Reklama

Moja córka miała serce jak karuzela – co chwila wsiadał na nią ktoś nowy. Gdy tylko zdążyłam zapamiętać imię jednego, już przedstawiała następnego. Uśmiechała się, wzdychała, a potem dramatycznie rozstawała się z kolejnym kandydatem na zięcia, często z hukiem i łzami. Tłumaczyła mi zawsze, że „tym razem to coś poważnego”, po czym kończyło się jak zwykle. Nie byłam już w stanie traktować tych historii serio. Aż pewnego dnia przyprowadziła do domu delikwenta, przy którym tamci wszyscy wydali mi się niemal książętami z bajki.

Rzadko bywała sama

– Nie wiem, czy pamiętasz Kamila, mamo, ale to już nieaktualne – powiedziała kiedyś Hania, mieszając mleko do kawy, jakby mówiła o zmianie planów na weekend, a nie o kolejnym rozstaniu.

Znałam go przez trzy tygodnie. Zdolny chłopak, informatyk. Nic złego nie mogłam o nim powiedzieć, może poza tym, że mówił jakoś bezbarwnie, jakby wszystko było mu obojętne. Następnego dnia przedstawiła mi Janka, który za to mówił za trzech, i to głównie o sobie. Siedział u nas na obiedzie, narzekał na toksyczne środowisko pracy i pytał, czy mam przyprawę do guacamole.

– Mamo, Janek jest duszą artystyczną – broniła go Hania, widząc moją minę. – Ludzie tacy jak on widzą świat inaczej.

Widziałam. Na przykład jego świat nie obejmował sprzątania po sobie ani wyciągania ręki po rachunek. Po miesiącu Hania płakała w poduszkę, bo Janek stwierdził, że czuje się osaczony i musi się odnaleźć na Islandii. Po nim był Bartek – zafascynowany sportami ekstremalnymi. Miałam nadzieję, że zostanie na dłużej, bo przynajmniej sam z siebie mył naczynia.

Mamo, to jest facet, który wie, czego chce – mówiła z błyskiem w oku, pokazując mi wspólne zdjęcia znad jeziora.

Dwa tygodnie później oznaczyła się jako „wolna” na Facebooku. I tak to wyglądało przez lata – co kilka tygodni nowy chłopak, nowe zachwyty, nowy plan na wspólne życie, a potem łzy i paczka lodów.

– Ty się w ogóle nie angażujesz – rzuciła mi raz z wyrzutem.

– Bo nie nadążam, Haniu – odpowiedziałam spokojnie. – I trochę się już boję poznawać ich imiona.

Miał być inny

W piątkowe popołudnie, zaraz po pracy, usłyszałam z przedpokoju stuk obcasów i męski, donośny śmiech. Pomyślałam, że pewnie znowu nowy kandydat na zięcia – już nawet się nie irytowałam, tylko westchnęłam i postanowiłam dać mu szansę. Weszli do kuchni. Ona uśmiechnięta, wpatrzona w niego jak w obrazek. On – dres, kolczyk w brwi, skórzana nerka na biodrze. Miał może dwadzieścia lat, choć twierdził, że dwadzieścia sześć. I coś w jego oczach – taki cwaniacki błysk, jakby cały świat miał mu spaść do stóp, tylko jeszcze nie zdążył.

– Mamo, poznaj Krystiana. Jest DJ-em i… no, w ogóle artystą. Gra w klubach, organizuje imprezy. Jest super – powiedziała z entuzjazmem, jakby właśnie przedstawiła mi zdobywcę Nobla.

Krystian uścisnął mi rękę z taką siłą, że aż mi się palce wygięły.

– Miło poznać, pani Małgorzato. Hania mówiła, że jest pani bardzo otwarta. To dobrze, bo ja nie jestem taki jak wszyscy.

To prawda. Nie był. Miał tatuaże na dłoniach, mówił na mnie „szanowna pani” z ironicznym uśmiechem i wypytywał, czy mamy blender, bo chciałby sobie zrobić „proteinowe smoothie”.

– Zmieniłaś się – szepnęłam Hani, kiedy Krystian poszedł do toalety. – Ty masz chyba klapki na oczach.

– On mnie rozumie, mamo. Z nikim tak nie rozmawiałam. On mnie widzi, naprawdę widzi. I nie oceniaj go, dobrze?

Widzieć to może i ją widział. Zwłaszcza, kiedy pochylała się po widelec. Miałam złe przeczucie, ale nie chciałam być tą wiecznie krytykującą matką. Postanowiłam poczekać. I obserwować.

Kim on właściwie był?

Zaczął się pojawiać codziennie. Raz przyniósł jakieś wegańskie danie w plastikowym pojemniku, które śmierdziało jak mokra tektura. Innym razem przyszedł z głośnikiem i puścił na cały regulator swoje sety. Ściany aż się trzęsły. Gdy zwróciłam mu uwagę, że sąsiedzi mają dzieci, odparł:

– Trzeba uczyć dzieci dobrego basu od najmłodszych lat, nie?

Zaniemówiłam. Hania się śmiała. Ja się nie śmiałam. Zaczęłam się mu bacznie przyglądać – niczego konkretnego się o nim nie dowiedziałam. DJ? Ok. Ale gdzie grał, z kim, za ile? Nagle każdy temat stawał się jego prywatną sprawą.

– Nie pytaj, mamo, to jego sprawy. On ma swoje tempo życia – mówiła mi Hania, gdy wątpiłam, czy w ogóle pracuje.

Czasem znikał na dwa dni. Wracał z wielkimi planami, opowiadał o kontrakcie w Berlinie i koleżce, co robi eventy w Amsterdamie. Pytany o szczegóły, nagle zmieniał temat na swoje dzieciństwo, które – według niego – było pełne bólu i odrzucenia.

– Ja nie miałem takiego domu jak wy, wie pani. U mnie się nie rozmawiało o emocjach, tylko o rachunkach i kto znowu rozwalił telewizor – rzucił któregoś wieczoru, zerkając na mnie przez kuchenny blat.

Zrobiło mi się go nawet żal. Przez chwilę. Do czasu aż zauważyłam, że z lodówki znika piwo mojego męża. Mimo że Krystian twierdził, że nie pije. Albo że samochód Hani zaczyna być używany przez niego częściej niż przez nią. A już gwoździem do trumny była sytuacja, kiedy zapytał mnie, czy nie mam czasem wolnej gotówki na jego artystyczny projekt.

– Chłopcze – powiedziałam mu spokojnie – a ty kim właściwie jesteś?

Odpowiedział, że wolnym duchem. A ja już wiedziałam, że będzie z tego bałagan.

Coraz więcej czerwonych flag

Z każdym kolejnym dniem Krystian zaczynał rozpychać się łokciami. Dosłownie i w przenośni. Nie minął tydzień, a już trzymał swoje buty w przedpokoju, rozkładał się na kanapie jak właściciel i poprawiał pilotem głośność, nie pytając nikogo o zdanie. Zachowywał się, jakby był u siebie. Nawet nie udawał, że cokolwiek chce ukryć. Pewnego razu usłyszałam, jak rozmawia z kolegą przez telefon:

– Stary, luz, mieszkam teraz u jednej panny, ale jej stara to taka sztywna dama. Przetrzymam trochę i może się ogarnie.

Sztywna dama. Siedziałam wtedy w kuchni, a on nawet nie zniżył głosu. Zaparzyłam sobie herbatę i odetchnęłam głęboko. Postanowiłam jeszcze nic nie mówić Hani, ale czułam, jak we mnie się gotuje.

Z czasem zaczęło się więcej. Krystian pożyczał od Hani pieniądze, których nie oddawał. Jeździł jej samochodem po imprezach. Raz nawet zapomniał, gdzie go zostawił, i przez pół dnia szukali auta po mieście. A ona? Nic. Ślepa, zakochana, zapatrzona w jego smętne monologi o braku zrozumienia przez społeczeństwo.

Przestała odbierać telefony od znajomych, bo oni go nie akceptowali. Zaczęła unikać wspólnych obiadów rodzinnych, bo „mama znowu się będzie czepiać”. A ja tylko próbowałam nie wybuchnąć. Chciałam, żeby sama zobaczyła, z kim ma do czynienia.

– On nie jest jak wszyscy, mamo – powtarzała jak mantrę. – Jest wrażliwy, tylko nikt go nie rozumie.

O, ja go rozumiałam aż za dobrze. Zaczęłam liczyć dni. Nie do ślubu. Do katastrofy. Bo wiedziałam, że ona nadchodzi.

Miarka się przebrała

Wszystko pękło w sobotę rano. Weszłam do kuchni i zobaczyłam Hanię przy zlewie – zła jak osa, w rękach trzymała swoją rozbitą filiżankę. Krystian siedział na blacie i wcinał kanapkę z szynką, choć twierdził, że jest weganinem z powodów ideologicznych.

– To była moja ulubiona filiżanka, Krystian – syknęła.

– Oj, przestań, to tylko kawałek porcelanki – machnął ręką. – Zresztą po co ci to, i tak nie masz czasu na herbatki z koleżankami.

Spojrzała na niego, a potem na mnie. I po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach coś więcej niż ślepe zauroczenie – zobaczyłam wątpliwość.

– Nie możesz tak do mnie mówić – powiedziała cicho.

– Czemu nie? Przecież nie robisz nic innego, tylko się użalasz. Jak nie praca cię męczy, to mama cię stresuje, to filiżanki, serio... – parsknął i wrócił do jedzenia.

– Wyjdź – powiedziała nagle.

Zamarłam.

– Co? – zakrztusił się.

Wyjdź z mojego domu – powtórzyła, patrząc mu prosto w oczy.

Krystian spojrzał na mnie, szukając wsparcia, ale ja tylko uniosłam brwi. Bez słowa wstał, zgarnął nerwowo swoje rzeczy z przedpokoju i trzasnął drzwiami. Usiadłyśmy we dwie w kuchni, długo milczałyśmy.

– Myślałam, że będzie inaczej – powiedziała cicho.

– Ja wiem. Ale dobrze, że się obudziłaś. Lepiej teraz niż za dziesięć lat i z dzieckiem na ręku.

Pokiwała głową. Nie płakała. Widać było, że to była jej decyzja. Dojrzewała do niej długo, ale w końcu zobaczyła rzeczy takimi, jakimi były naprawdę.

W kińcu musi dorosnąć

Po odejściu Krystiana Hania zamknęła się w sobie na kilka dni. Nie płakała. Nie mówiła też za wiele. Po prostu… milczała. Przychodziła z pracy, siadała w fotelu z książką, włączała muzykę, której kiedyś słuchałyśmy razem, a potem wcześnie szła spać. I nie pytała mnie o zdanie. To też było nowe – brak pytań, brak rozemocjonowanych relacji z randek, brak zaaferowanych wyznań o „tym jedynym”.

A potem, któregoś popołudnia, przyszła do kuchni, usiadła naprzeciwko mnie i powiedziała:

– Wiesz, mamo, ja nie miałam pojęcia, jak bardzo siebie nie znałam. Jak bardzo byłam gotowa zmieniać się dla kogoś, tylko żeby nie być sama.

Słuchałam, nie przerywałam. To nie był czas na mądrzenie się.

– Ja zawsze myślałam, że jak facet mnie pokocha, to wszystko inne jakoś się ułoży. A tymczasem ciągle wybierałam takich, przy których znikałam. Musiałam się zderzyć ze ścianą, żeby to zrozumieć.

Byłam z niej dumna. Po raz pierwszy mówiła o sobie tak dojrzale, bez ozdobników, bez teatralnych gestów. Zrobiła porządek z rzeczami Krystiana, oddała mu je bez słowa. Potem zablokowała go wszędzie, gdzie się dało. I poszła dalej. Zaczęła wychodzić z koleżankami, wróciła do dawnych pasji. Nawet zaczęła znowu malować.

Nie pojawił się przez długi czas nikt nowy. I dobrze. Powiedziała, że chce najpierw dobrze poznać siebie, zanim znów komuś pozwoli wejść do życia. I chyba pierwszy raz od bardzo dawna byłam spokojna. Wiedziałam, że nie muszę już zapamiętywać nowych imion. Moja córka wreszcie przestała szukać miłości na oślep. Wreszcie dojrzała.

Małgorzata, 54 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama