek.

– Co, chcesz mnie ubezwłasnowolnić? – zapytała z wściekłością w głosie. – Jakbyś mogła, to pewnie byś zabrała mi kartę i zamknęła w domu!

– Nie, ale chcę ci pomóc. Bo to, co się z tobą dzieje, to nie jest wolność. To uzależnienie. I ktoś na tobie żeruje.

Rozłączyła się. Tydzień później przyszło pismo z urzędu – mama ma zajątą część emerytury z tytułu niespłaconych zobowiązań. Nie powiedziała mi o tym. Znalazłam je przypadkiem, między ulotkami o „cudownych kroplach z Andów”. I wtedy zrozumiałam, że sama nie da rady. I ja też nie.

To nie tylko pieniądze

Zadzwoniłam do niej któregoś wieczoru. Nie po to, żeby ją przekonywać, nie żeby się kłócić. Po prostu zapytałam, czy ma ochotę przyjść na kolację. Przyszła. Usiadła przy stole, w nowej bluzce z metką jeszcze wystającą spod kołnierzyka. Patrzyła na mnie uważnie, z nieufnością, jakby się bała, że za chwilę znowu zaczniemy się spierać. Ale nie mówiłam nic. Podałam makaron, nalałam wina. Przez chwilę milczałyśmy.

– Dziękuję, że mnie zaprosiłaś – powiedziała w końcu. – Myślałam, że jesteś na mnie wściekła.

– Nie jestem. Jest mi po prostu przykro. Bo wiem, że nie jesteś szczęśliwa, mamo. A bardzo chciałabym, żebyś była.

Spojrzała na mnie zaskoczona. Może pierwszy raz od dawna nie czuła się oceniana. Nie rozmawiałyśmy wtedy o pieniądzach. Ani o tych głupich katalogach. Tylko o tym, że nie radzi sobie z myślą, że wszystko, co było kiedyś ważne – praca, obowiązki, sens – nagle się skończyło.

– Budzę się rano i nie wiem, po co – powiedziała cicho. – A tam… przynajmniej czuję się potrzebna.

Zaczęła płakać. A ja tylko siedziałam obok niej, trzymając ją za rękę. To nie skończyło się happy endem. Mama dalej czasem coś zamawia. Ale już mniej. Zgodziła się pójść ze mną do psychologa. A ja nauczyłam się, że niektórych rzeczy nie da się naprawić samą troską. Czasem trzeba zrozumieć, zanim się uratuje.

Joanna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama