Reklama

Zawsze byłam surowa. Nie dlatego, że nie kochałam – wręcz przeciwnie. Kochałam tak bardzo, że chciałam uchronić córkę przed wszystkim, co mogłoby ją skrzywdzić. Wierzyłam, że tylko ja wiem, co dla niej najlepsze. Dom rodzinny miał być dla niej ostoją, fundamentem, którego nigdy nie porzuci. Kiedy wybrała miłość, poczułam się zdradzona. Wyszła za chłopaka, którego nigdy nie zaakceptowałam, i zerwała ze mną kontakt. Przez lata nie potrafiłam jej wybaczyć. Dopiero samotność i cisza w pustym mieszkaniu uświadomiły mi, jak bardzo się myliłam.

Napięcie, które narastało

Zaczęło się niewinnie, jak to zwykle bywa. Jedno spojrzenie, późne powroty, szepty przez telefon, uśmiechy, których nie znałam. Moja córka, Zosia, miała wtedy osiemnaście lat. Dla mnie wciąż była dzieckiem. A potem pojawił się on – chłopak znikąd. O dwa lata starszy, z tatuażem na przedramieniu i zadartym nosem. Gdy pierwszy raz przekroczył próg naszego mieszkania, wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie.

– Dzień dobry, pani Grażyno – powiedział, nawet nie patrząc mi w oczy.

Już wtedy poczułam, że traktuje mnie z lekceważeniem. Zosia stała obok niego jak zaczarowana. Gdy tylko wyszedł, usiadłam na kanapie i spojrzałam na nią ostro.

– I to jest ten twój wielki chłopak? Przecież on nie ma za grosz ogłady.

– Mamo, przestań. Jest po prostu sobą.

– Sobą? On wygląda jakby spał pod mostem. Co on robi w życiu?

– Pracuje. Pomaga ojcu w warsztacie. A wieczorami gra w zespole.

Parsknęłam śmiechem.

– Zespole? I ty myślisz, że z tego będziecie żyć?

Zosia się zaczerwieniła. Wiedziałam, że ją ranię, ale nie umiałam inaczej. Chciałam otworzyć jej oczy. A ona tylko pokręciła głową, chwyciła za kurtkę i trzasnęła drzwiami. Od tego dnia kłótnie były coraz częstsze. Każde moje słowo spotykało się z oporem. Każda moja troska była odbierana jak atak. A ja… zaczęłam ją tracić, choć jeszcze wtedy nie chciałam tego przyznać.

Zbuntowana córka i jej matka

Kiedyś Zosia była moją dumą. Dziewczynka z warkoczykami, która przychodziła do kuchni i mówiła:

– Mamo, jak będę duża, chcę być taka jak ty.

Teraz nie chciała być jak ja. Wręcz przeciwnie – robiła wszystko, żeby mi się sprzeciwić. Z dobrego liceum zrezygnowała po maturze. Nie poszła na studia, mimo że przez lata powtarzała, że chce zostać architektką. Zamiast tego pracowała w kawiarni i całe dnie spędzała z nim – z Dawidem. Widziałam, jak odpływa. Znikała mi z rąk, kawałek po kawałku.

– Co ty sobie wyobrażasz? – zapytałam któregoś wieczoru, gdy wróciła po północy. – Że to normalne? Że ja nie śpię, martwię się, a ty się włóczysz z tym... tym chłopakiem?

– To nie jest włóczenie się. Byliśmy u jego rodziny. I tak, to jest normalne. Mam dwadzieścia lat.

– Dwadzieścia lat i zero odpowiedzialności! Zamiast studiować, bawisz się w miłość z jakimś mechanikiem!

Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała słowa, których nie zapomnę nigdy:

– Mamo, ja go kocham. I jeśli mam wybierać między tobą a nim… wybieram jego.

Nie wierzyłam, że to powiedziała. Chciałam ją uderzyć słowem, zranić tak, jak ona zraniła mnie. Ale nie zdążyłam. Wzięła torbę i wyszła. Nie wróciła na noc. Ani na kolejną. Ani na trzecią. A ja po raz pierwszy od dawna nie byłam dumna z siebie.

Rozmowa, która wszystko zmieniła

Minął tydzień. Siedem dni ciszy, niedopitych herbat i czekania na odgłos klucza w zamku. Ale klucz nie przekręcił się ani razu. W końcu zadzwoniłam. Nie odebrała. Napisałam. Odpisała jednym zdaniem:

Mamo, daj mi spokój. Muszę sama poukładać swoje życie.

Serce mi pękło, ale dumy nie schowałam. Przecież to ona się wyprowadziła. To ona postawiła wszystko na chłopaka, który nie miał jej nic do zaoferowania poza gitarą i smarem pod paznokciami. Minęły dwa miesiące, zanim znów stanęła w drzwiach. Była chudsza. Z oczu zniknęła beztroska, ale w postawie miała jakąś pewność, której wcześniej nie znałam.

– Mamo, musimy porozmawiać – zaczęła.

Zaparzyłam herbatę. Usiadłyśmy przy stole, jak kiedyś. Przez chwilę było tak, jakbyśmy znów były blisko. Ale to tylko cisza robiła nam tę przysługę.

– Wynajęliśmy z Dawidem pokój. Pracuję, on też. Jest ciężko, ale jesteśmy razem.

I co, to ma mi imponować? Że żyjesz w ciasnej klitce z chłopakiem bez wykształcenia?

Zosia spuściła głowę, ale nie odwróciła się.

– Nie. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że to mój wybór. I że jestem szczęśliwa, mimo wszystko.

Zamilkłam. W tamtej chwili powinnam była ją przytulić, powiedzieć, że ją kocham. Ale nie zrobiłam tego. Uparcie trwałam przy swoim.

– Skoro jesteś taka dorosła, to rób, co chcesz – rzuciłam zimno. – Ale nie licz, że będę udawać, że to wszystko w porządku.

Zosia wstała i wyszła. Tym razem wiedziałam, że na długo.

Cisza, która bolała najmocniej

Minęły lata. Bez listów, bez odwiedzin, bez rozmów. Czasem widywałam ją z daleka – szła z nim, trzymając go za rękę, czasem niosła zakupy, innym razem prowadziła wózek. Tak, dobrze widziałam. Wózek. Nie powiedziała mi, że została matką. O tym, że urodziła dziecko, dowiedziałam się od sąsiadki, która pracowała w przychodni.

– Zosia ma piękną dziewczynkę – powiedziała cicho. – Pani wnuczkę...

Nie zareagowałam. Serce mi stanęło, ale twarz została kamienna. Nie chciałam dać po sobie poznać, że wszystko we mnie się rozpadło. Wieczorami włączałam radio, by nie słyszeć tej nieznośnej ciszy. Pusty dom zaczął mi ciążyć. Na stole zawsze stał pusty talerz, jakby podświadomie czekał na nią. W szafce trzymałam pudełko z jej rysunkami z podstawówki. Czytałam jej stare listy do Świętego Mikołaja, jakby mogły mi przypomnieć, że kiedyś była moją córeczką.

Czasem przechodziłam koło bloku, w którym mieszkała. Zatrzymywałam się na chwilę, patrzyłam w okna. Gdy raz zobaczyłam, jak przytula córeczkę, coś we mnie pękło. Miała uśmiech po matce – tym samym, który znałam z dzieciństwa Zosi. Ale nie podeszłam. Nie zapukałam. Wciąż byłam zbyt dumna. Wciąż w sercu miałam więcej złości niż odwagi. Cisza rosła jak mur. A ja nie wiedziałam już, kto go wybudował – ona czy ja.

Zrozumiałam swoje błędy

Pewnego chłodnego listopadowego dnia coś się we mnie złamało. Nie było żadnego konkretnego powodu – nie stało się nic dramatycznego, nie miałam snu ani objawienia. Po prostu siedziałam przy kuchennym stole, patrzyłam na parującą herbatę i zrozumiałam, że przegrałam. Nie Zosię. Przegrałam siebie. Swoją matczyną miłość, relację, która miała przetrwać wszystko.

Wyjęłam telefon. Wpisałam numer, który znałam na pamięć. Wahałam się chwilę, a potem nacisnęłam zieloną słuchawkę.

– Halo? – usłyszałam jej głos. Głos kobiety. Dorosłej, pewnej siebie.

– Zosiu – szepnęłam. – To ja.

Milczała. W tle słyszałam dziecięcy śmiech, odgłos czajnika.

– Mamo… – powiedziała cicho.

Nie wiem, czy w ogóle powinnam dzwonić. Ale… chciałabym cię zobaczyć. Ciebie. I… moją wnuczkę.

Cisza znów nastała, ale była inna. Już nie chłodna, niepełna żalu.

– Chcesz przyjść w niedzielę? Mała robi laurki dla babci z przedszkola. Mówi, że nie wie, kto to babcia, bo nigdy jej nie widziała.

Zatkało mnie.

– Tak. Przyjdę – wyszeptałam.

Nie miałam prezentu. Upiekłam drożdżówkę z kruszonką, jak kiedyś. Zosia otworzyła drzwi i tylko się uśmiechnęła. Mała podbiegła do mnie i zapytała:

Ty jesteś tą babcią?

Płakałam. Ale to był pierwszy raz od lat, kiedy te łzy miały w sobie spokój.

Miłość, której się nie zapomina

Od tamtej niedzieli minęły trzy lata. Nie nadrobiłyśmy z Zosią wszystkiego – nie da się nadrobić tylu lat milczenia, tęsknoty i słów, których nie miałyśmy odwagi wypowiedzieć. Ale dziś już wiem, że w relacji matki i córki nie chodzi o doskonałość. Chodzi o trwanie. Zosia nie wróciła do rodzinnego domu, i dobrze. Ma swój świat – ma Dawida, ma pracę, ma swoją córkę. Ma życie, którego ja nie rozumiałam, ale które w końcu zaakceptowałam. A może nawet – zaczęłam podziwiać.

Często bywam u nich. Mała mówi na mnie „babcia Grażka” i każe mi czytać bajki, których kiedyś słuchała jej mama. Wzruszam się, gdy widzę, jak Zosia głaszcze ją po głowie dokładnie tak samo, jak ja ją kiedyś. I czasem, gdy siedzimy razem przy stole, Zosia zerka na mnie z czułością, jakiej nie znałam od lat.

– Mamo, dobrze, że wtedy zadzwoniłaś – powiedziała niedawno. – Ja nie miałam odwagi.

A ja tylko pokiwałam głową. Bo wiem, że to już nie ma znaczenia, kto pierwszy się przełamał. Ważne, że nie zostałyśmy same. Samotność jest głośna. Brzęczy w uszach, dudni w ścianach pustego mieszkania. I niszczy od środka. Ale miłość... miłość może ją uciszyć. Może uleczyć. Zrozumiałam, że czasem trzeba pozwolić dziecku odejść, żeby kiedyś mogło wrócić – nie jak ktoś obcy, ale jak córka, która nigdy nie przestała być kochana.

Grażyna, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama