Reklama

Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że w wieku czterdziestu pięciu lat będę miał podwójne życie – uśmiechnąłbym się tylko krzywo i wrócił do sprawdzania wypracowań z epoki romantyzmu. A jednak – oto jestem. Nazywam się Artur i jestem nauczycielem języka polskiego w liceum. Na pół etatu. Zasadniczo, to na wszystko, co mam, pracuje moja żona, Ela. Prowadzi własną kancelarię i zarabia dobrze. Tak dobrze, że przez lata nie zauważyła nawet, że nasze małżeństwo zamieniło się w układ.

Ja robiłem obiad i czasem odebrałem jej sukienki z pralni, ona nie dopytywała, dlaczego zostaję dłużej „w szkole”. Dzięki temu miałem przestrzeń – i czas – na coś, czego się po sobie nie spodziewałem. Na romans. I to z kobietą o połowę młodszą.

Ola była jak zastrzyk energii po nieprzespanej nocy. Młoda, wciągająca, żywiołowa, piękna. Nie pytała za wiele – tylko słuchała. A ja, naiwny jak uczeń pierwszego dnia szkoły, łgałem jej jak z nut. Że jestem prezesem małej firmy. Że po rozwodzie. Że mam dorosłą córkę w Hiszpanii. I że właśnie inwestuję w apartamenty w Chorwacji. Czego to ja nie wymyśliłem…

Brnę w to od prawie roku. Aż do wczoraj, kiedy Ola wyszła z łazienki, machając testem ciążowym jak wygraną w totka.

– Artur, kochanie… Będziemy mieć dzidziusia!

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Bo ona naprawdę myśli, że złapała milionera na dziecko. A prawda jest taka, że nie mam nawet własnego samochodu. Jeżdżę starym autem Elki. I nawet używam jej karty na zakupy.

Tego się nie spodziewałem

– Musisz mi obiecać, że nie spanikujesz – powiedziała Ola i usiadła na moich kolanach.

Zapach jej perfum – tych drogich, które ponoć „każda kobieta sukcesu powinna mieć” – uderzył mnie w nozdrza tak mocno, że przez chwilę nie byłem pewien, czy to od zapachu, czy z nerwów zrobiło mi się duszno.

Co się stało? – zapytałem, udając spokój.

Ola wyciągnęła plastikowy patyczek i podała mi go z triumfem w oczach. Na te dwie różowe kreski spojrzałem jak na wyrok. Dosłownie.

Jestem w ciąży – powiedziała z uśmiechem, który w innej sytuacji byłby słodki jak beza. – Nasze dziecko, Artur. Ty i ja. Zawsze mówiłeś, że rodzina jest najważniejsza, prawda?

Zacisnąłem szczękę. Rodzina. Tak. Tylko nie ta.

To... niesamowite – powiedziałem automatycznie, a w głowie brzmiał mi tylko jeden komunikat: „Co ja, do cholery, teraz zrobię?!”.

Musimy to uczcić! – zerwała się z kolan. – Jutro kolacja u mnie. Zrobię krewetki albo tę pastę z owocami morza, którą tak lubisz. Kup bezalkoholowe prosecco. Ale dobre. Żadne z marketu, błagam.

Zamrugałem.

– Oczywiście – powiedziałem, a w myślach próbowałem przypomnieć sobie, ile jeszcze mam na karcie.

Ola patrzyła na mnie z taką dumą, że przez chwilę naprawdę poczułem się jak ktoś, kim nie jestem. Jak ten pewny siebie, zadbany czterdziestolatek, który ma na koncie sześciocyfrowe kwoty i jeździ służbowym mercedesem, a nie trzynastoletnią skodą.

– A co z tobą? – zapytała, siadając na kanapie i poprawiając złote kolczyki. – Jesteś w szoku?

W szoku byłem. I to bardzo.

– Nie, nie... po prostu... muszę to przemyśleć. To duża sprawa. I piękna. Tylko... wiesz, muszę poukładać pewne rzeczy.

– Jakie rzeczy?

Zaciąłem się.

– Biznesowe – odparłem szybko. – Umowy, terminy, klienci. Trochę się ostatnio wszystko spiętrzyło. Ale... damy radę, prawda?

Ola podeszła, objęła mnie od tyłu i położyła głowę na moim ramieniu.

– Oczywiście, że damy. Jesteśmy drużyną. Ty – ten mądry, zaradny facet z własną firmą. I ja. Matka twojego dziecka.

Pokiwałem głową i uśmiechnąłem się, choć miałem ochotę uciec z tego mieszkania przez balkon. Drużyna. Jasne. Tylko co się stanie, kiedy Ola się dowie, że jej „prezes” tak naprawdę ma problem, żeby zatankować do pełna?

Liczyłem każdy grosz

Zanim przyszedłem do Oli, przez godzinę siedziałem w samochodzie zaparkowanym dwa ulice dalej i liczyłem. Kasa z ostatnich korepetycji: 150 zł. Reszta z zakupów: 32,80. Limit na karcie – praktycznie wyczerpany. Jeśli kupię butelkę za 40 zł i coś jeszcze do tej nieszczęsnej kolacji, to nie starczy mi na paliwo do pracy. Chyba że znowu przesiądę się na rower. W listopadzie.

– Trudno – powiedziałem do siebie i wysiadłem.

W drzwiach czekała już Ola – z szerokim uśmiechem, w jedwabnym szlafroku, który wyglądał, jakby kosztował więcej niż moje całe zimowe ubranie. A ja, z siatką ze sklepu, gdzie żałowałem każdego wydanego grosza, poczułem się jak idiota.

– Kochanie! – przytuliła mnie. – Jak dobrze, że jesteś. Wszystko gotowe. Pasta się robi, sałatka już w lodówce. A ty? Przyniosłeś?

– Oczywiście – podałem jej butelkę, którą wybrałem metodą „najtańsze, ale z włoską nazwą”.

– Mmm, idealnie. Jesteś cudowny – powiedziała i pocałowała mnie w policzek.

Usiadłem przy stole i spojrzałem na wnętrze mieszkania. Mieszkanie jej ciotki – ale Ola zawsze mówiła, że „w końcu będzie nasze”. Nowoczesne, zadbane, czyste. Z oknem na park i dywanem, na którym bałem się postawić stopę. A w tym wszystkim ja – facet, który miał na koncie 200 zł i jedno wielkie kłamstwo w kieszeni.

– A może jutro pojedziemy do sklepu meblowego? – zapytała nagle. – Musimy pomyśleć o pokoju dla dziecka. Jeszcze nie wiemy, czy chłopiec czy dziewczynka, ale... wiesz, takie rzeczy trzeba planować.

Zakrztusiłem się sałatką.

– Już? – wyjąkałem.

– No jasne! Trzeba mieć wizję. Wiesz... łóżeczko, komoda, przewijak. Jakieś ładne zasłonki, lampka nocna. Może kołyska z litego drewna?

Nie odpowiedziałem. Po prostu sięgnąłem po kieliszek i wypiłem prawie do dna. Ola tego nie zauważyła. Miała już w rękach tablet i przeglądała meble.

– Ten jest cudny! Patrz, zestaw za trzy tysiące. Ale warto, prawda?

Trzy tysiące. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy ostatnio miałem trzy tysiące w ręku. Może wtedy, kiedy Elka dostała premię i pozwoliła mi zapłacić za nową lodówkę „żebyś też się poczuł, że coś robisz dla domu”.

– Kochanie, a może... poczekamy trochę z tymi zakupami? Jeszcze mamy czas, prawda? – spróbowałem zagrać na zwłokę.

– Nie chcę czekać. Wiem, że jesteś zapracowany, ale przecież pieniądze to dla ciebie nie problem – uśmiechnęła się i spojrzała mi prosto w oczy. – Pracujesz z najlepszymi, masz świetne kontakty. Sam mi mówiłeś, że jeden klient to czasem dziesięć tysięcy.

– Mhm... – odchrząknąłem. – Czasem tak bywa.

Nie miałem pojęcia, jak długo jeszcze to pociągnę. Każde jej słowo przypominało mi, jak bardzo utknąłem w tej bajce, którą sam stworzyłem. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.

– Musimy jeszcze ustalić coś ważnego – powiedziała cicho.

– Co?

Ślub, Artur. Nie mogę być samotną matką. Wiesz przecież.

Zamarłem z widelcem w dłoni. Ślub? Tego się nie spodziewałem.

Żona coś podejrzewała

Nie spałem całą noc. Najpierw leżałem na plecach, wgapiony w sufit, słuchając spokojnego oddechu Oli. Potem, kiedy zasnęła, po cichu ubrałem się i zszedłem do samochodu. Usiadłem za kierownicą i po prostu siedziałem. Ślub. Ona chce ślubu. Ze mną. Z człowiekiem, który oszukał ją co do wszystkiego – pracy, majątku, przeszłości.

Kiedy nad ranem w końcu zaparkowałem przed domem, zauważyłem światło w kuchni. Przeszedł mnie zimny dreszcz.

– Ela? – zawołałem, wchodząc do środka i próbując nie brzmieć na zaskoczonego.

Stała przy ekspresie do kawy, w szlafroku i z lekko rozczochranymi włosami.

Wracam z delegacji dzień wcześniej, a ty nie dość, że nie śpisz w domu, to jeszcze zostawiasz brudne naczynia na stole? – spojrzała na mnie przez ramię. – Coś się stało?

U Marka byłem – odpowiedziałem automatycznie. – Piliśmy. Wiesz, musiał pogadać. Ma kryzys z Jagodą...

– I dlatego nie odbierasz telefonu od dziewiętnastej?

Zamrugałem.

Telefon? – sięgnąłem do kieszeni, ale była pusta. Cholera. Został u Oli.

– Próbowałam się dodzwonić pięć razy. Ale skoro „u Marka” wszystko w porządku...

Czułem, jak moje ciało oblewa pot. Elka nie była naiwna. Jej zmysł prawnika był jak radar – wychwytywał każdą nieścisłość.

Nie spałam prawie w ogóle – postawiła przed sobą filiżankę. – Myślałam, że może coś ci się stało.

– Nic się nie stało – powiedziałem szybko. – Naprawdę.

– Artur, słuchaj – usiadła. – Wiem, że coś jest nie tak. Od miesięcy.

Zamarłem.

– Co masz na myśli?

– To, że mnie unikasz. Że znikasz wieczorami. Że nie pytasz, co u mnie. Że robisz się obrażony, jak tylko wspomnę o pieniądzach. Myślisz, że nie widzę, że przestałeś płacić rachunki? Że ja wszystko robię?

Nie miałem siły zaprzeczać. Usiadłem przy stole, spuszczając wzrok.

– Pracuję, Ela. Po prostu... nie idzie najlepiej. Kryzys.

– Ten kryzys trwa już półtora roku – powiedziała spokojnie. – I to nie tylko zawodowy.

Patrzyła na mnie długo. Czułem, że coś w niej pęka. Że już wie. Może nie wszystko, ale zbyt wiele.

– Wiesz... czasem się zastanawiam, czy nie żyjesz jakimś drugim życiem. Takim, którego ja nie znam – upiła łyk kawy. – I czy jestem w nim w ogóle obecna.

Wstała i poszła do sypialni.

Zostałem sam przy kuchennym stole z jednym, najgorszym pytaniem w głowie: „kto dowie się pierwszy? Ola – że nie mam nic, czy Ela – że mam wszystko, tylko z inną?”.

Sam zaplątałem się w te kłamstwa

Ola zadzwoniła punktualnie o dziewiątej rano.

– Kochanie, nie odezwałeś się po nocy. Martwiłam się. Wszystko w porządku?

– Tak, tak – odpowiedziałem, przysiadając na schodach przy wejściu do domu. – Musiałem zostać u Marka. Trochę za dużo wypiliśmy, a nie chciałem prowadzić.

– Jasne – powiedziała. – Ale następnym razem chociaż napisz SMS-a, dobrze? Myślałam, że coś się stało.

– Obiecuję – rzuciłem, uśmiechając się gorzko do samego siebie.

– A wiesz, co sobie pomyślałam? Że może odwiedzimy moich rodziców. Powiemy im o nas. O dziecku. O planach.

Zamarłem.

– Twoich... rodziców?

– No tak. Przecież nie mogę być w ciąży i udawać, że to z powietrza. A poza tym... oni już cię znają z opowieści. Tata często o ciebie pyta – zaśmiała się. – Chyba widzi cię jako idealnego zięcia.

Tego już było za wiele. Idealnego zięcia?

– Ola, może... może nie teraz. Wiesz, ja mam teraz tyle spraw, klienci, inwestycje, spotkania...

– Artur – jej głos nagle spoważniał. – Ja wiem, że to dużo. Dziecko, ślub, zmiany. Ale nie chcę być w tym sama. Wiesz? Nie mam pewności, że ty naprawdę... jesteś gotowy.

– Jestem. Tylko... po prostu to wszystko dzieje się tak szybko...

– Wiesz, że ci wierzę, prawda? Ale czasem mam takie dziwne przeczucie, że ty coś przede mną ukrywasz.

Zamilkłem. Bo w końcu to nie było przeczucie. To była intuicja. Kobieca. Trafna.

– Kocham cię – rzuciłem cicho, mając nadzieję, że to wystarczy.

– Ja ciebie też – odparła i się rozłączyła.

Zamknąłem oczy. A kiedy je otworzyłem – zobaczyłem Elę stojącą w drzwiach. W szlafroku. I z twarzą bez wyrazu.

– Długo jeszcze zamierzasz prowadzić tę rozmowę z balkonem?

– Ela, ja...

– Wiesz, Artur... teraz już jestem pewna.

– Czego?

– Że ktoś inny też nazywa cię „kochanie”.

To nie był krzyk. Nie były łzy. To był chłodny, trzeźwy, bolesny wyrok. Zostawiła mnie w miejscu, w którym zawsze siadała z kawą. I w którym właśnie zakończyło się jedno z moich kłamstw.

Wyznałem jej wszystko

Zabrałem się za pakowanie dopiero wieczorem. Nie dlatego, że Ela mnie wyrzuciła – ona była zbyt dumna, żeby powiedzieć to wprost. Ale jej milczenie krzyczało tak głośno, że nie dało się go zignorować. Nie zadała mi żadnych pytań. Nie powiedziała „idź”, nie powiedziała „zostań”. Po prostu przestała ze mną rozmawiać. A może już od dawna tak było, tylko ja tego nie zauważyłem.

Do torby spakowałem kilka koszul, laptopa, ładowarkę i dwa garnitury – jeden leżał jeszcze z metką, drugi i tak był pożyczony od znajomego, bo nie miałem własnych na „biznesowe spotkania”.

Pojechałem do Oli. Bez słowa. Bez planu. Z jednym tylko celem: nie dopuścić, by wszystko wyszło na jaw.

Otworzyła w piżamie, z kubkiem kawy i niedbałym kokiem. Wyglądała inaczej niż zwykle – bardziej zwyczajnie, prawdziwie. I nagle uderzyła mnie myśl: ona naprawdę mnie kocha.

– Jesteś – powiedziała cicho. – Myślałam, że się nie odezwiesz. Że znikniesz.

– Przepraszam, miałem ciężki dzień – odpowiedziałem i pocałowałem ją w czoło. Nie zasłużyłem nawet na to.

Usiedliśmy na kanapie, a ona włożyła moją dłoń pod swoją bluzkę i położyła ją na brzuchu.

Tutaj jest nasze dziecko, Artur. Czasem już mam wrażenie, że coś tam się rusza.

– Wiem – powiedziałem, ale nic nie czułem. Nawet tego dotyku. Tylko ogromny ciężar – kłamstwa, które zaraz miało się przewrócić jak domek z kart.

– Słuchaj... Musimy zacząć to wszystko ogarniać. Lekarza, wyprawkę, może znajdziemy jakąś lepszą klinikę? Wiesz, ty masz te znajomości... – spojrzała na mnie z nadzieją.

– Ola... – wziąłem głęboki wdech. – Muszę ci coś powiedzieć. O mnie. I o tym, co ci powiedziałem.

Zamilkła. Wstałem i przeszedłem przez pokój jak zwierzę w klatce.

Nie jestem prezesem. Nie mam firmy. Nie mam oszczędności. Nie inwestuję w apartamenty w Chorwacji.

– Co?

– Jestem nauczycielem. Na pół etatu. A do niedawna byłem na utrzymaniu żony.

– Żony?!

Spojrzała na mnie, jakbym ją właśnie uderzył.

– Ale... a teraz dziecko? Jak mogłeś?

– Nie planowałem tego. To wszystko wymknęło się spod kontroli.

– Kłamiesz – wstała. – Przecież mi to wszystko mówiłeś. Patrzyłeś mi w oczy.

– Tak. Kłamałem. Bo chciałem być kimś, na kogo zasługujesz. A jestem tylko zmęczonym facetem po czterdziestce.

Ola usiadła na podłodze. Złapała się za brzuch.

– Wiesz, czego się najbardziej boję? – powiedziała cicho. – Że teraz mnie zostawisz. Bo już nie musisz udawać.

Zamilkłem. Chciałem powiedzieć, że nie odejdę – nie byłem pewien, czy to byłaby prawda.

Dostałem nauczkę od życia

Minęły trzy miesiące. Miesiące wypełnione ciszą, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Elżbieta złożyła pozew rozwodowy – prawnicy szybko i skutecznie rozdzielili majątek. Nie powiedziała mi ani razu, że mnie nienawidzi. Nie krzyczała. Ale to też bolało.

Ola... Ola przestała odbierać telefony. Odesłała torbę z moimi rzeczami. Bez słowa. Nie zrobiła sceny. Po prostu zniknęła. Później przez wspólną znajomą dowiedziałem się, że wróciła do swoich rodziców pod Lublinem. Ciąża przebiega dobrze. Rodzi w marcu. Uparła się, że nazwisko dziecka będzie jej. Sama chce wypełnić akt urodzenia.

Nie walczyłem. Nie próbowałem przekonywać. Co miałbym powiedzieć? Że ją kocham? Kochają się ludzie, którzy są prawdziwi. A ja przez miesiące byłem jedynie iluzją.

Zostałem sam. Wynajmuję kawalerkę w starej kamienicy. Wracam do pracy w szkole, tym razem już na cały etat, bo rachunki same się nie zapłacą. Moi uczniowie patrzą na mnie z politowaniem – wcześniej opowiadałem im, że mam firmę, a uczę „dla pasji”. Dziś widzą, że mam tylko dziennik, termos z herbatą i ręce trzęsące się ze zmęczenia.

Czasem, wieczorami, piszę SMS-y do Oli. „Jak się czujesz?”, „Potrzebujesz czegoś?”, „Mogę pomóc?”. Żadna z wiadomości nie została odczytana.

Nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczę moje dziecko. Może na to nie zasługuję. Wiem tylko, że dostałem nauczkę. Najgorszą w moim życiu. Za kłamstwa, które miały mnie uczynić kimś więcej, straciłem wszystko, czym naprawdę byłem.

Artur, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama