Reklama

Mam pięćdziesiąt dziewięć lat i od trzydziestu lat robię Święta dla całej rodziny. Zawsze przychodzą „na gotowe” i zawsze przyjmuję ich z uśmiechem. Nawet jeśli w środku ledwo się trzymam. Tadeusz, mój mąż, mówi, że przesadzam. Dzieci – że przecież to lubię. Sama już nie wiem, co naprawdę czuję.

Od kilku lat święta wyglądają tak samo. Ja krzątam się od rana, w kuchni wszystko musi być idealnie. Sylwia przyjeżdża ostatnia, z Rafałem i dziećmi, które od razu rozwalają wszystko, co zdążyłam posprzątać. Zięć siada z telefonem. Sylwia rzuca płaszcz na krzesło i mówi: „Ale pachnie! To o której zasiadamy do Wigilii?”. Ani „pomogę”, ani „coś trzeba?”. Jakby przyjechała do hotelu.

Nie wiem, kiedy się zaczęłam czuć przezroczysta. Może wtedy, gdy pierwszy raz podałam kolację, a nikt nie zapytał, czy ja też siadam. Może wtedy, gdy Sylwia wyjechała i powiedziała: „Spakuj mi trochę bigosu, mamo, Rafał go uwielbia”. Może zawsze tak było, tylko ja wcześniej nie chciałam tego widzieć.

W tym roku coś we mnie się zbuntowało. Mam dość udawania, że wszystko jest dobrze, że mnie to cieszy. Że nie widzę, jak bardzo oni mnie nie widzą jako człowieka.

Nie wiem, po co się łudziłam

Stałam przy kuchni i mieszałam barszcz, kiedy usłyszałam zgrzyt klucza w drzwiach. Serce mi lekko przyspieszyło. To nic nowego – za każdym razem, gdy przyjeżdża Sylwia, łudzę się, że może tym razem będzie inaczej. Że powie: „Mamo, jesteś zmęczona? Pomóc ci?”. Że zdejmie płaszcz i nie rzuci go byle gdzie. Że zawoła dzieci, żeby się uspokoiły, zanim rozhulają się po całym mieszkaniu.

O, jak tu pachnie! – usłyszałam jej głos z przedpokoju. – Zosia, nie rozbieraj się sama, poczekaj, Staś, zdejmij buty, przecież mówię... Rafał, weź, pomóż im, bo ja mam torby!

Spojrzałam na Tadeusza, który jak zwykle udawał, że czegoś szuka w kredensie. Wyszedł do nich, ale zanim zdążył coś powiedzieć, Zosia już wbiegła do salonu z bucikami w rękach, a Staś rzucił się na kanapę z głośnym okrzykiem.

– Mamo! – Sylwia weszła do kuchni i objęła mnie lekko jedną ręką. – No, jak zawsze u ciebie – bajka. Barszcz? Kapusta z grzybami?

– Jest i to, i to – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech.

– To co, za pół godziny siadamy? Bo dzieci są głodne.

– Może chociaż rozpakujesz się najpierw?

– Aaa, Rafał się tym zajmie, nie? Rafał? – krzyknęła w stronę salonu, ale nie czekała na odpowiedź. – To ja idę się przebrać, wiesz, spociłam się w aucie jak świnia!

Zniknęła w sypialni, a ja zostałam z drewnianą łyżką w ręku. I tym samym pytaniem w głowie: kiedy ona przestała być moją córeczką, a stała się gościem w moim domu?

Żal aż się ze mnie wylewał

Kiedy dzieci w końcu zasnęły po kolacji, a Sylwia z Rafałem zamknęli się w pokoju, usiadłam w kuchni przy cichej herbacie. W mieszkaniu panowała błoga cisza – ta sama, którą kiedyś kochałam, a teraz… teraz była jak ciężki koc. Tadeusz krzątał się chwilę w łazience, potem przyszedł i stanął w drzwiach.

– Zrobić ci herbatę? – spytał.

Sama sobie zrobiłam – odpowiedziałam cicho, patrząc w okno. W odbiciu widziałam jego twarz – jak zwykle spokojną, beznamiętną. – Tadzik... Ja już nie daję rady.

Nie odpowiedział od razu. Westchnął tylko i usiadł obok. Przez chwilę tylko siorbał herbatę.

– Oj, Wandzia, daj spokój. Przecież to tylko raz w roku.

Zacisnęłam palce na filiżance, żeby nie krzyknąć.

– Właśnie. Raz w roku przyjeżdżają. A ja przez te parę dni czuję się jak sprzątaczka, kucharka i opiekunka w jednym. Nawet „dziękuję” nie usłyszałam. Nawet… nie spojrzała na mnie jak na matkę. Tylko jak na służkę.

Tadeusz milczał. Nie znosił konfliktów. Zawsze, kiedy zaczynałam mówić o czymś trudnym, on znikał albo udawał, że nie słyszy.

Nie psuj sobie świąt – mruknął w końcu.

– To może ktoś by się do nich wreszcie dołożył? Chociażby wysłuchał, że ja też mam uczucia?

Zamilkł. Patrzył gdzieś w bok, jakby ściana za mną była ciekawsza.

– Nie chcę awantury, Wanda.

Ty nigdy niczego nie chcesz. Ani pomóc, ani się odezwać.

Łzy spłynęły mi po policzkach. Cicho. Tak, żeby nie słyszał.

Po prostu nie wytrzymałam

Była sobota, drugi dzień świąt. Wstałam o siódmej, żeby nastawić barszcz, odgrzać kapustę, ułożyć ciasta na paterze. Krzątałam się w kuchni jak cień, z bólem pleców i głową jak balon. W salonie już słychać było dzieci – Zosia śpiewała coś pod nosem, Staś biegał w kółko z resorakiem. Sylwia jeszcze w piżamie siedziała z kawą na kanapie i przeglądała telefon. Rafał nawet nie wstał.

Po południu usiedliśmy do obiadu. Nie odezwała się słowem o jedzeniu, nie zapytała, czy w czymś pomóc. Po zjedzeniu wstała, podeszła do kuchni i zapytała:

– Mamo, a spakowałabyś mi trochę bigosu i sernika? Rafał to uwielbia, a nie będę potem nic gotować.

Odwróciłam się. Patrzyłam na nią przez dłuższą chwilę. Stała z tym swoim beztroskim uśmiechem i kubkiem w dłoni.

– Sylwia… A ty myślisz, że ja jestem tu dla was jak hotel? Hotel z pełnym wyżywieniem i jeszcze z pakietem „na wynos”?

– Mamo... o co ci chodzi? Przecież zawsze...

– Właśnie. Zawsze. Zawsze pakuję. Zawsze szykuję. Zawsze siedzę cicho, jakby moje zmęczenie nie miało znaczenia. A ty tylko bierzesz. Od lat. Bez słowa, bez pytania, bez refleksji.

– Mamo, przecież to święta. Po co robisz aferę?

Bo mam dość! Bo czuję się jak powietrze! Jakbym była robotem do lepienia pierogów!

Sylwia spojrzała na mnie zaskoczona. Dzieci wstrzymały oddech.

Nie wiedziałam, że cię to aż tak boli – mruknęła cicho.

– Bo nie chciałaś wiedzieć. Nie pytałaś.

Odeszłam od stołu. Ręce mi się trzęsły. Nie wiedziałam, co bardziej – złość czy ulga.

Chyba coś do niej dotarło

Wieczorem, gdy dzieci poszły spać, a Rafał zabrał się za pakowanie, Sylwia weszła do kuchni. Miała minę, jakiej u niej dawno nie widziałam – bez tej pewności siebie, bez przekąsu. Usiadła przy stole naprzeciwko mnie, z dłonią zaciśniętą na filiżance.

– Mamo… możemy pogadać?

Skinęłam głową. Siedziałam ze ścierką w dłoni, ale już nie miałam siły nawet jej odłożyć.

Nie chciałam robić ci przykrości – zaczęła. – Po prostu… ja nie myślałam, że to wszystko aż tak ci ciąży.

– A ja nie miałam odwagi powiedzieć, że mnie to boli. Że każdego roku czuję się mniej jak matka, a bardziej jak obsługa dla wszystkich.

Sylwia patrzyła gdzieś w blat stołu, dłubała palcem w uchu filiżanki.

– Pamiętasz, jak kiedyś robiłaś mi laurki na święta? Zawsze pisałaś „Najlepsza mama na świecie”. Wiesz, że do tej pory mam je w szufladzie? – głos mi zadrżał. – Wtedy czułam, że mnie widzisz. Teraz czuję, że jestem tylko tłem do twojego życia.

– Mamo... ja cię kocham. Po prostu wszystko mnie przytłacza. Praca, dzieci, życie. Przyjeżdżam do ciebie, bo wiem, że tu zawsze jest ciepło. Bezpiecznie. Może właśnie za bardzo się do tego przyzwyczaiłam.

– A ja potrzebuję, żebyś nie tylko przyjeżdżała po ciepło, ale też je dawała. Żebym poczuła, że jestem ważna nie tylko wtedy, gdy mam coś do zaoferowania.

Sylwia nie odpowiedziała. Wstała, podeszła i przytuliła mnie mocno.

– Przepraszam, mamo – wyszeptała. – Chcę to zmienić.

Przestała pytać o bigos

Sylwia pakowała walizki w milczeniu. Tadeusz siedział w salonie z gazetą, udając, że nic się nie stało. Ja układałam ręczniki w łazience, choć już nie było po co. Dzieci ganiały się między pokojami, nieświadome, że coś się zmieniło między dorosłymi.

Córka już nie prosiła o bigos. Nie zapytała o sernik. Po prostu złożyła ubrania, ułożyła czapki dzieci i zapięła torbę. Nie patrzyła mi w oczy, ale widziałam, że to już nie ta sama Sylwia. Może pierwszy raz od dawna myślała więcej, niż mówiła.

Zosia podbiegła do mnie i rzuciła się na szyję.

Babciu, kocham cię!

Pocałowałam ją w czółko. Staś też się przytulił, z tym swoim dziecięcym, bezbronnym ciepłem. W ich oczach nie było świątecznej dramy – tylko miłość. To dało mi siłę. Sylwia podeszła do drzwi i jeszcze raz spojrzała na mnie.

Dziękujemy za wszystko. Naprawdę.

Skinęłam głową. Nie chciałam nic mówić. Może bałam się, że głos mi się złamie. Drzwi się zamknęły. Przez chwilę było cicho. Potem Tadeusz westchnął:

– To teraz mamy znowu spokój?

– Spokój… – powtórzyłam, bardziej do siebie niż do niego.

Nie byłam pewna, czy zrobiłam dobrze. Czy nie przesadziłam. Może powinnam była to jakoś inaczej rozegrać? Delikatniej? Lżej? Przynajmniej coś się zmieniło. We mnie. Już nie chcę tylko udawać. Już nie chcę być przezroczysta. Poczułam, że już się nie boję. Nawet jeśli coś się popsuje – to przynajmniej nie będę już żyła w milczeniu.

Powiedziałam tylko prawdę

Wieczorem siedziałam sama w kuchni. Tadeusz włączył jakiś film, którego i tak nie oglądał. W domu znowu było cicho. Cicho inaczej niż zwykle. Bez dziecięcego śmiechu, bez stuku filiżanek, bez porannego krzątania Sylwii. Tylko ja, herbata i ciemność za oknem.

Niespodziewanie telefon zawibrował. Zerknęłam. Sylwia. SMS: „Muszę to przemyśleć. Może rzeczywiście coś zaniedbałam. Przepraszam, mamo”. Czytałam to zdanie kilka razy. Nie płakałam od rana, ale teraz łzy napłynęły same. Nie z bólu, z ulgi. Pierwszy raz od lat nie musiałam udawać. Nie musiałam dusić w sobie zmęczenia. Powiedziałam, co czuję i świat się nie zawalił.

Czy wszystko się ułoży? Nie wiem. Może Sylwia się zamknie w sobie. Może nic się nie zmieni. Może dalej będę gotować i sprzątać, bo taka już jestem, ale coś się przesunęło. Otworzyłyśmy drzwi, przez które być może kiedyś wejdzie coś nowego. Może rozmowa. Może szacunek. Może dorosła miłość między matką a córką.

Nie żałuję. W tym roku po raz pierwszy nie połknęłam gorzkich słów przy świątecznym stole. W tym roku powiedziałam prawdę.

Wanda, 59 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama