Reklama

Zosia to moje słońce. Jest oczkiem w mojej głowie, choć czasem, gdy zamknie się za nią drzwi przedszkola, a ja wracam do pustego mieszkania, mam ochotę krzyczeć. Nie dlatego, że jej nie kocham, ale dlatego, że nie mam siły być wszystkim naraz: matką, ojcem, panią od bajek i ekspertem od plastrów na kolano. Byłam sama od kilku lat. Jej ojciec zniknął szybciej, niż zgasło światło na porodówce.

Byłyśmy same

Wieczorami, kiedy Zosia już śpi, a ja, zamiast spać, przewracam się z boku na bok, myślę sobie: czy to już tak będzie zawsze? Ja i ona? Dwie dziewczyny na wietrze, przeciwko światu? Tydzień temu znalazłam na stole kartkę. Zosia mówiła, że pisze list do Mikołaja, ale nie spodziewałam się… tego.

– Nie czytaj, mamo! – Krzyknęła, chowając list do koperty i wrzucając go do pudełka po butach, które przerobiłyśmy na skrzynkę świąteczną, ale ja przeczytałam w nocy: „Kochany Mikołaju, bardzo bym chciała mieć tatę. Nie musi być idealny, taki do śniadań i do bajek”.

Zaparło mi dech. Siedziałam na krześle w kuchni, trzymając tę kartkę i nie mogąc przestać płakać. Bo przecież jak jej wytłumaczyć, że nawet święty Mikołaj nie ma w ofercie tatusiów na życzenie?

Wracałyśmy z Zosią z zakupów. Było już ciemno, a ręce bolały mnie od dźwigania siatek. Śnieg sypał drobno, bardziej jak mąka niż coś świątecznego. Zosia marudziła, że zimno i że chce do domu. Szłyśmy po schodach, bo winda znowu się zepsuła.

Zaskoczył mnie

Gdy weszłyśmy na nasze piętro, zobaczyłam sąsiada. Stał pod naszymi drzwiami, trzymając w rękach małą paczkę owiniętą w szary papier. Wyglądał na trochę zaskoczonego, że nas widzi.

– Dzień dobry – odezwał się. – Przepraszam, że tak stoję pod pani drzwiami. Znalazłem to dzisiaj w swojej skrzynce, adres jest do pani. Chyba listonosz się pomylił.

Zosia schowała się za moją nogą, ale szybko wychyliła głowę i wpatrzyła się w niego z ciekawością.

– To dla mnie? – zapytałam. Wzięłam paczkę i zerknęłam na etykietę. Faktycznie – nasz numer mieszkania. – Dziękuję, że pan przyniósł.

– Nie ma sprawy. I tak wracałem z pracy – odpowiedział.

Zosia pociągnęła mnie za rękę i szepnęła:

– Mamo, on się uśmiecha.

Uśmiechnął się rzeczywiście – tak, jakby to dziecko rozbroiło go jednym zdaniem.

– A pan tu mieszka? – zapytała już głośniej.

– Piętro wyżej. Tuż nad wami.

– My mamy kolorową choinkę. A pan?

Sąsiad zaśmiał się lekko.

– Mam, ale bez bombek. Trochę smutna.

Był sympatyczny

Zosia zrobiła zmartwioną minę.

– To musi pan ubrać i dodać gwiazdkę. Gwiazdka jest najważniejsza.

Stałam obok, słuchając ich wymiany zdań i czułam coś dziwnego. Spokój? Ciepło? Sama nie wiedziałam. Sąsiad nie wyglądał na rozmownego, ale nie uciekał. Nie czułam się przy nim niepewnie, może dlatego, że mówił łagodnie, bez nachalności.

– Zosia, chodź – powiedziałam. – Musimy jeszcze zrobić kolację.

– Dobrze. Do widzenia, panie z góry.

Sąsiad uśmiechnął się szerzej.

– Dobranoc.

Otworzyłam drzwi. Kiedy weszłyśmy do środka, usłyszałam, jak wchodzi po schodach. Zosia zdjęła buty i rzuciła w moją stronę:

– On był miły. Mógłby jeszcze kiedyś przyjść.

Nic nie odpowiedziałam. Sama też o tym pomyślałam. I to mnie zaskoczyło.

Od tamtego wieczoru mijałam go na klatce coraz częściej. Nie wiem, czy naprawdę tak się złożyło, czy może zaczął wychodzić wtedy, kiedy ja. Nigdy nie wchodził z rozmową pierwszy, ale zawsze mówił „dzień dobry” z uśmiechem. Miał w sobie coś, co sprawiało, że człowiek nie czuł się przy nim oceniany.

Wpadł mi w oko

Zosia, ilekroć go widziała, zatrzymywała się i opowiadała mu, co dziś było w przedszkolu, jakby czekała tylko na to, żeby go spotkać.

– Dziś pani powiedziała, że mój bałwanek wygląda jak pingwin, ale to nie był pingwin, tylko bałwanek – wyrzucała z siebie z przejęciem, a sąsiad kiwał głową i odpowiadał:

– Pewnie miała okulary zaparowane, dlatego się pomyliła.

Ja w tym czasie stałam z boku, uważnie przyglądając się ich wymianie zdań. Nigdy nie przekraczał granic, nie próbował się spoufalać, nie pytał o prywatne rzeczy, ale kiedy mijaliśmy się trzeciego dnia z rzędu, zatrzymał się przy mnie na półpiętrze.

– Może to zabrzmi zbyt śmiało, ale… może napiłaby się pani kiedyś ze mną kawy? Tak po sąsiedzku.

Zaskoczył mnie. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – odpowiedziałam ostrożnie.

– Może właśnie dlatego – rzucił cicho, jakby sam siebie tym zaskoczył. – Bez zobowiązań. Chciałbym po prostu porozmawiać z kimś, kto nie jest ścianą.

Umówiłam się z nim

Spojrzałam na niego uważniej i nagle pomyślałam o moich wieczorach. O tym, że brakuje mi rozmów z kimś dorosłym, komu nie muszę tłumaczyć, że kalafior to nie kulka zła.

– Może któregoś dnia, jak Zosia zaśnie. Jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko, że herbata zamiast kawy.

Uśmiechnął się szerzej.

– Herbata brzmi dobrze.

Poszłam na górę tego samego wieczoru, kiedy Zosia już spała. Wzięłam ciasto i od tego jednego kubka kawy zaczęło się coś, co zmieniło rytm naszych dni. Wigilia była taka jak wszystkie poprzednie. W kuchni pachniało barszczem, uszka leżały przykryte lnianą ściereczką, a Zosia układała serwetki na stole, co chwilę pytając, czy już może zapalić świeczki.

– Jeszcze chwila, skarbie. Jeszcze tylko zupa.

Zerkałam na zegarek częściej, niż było trzeba. Przecież nie obiecał, kiedy trzy dni wcześniej powiedziałam:

– Jeśli nie masz planów na Wigilię, może chciałbyś do nas wpaść?

Zaprosiłam go

Nie odpowiedział od razu. Zamilkł, a potem tylko rzucił:

– Nie wiem, czy to dobry pomysł.

A ja, nie czekając, dodałam:

– Może właśnie dlatego.

Teraz siedziałam przy stole, patrząc na puste miejsce, które niby miało być „dla wędrowca”, ale wszyscy wiemy, że nikt przypadkowy nie wchodzi do czyjegoś mieszkania w Wigilię. Zosia przyniosła opłatek. Położyłam go na talerzyku.

– A możemy już śpiewać kolędy?

– Możemy, ale najpierw się podzielimy.

Nagle zadzwonił dzwonek. Spojrzałam na Zosię, a ona na mnie. Podeszłam do drzwi i otworzyłam.

Wojtek stał w progu, z opłatkiem w dłoni i uśmiechem, jakby przepraszał, że jednak przyszedł.

– Dobry wieczór. Przyniosłem… to. I trochę odwagi.

– Proszę, wejdź.

Zosia klasnęła w dłonie i od razu zaczęła opowiadać, co już zdążyłyśmy zjeść, a co zostało na później. Wojtek usiadł z nami przy stole. Dzieliliśmy się opłatkiem, on zapytał, czy może spróbować barszczu. Powiedział, że dawno nie jadł takiego domowego, a potem przyszła kolej na kolędy.

– A pan zna kolędy? – zapytała Zosia.

– Tylko dwie, ale jedną bardzo lubię.

– To zaśpiewajmy!

Byliśmy razem

W pokoju świeciły świece, za oknem prószył śnieg, a ja pierwszy raz od dawna poczułam, że siedzę z kimś przy stole. Nie z przypadkowym gościem, nie z sąsiadem, a z kimś, kto rozumiał ciszę między słowami. W pewnym momencie nasze dłonie zetknęły się niechcący, na moment za długo. Zosia spojrzała na nas uważnie, a potem powiedziała:

– To najlepszy prezent, mamo.

Nie czułam zawrotu głowy, nie biło mi serce jak w filmach, ale miałam w sobie coś innego – spokój, jakby ktoś przysiadł się do mojego życia i nie zamierzał uciekać przy pierwszym trudniejszym pytaniu.

Nad ranem znalazłam pod drzwiami paczkę. Na niej napisane nieporadnym drukiem: „Dla Zosi – od Pomocnika Mikołaja”. W środku była książka o zimie i krótki liścik: „Nie mam brody ani sań, ale może mogę być na razie – Wojtek”. Uśmiechnęłam się. Nie wiedziałam, co będzie dalej, ale czułam, że coś się zaczęło i że tym razem nie jesteśmy już tylko ja i Zosia. Jest nas troje.

Lena, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama