Reklama

Wigilia miała być spokojna. Pierwsza, na której miała być z nami Jagoda. Nie ukrywam, że byłem podekscytowany. Od miesiąca mówiłem jej, że to ważne, że pozna moich rodziców, a szczególnie ojca, który potrafi być szorstki, ale ma serce na dłoni. Nie wiem, czemu próbowałem go tłumaczyć. Może sam w to wierzyłem? Jagoda kupiła specjalnie sukienkę, piekła ciasteczka, denerwowała się. Gdy siedliśmy do stołu, coś było nie tak. Jeszcze nie wiedziałem co, ale czułem, że ta Wigilia nie skończy się spokojnie. I niestety miałem rację. Nawet nie przypuszczałem, że będzie aż tak źle.

Mama próbowała ratować sytuację

— Przynajmniej nie musisz udawać — szepnęła Jagoda, pochylając się w moją stronę.

— Co masz na myśli? — spytałem zdezorientowany.

— Twój ojciec wyraźnie mnie nie cierpi — odparła, prostując się i poprawiając serwetkę na kolanach.

Rozejrzałem się po stole. Mama uśmiechała się nerwowo, próbując ciągnąć rozmowę o niczym. Ojciec od samego początku zachowywał się oschle. Ledwo powiedział "dzień dobry", nie spojrzał jej w oczy, nie podał opłatka. Gdy Jagoda podała mu pierogi, odsunął półmisek, mrucząc coś o glutowatym cieście. Atmosfera była jak zmrożona galareta: niby coś się trzymało, ale ledwo.

— Może po prostu się denerwuje? — rzuciłem niepewnie.

— Ja się denerwuję. On się najwyraźniej dobrze bawi — syknęła.

Ojciec odezwał się dopiero przy barszczu.

— Jakieś to kwaśne. Twoja dziewczyna też to jadła? — zapytał głośno, patrząc na mnie.

— Ja to ugotowałam — odpowiedziała Jagoda z wymuszonym uśmiechem.

— No właśnie — rzucił tylko.

Mama próbowała ratować sytuację, wznosząc toast za rodzinę i nowe początki. Ja wznosiłem go za milczenie. Jagoda piła łyk po łyku, jakby próbowała zmyć z siebie upokorzenie. Wiedziałem, że to się źle skończy, ale nie potrafiłem nic powiedzieć. Nie przy ojcu, nie w Wigilię. Zegar wybił osiemnastą. Za oknem padał śnieg. W domu było ciepło, ale ja czułem zimno. Takie, które przenika nie przez ciało, tylko przez serce.

Oczy miała zaszklone

— Chcesz jeszcze kompotu? — spytałem Jagodę, chwytając dzbanek.

— Nie, dzięki — odpowiedziała cicho, nawet na mnie nie patrząc.

Ojciec siedział na końcu stołu, dziobiąc widelcem rybę. Nie powiedział nic od kilkunastu minut, ale to milczenie było głośniejsze niż jakiekolwiek słowa. Patrzył raz po raz na Jagodę, jakby próbował przez nią przejrzeć, jakby nie zasługiwała, by tam siedzieć. Jagoda to widziała. Ja też. Mama udawała, że nie.

— A czym się pani zajmuje? — zapytała w końcu, uśmiechając się uprzejmie.

— Studiuję psychologię i pracuję dorywczo w kawiarni – odpowiedziała Jagoda, próbując zabrzmieć pewnie.

— Psychologia — mruknął ojciec. — To teraz się uczycie, jak ludzi oszukiwać, tak?

— Tato… — upomniałem go półgłosem.

— Co? Nie wolno już pytać? Czy to już ta twoja nowoczesna poprawność?

Jagoda patrzyła w talerz. Jej twarz była spokojna, ale oczy miała zaszklone.

– Może przejdziemy do prezentów? — zaproponowała mama, wstając. — Marek, pomożesz mi?

Podszedłem do choinki, żeby podać paczki. Widziałem, jak mama ściska ojcu ramię i mówi coś szeptem. On tylko wzruszył ramionami i sięgnął po ciastko. Gdy podałem Jagodzie jej prezent, tylko skinęła głową. Nawet go nie otworzyła. Wiedziałem, że ją boli. Czułem, jak mi się ściska gardło, bo to przecież ja ją tu przyprowadziłem. Ja ją wystawiłem na to wszystko. A najgorsze, że ojciec chyba był z siebie dumny. Jakby udowodnił coś, tylko nie wiem komu i po co.

Wybiegłem na korytarz

Wydawało mi się, że najgorsze już za nami. Po prezentach zrobiło się cicho. Ojciec zamilkł, jakby znudzony, mama poszła robić herbatę. Jagoda siedziała sztywno, dłubiąc w cieście makowym, które zwykle uwielbiała. Aż w końcu padło to jedno zdanie, które wszystko zniszczyło.

— Synku — zaczął ojciec z teatralnym westchnieniem. — W tym roku to już nie chciałeś przyjść sam, co? Myślałem, że kiedyś przyprowadzisz tu jakąś dziewczynę z klasą.

Zamarłem. Jagoda spojrzała na niego, potem na mnie, a potem nagle wstała. Krzesło zaskrzypiało głośno.

— Przepraszam — powiedziała głosem tak cienkim, że ledwo ją słyszałem.

— Jagoda… — szepnąłem, ale już sięgała po płaszcz.

— Nie, nie... Dziękuję za kolację. Wesołych świąt — powiedziała, wkładając buty.

Mama wybiegła z kuchni.

— Co się dzieje?! Marek, idź za nią! – krzyknęła, ale ojciec tylko spokojnie dopijał kompot.

Wybiegłem na korytarz. Jagoda stała przy drzwiach wejściowych, zaciągając kurtkę. Oczy miała czerwone, policzki mokre.

— Nie chcę, żebyś coś mówił — wyprzedziła mnie. — Po prostu... muszę iść.

— Nie musisz. Przepraszam cię. Nie tak to miało wyglądać.

— Wiem — odpowiedziała. — Ale to tak wyglądało. I boli bardziej, niż myślałam, że będzie.

Zjechała windą, nie czekając na mnie. A ja stałem jak idiota na klatce schodowej, z drżącymi dłońmi i sercem, które właśnie zaczynało się kruszyć.

Coś się skończyło

Po Wigilii w domu zapanowała złowroga cisza. Ojciec odłożył talerz i poszedł do swojego pokoju, jakby nic się nie stało. Mama sprzątała ze stołu w pośpiechu, milcząc, nie pytając o Jagodę. Wróciłem do siebie, nie mogąc się zebrać, by do niej zadzwonić. Co miałem powiedzieć? Że mój ojciec potraktował ją jak kogoś niegodnego, a ja siedziałem cicho?

Przez kolejne dni się nie odzywała. Nie odczytywała wiadomości. Czułem się tak, jakby grunt osuwał mi się spod nóg. Wiedziałem, że ją zawiodłem. I wiedziałem, że nie chodzi tylko o Wigilię. To wszystko się zbierało od dawna. Sylwestra mieliśmy spędzić razem. Już w listopadzie zarezerwowaliśmy mały domek za miastem. W planach było gotowanie, planszówki, śmiech. Zamiast tego siedziałem w kuchni z ojcem, który szykował karpia, jakby nigdy nic.

— A co z tą twoją panną? — zapytał, obierając cebulę.

— Nie rozmawiamy — mruknąłem.

— A to przez tamto? — zdziwił się. — Przecież nic jej nie powiedziałem. Trochę żartu nie rozumie?

— To nie był żart, tato — odpowiedziałem zimno. — To było chamskie. I nie miałeś do tego prawa.

— Mam prawo mieć opinię.

— Nie na Wigilii. I nie o kimś, kogo kocham.

Zamilkł. Potem tylko wzruszył ramionami i dodał:

— No to zjesz tego karpia, czy nie?

Spojrzałem na rybę na patelni. Pachniała czosnkiem i cebulą, jak co roku. Ale pierwszy raz czułem, że coś się skończyło. Że tego karpia już nie chcę.

Spojrzała na mnie

Domek, który mieliśmy zarezerwowany z Jagodą, świecił pustkami. Zadzwoniłem do właściciela i przeprosiłem, mówiąc, że nie damy rady przyjechać. W słuchawce panowała cisza, tylko w tle słychać było fajerwerki od sąsiadów. Sylwester miał być naszym nowym początkiem — po roku pełnym napięć, po egzaminach, zmianach i cichych kłótniach, które kończyły się pocałunkami.
Zamiast tego siedziałem na ławce w parku, z butelką piwa, które grzało się w ręce. W telefonie wciąż panowała cisza. Ostatnia wiadomość od Jagody miała trzy dni. Brzmiała: „Nie umiem udawać, że wszystko jest okej”. I ja też już nie umiałem.

O północy niebo rozbłysło. Ludzie krzyczeli, śmiali się, całowali. A ja siedziałem sam, z żołądkiem ściśniętym w supeł. Nie miałem odwagi iść do niej. Nie po tym, jak ją zostawiłem samą w Wigilię przy stole pełnym złości. Nie po tym, jak ojciec ją upokorzył, a ja tylko milczałem.

Wróciłem do domu. Ojciec spał na kanapie. Mama siedziała przy oknie, patrząc w fajerwerki. Spojrzała na mnie.

— Gdzie ty byłeś?

— Na zewnątrz. Sam.

— A Jagoda?

Jagoda to już przeszłość — powiedziałem, i pierwszy raz powiedzenie tego na głos zabolało bardziej niż myślałem.

Nie odpowiedziała. Przez chwilę tylko kiwała głową w zamyśleniu, po czym wyszeptała:

— Twój ojciec... On od dawna nie umie kochać nikogo inaczej niż po swojemu. Ale ty, Marek… ty nie musisz być taki jak on.

Ten zapach też zniknie

Napisała do mnie drugiego stycznia. Krótko. „Mam twoją bluzę. Możesz ją zabrać, kiedy chcesz. Nie musimy rozmawiać”. Pojechałem. Wyszła na klatkę schodową bez słowa, podała mi bluzę. Pachniała jeszcze jej perfumami. Znajomo, bezpiecznie. Zapytałem, czy mogę wejść, ale tylko pokręciła głową.

— Nie chcę cię ranić — powiedziała spokojnie — ale już nie potrafię być z kimś, kto milczy, kiedy trzeba mówić. Kto siedzi cicho, gdy ktoś mnie rani. Kto pozwala, żeby jego ojciec mierzył moją wartość jednym spojrzeniem.

Chciałem jej powiedzieć, że to nie tak. Że się bałem. Że nie chciałem konfliktu. Że ojciec zawsze był twardy, że tak mnie wychował, że milczenie to była forma przetrwania. Ale te słowa nie miały już znaczenia.

Wciąż cię kocham — powiedziałem tylko.

— Ja ciebie też — odpowiedziała. — Ale kochanie to za mało, jeśli się siebie nie chroni.

Zamknęła drzwi. Stałem pod nimi kilka minut, choć nie pukałem. Potem wróciłem do domu. Ojciec czytał gazetę w kuchni. Nie spojrzał na mnie.

— Coś się stało? — zapytał bez emocji.

— Tak. Rozstałem się z kimś, kto był dla mnie wszystkim.

— Szkoda — odpowiedział, odwracając stronę.

Nie odpowiedziałem. Poszedłem do pokoju, zamknąłem drzwi i zrzuciłem bluzę na łóżko. Pachniała jeszcze nią, ale już wiedziałem, że ten zapach też zniknie.

Marek, 26 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama