Reklama

Czasem siedzę wieczorami przy kuchennym stole i patrzę, jak moja czterdziestoletnia córka przemyka z kubkiem herbaty do swojego pokoju. Od lat mieszka ze mną, choć dawno powinna ułożyć sobie życie. Nie mam już siły mówić jej, że świat nie będzie na nią czekał w nieskończoność. A moje konto nie jest studnią bez dna. Kiedyś przecież to wszystko się skończy. Oszczędności topnieją, ja się starzeję, a ona? Jakby stanęła w miejscu. I coraz częściej zadaję sobie pytanie: co będzie, gdy mnie zabraknie?

W ogóle nie ma planów

– Mamo, zrobiłam ci herbatę z imbirem, dobrze? – zapytała jak co dzień, wchodząc do kuchni w swoim wyciągniętym swetrze.

– Dziękuję, postaw na stole – odpowiedziałam, nawet na nią nie patrząc.

To był nasz rytuał. Rano herbata, potem godzina ciszy, bo „musi się dobudzić”. Około południa kolejne parzenie – „bo głowa boli”. Wieczorem – „na rozgrzanie, po kąpieli”. Każda filiżanka była dla mnie jak znak, że dzień minął, a ona znów nie zrobiła nic. Żadnej rozmowy o pracy, żadnych planów, żadnych zmian.

Czasem łapałam się na tym, że nawet nie wiem, w jaki dzień tygodnia jesteśmy. Wszystko się zlewało. Ona – na tej samej kanapie, z tym samym serialem. Ja – z rosnącym niepokojem i pytaniem, które dusiłam w gardle.

– Może byś... czegoś poszukała? – próbowałam czasem rzucić niby od niechcenia.

– Mamo, teraz nikt nie zatrudnia kobiet po czterdziestce bez doświadczenia – odpowiadała bez cienia emocji. – A poza tym ja się nie nadaję do byle czego.

No właśnie. Byle czego. A to, że żyje z mojej emerytury i ostatnich oszczędności, to już się mieści w kategorii „czegoś”? Jeszcze kilka lat temu wierzyłam, że to tylko przejściowe. Że może po rozwodzie potrzebuje czasu. Ale teraz? Teraz to już nie było przejściowe. To był stan. Codzienność, która mnie przerażała bardziej niż własna starość.

– Długo jeszcze tak będzie? – pomyślałam, ale nie zapytałam. Bo znów by się obraziła. A ja znów musiałabym ją przepraszać.

Kiedyś była ambitna

Kiedy miała dwadzieścia kilka lat, potrafiła mówić o swoich planach z takim ogniem, że aż mi łzy stawały w oczach. „Mamo, ja jeszcze coś w życiu osiągnę. Pamiętasz? Chciałaś mieć córkę z tytułem naukowym, to zobaczysz!” – krzyczała kiedyś z entuzjazmem, wracając z uczelni, cała w skowronkach po zdanym egzaminie.

Dziś nie pamiętam, kiedy ostatnio miała w oczach ten błysk. Teraz patrzyła na świat jakby przez brudną szybę. Tę samą, której nigdy nie myła, bo podobno nie ma czasu. Czasu? Jej życie składało się z bezruchu. Czas przeciekał jej między palcami, a ona nawet nie zauważała, że tonie.

Zaczęło się chyba od tego nieszczęsnego związku z Tymonem. Wszyscy dookoła mówili, że to toksyczny facet, ale ona nie chciała słuchać. „Ja go zmienię. On tylko potrzebuje ciepła”. Ostatecznie to on zmienił ją – w cień kobiety, którą kiedyś była. Po jego odejściu zamknęła się na wszystko.

Nie wróciła do pracy. Twierdziła, że „teraz potrzebuje odpoczynku i resetu”. Tylko że ten reset trwał już... pięć lat? Sześć? Czasem przeglądała stare zdjęcia – na jednym z nich w garsonce, uśmiechnięta, z dyplomem w dłoni. Ostatnio powiedziała cicho:

– Jak patrzę na siebie sprzed lat, to czuję się, jakbym patrzyła na kogoś innego.

– Bo to był ktoś inny – odpowiedziałam, zanim ugryzłam się w język.

Nie odezwała się do mnie przez dwa dni.

Spotkanie, które nic nie zmieniło

Zadzwoniła do niej dawna koleżanka z liceum – Sandra. Podobno właśnie wróciła do Polski po kilkunastu latach życia za granicą. Umówiły się na kawę w centrum handlowym. Pamiętam, jak długo wybierała bluzkę, malowała się, prostowała włosy. Przez chwilę zobaczyłam w niej tamtą, dawną wersję – dziewczynę, która chciała podbić świat.

Wróciła po trzech godzinach. Zmęczona. Milcząca. Jakby ktoś spuścił z niej powietrze.

– I jak było? – zapytałam ostrożnie.

– Dobrze... Fajnie było pogadać – odparła bez przekonania, zdejmując płaszcz.

– A może coś się u niej zwolniło? Może potrzebuje pomocy w firmie? – próbowałam, choć nie lubi, gdy się „wtrącam”.

– Mamo, Sandra prowadzi biznes w Londynie. Szuka pracowników, ale z doświadczeniem i najlepiej angielskim na poziomie C2. Więc nie, nie potrzebuje kogoś takiego jak ja – rzuciła, patrząc w okno.

Chciałam powiedzieć, że przecież kiedyś znała angielski dobrze. Że wystarczy trochę popracować, odświeżyć. Ale wiedziałam, że to nie pomoże. Tu nie chodziło o język. Chodziło o to, że ona już dawno w siebie nie wierzyła.

– Może mogłabyś chociaż spróbować? Napisać do niej, zapytać? – naciskałam, choć czułam, że zaraz się wścieknie.

Po co mam się prosić? – syknęła. – Żebym potem znowu czuła się jak zero?

Odwróciła się i wyszła do swojego pokoju. Drzwi zamknęły się cicho, ale w mojej głowie dźwięczały jak trzask. To spotkanie miało ją poruszyć. Ocknąć. Tymczasem upewniło ją tylko w tym, że jest nikim.

Pieniądze się kończą

Weszłam na konto i zamarłam. Zostało niecałe dwa tysiące. Jeszcze miesiąc temu było cztery. Przeliczyłam rachunki. Prąd, gaz, leki, jedzenie. Nawet nie musiałam kończyć tej listy – wiedziałam, że w listopadzie nie wystarczy. A grudzień? O świętach nawet nie myślałam. Czułam narastający lęk. Przecież nie powiem jej: „Słuchaj, teraz twoja kolej. Idź zarób”. Bo co ona zrobi? Wyjdzie? Obrazi się? A może wreszcie się ocknie?

– Mamo, skończyło się mleko i papier toaletowy – rzuciła mi znad telefonu, jakby to był mój osobisty problem.

– To może zrobisz zakupy? – zaproponowałam ostrożnie.

– Ale przecież ja nie mam pieniędzy – odparła, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.

No właśnie. Ona nie miała. Ale ja też już prawie nie miałam. Siedziałam potem długo w salonie, licząc grosze i łzy. Wszystko robiłam sama – sprzątałam, gotowałam, płaciłam. A ona? Żyła obok mnie, jak pasażer na gapę. Czasem się uśmiechnęła, czasem rzuciła „dzięki, mamuś”, ale to były tylko okruchy. Już dawno nie czułam się jak matka. Raczej jak sponsor.

Przypomniało mi się, jak kiedyś powiedziała: „Nigdy cię nie zostawię, mamo. Zawsze będziemy razem”. Wtedy myślałam, że to coś pięknego. Dziś brzmiało jak wyrok. Kiedy położyła się spać, otworzyłam szafkę w przedpokoju i wyjęłam kopertę, w której trzymałam „awaryjne” pięćset złotych. Schowałam je do stanika. Bo wiedziałam, że za chwilę nawet i po nie sięgnie. I nie zapyta, czy może.

Rozmowa, na którą czekałam latami

W niedzielę rano zrobiłam jajecznicę i postawiłam dwie filiżanki kawy na stole. Usiadła niechętnie, jakby czuła, że coś wisi w powietrzu. Nie chciałam krzyczeć. Nie miałam już siły na krzyki. Chciałam po prostu rozmawiać. Jak kobieta z kobietą. Jak matka z córką.

– Musimy pogadać – zaczęłam cicho.

– O czym? – mruknęła, mieszając bezmyślnie kawę.

– O nas. O tobie. O tym, że nie mogę już wszystkiego dźwigać sama.

Podniosła wzrok. Chyba pierwszy raz od dawna spojrzała na mnie tak naprawdę.

– Wiem, że ci trudno – dodałam. – Wiem, że się boisz. Ale ja też się boję. Boję się, że jeśli jutro umrę, to ty sobie nie poradzisz. Że nie będziesz wiedziała nawet, jak zapłacić rachunki.

Milczała długo. Myślałam, że znów się obrazi. Ale nie.

– Myślisz, że ja tego nie wiem? – zapytała cicho. – Że nie czuję się jak ciężar? Codziennie budzę się z myślą, że cię zawodzę. Ale nie wiem już, jak z tego wyjść.

To było jak przebicie balonu. Z niej zeszło powietrze, ze mnie napięcie. Wreszcie – po latach – rozmawiałyśmy naprawdę. O strachu, o wstydzie, o tym, jak bardzo ją kiedyś zraniło życie i jak ją to sparaliżowało. Nie było recepty. Nie było gotowego rozwiązania. Ale był początek. Początek czegoś nowego. Czegoś, co może nie będzie łatwe, ale wreszcie – wspólne.

Muszę przestać ją ratować

Od tamtej rozmowy minęło kilka tygodni. Nic się nie zmieniło – a jednak wszystko się zmieniło. Córka nadal nie ma pracy, nadal pije trzy herbaty dziennie i zbyt długo siedzi w szlafroku. Ale zaczęła wstawać trochę wcześniej. Czasem zapyta, czy coś ugotować. Ostatnio sama poszła do urzędu zapytać o kursy zawodowe.

Małe kroki. Takie, które trudno zauważyć, jeśli się człowiek zapatrzy tylko w cel. Ale ja je widzę. Bo przestałam patrzeć na nią jak na porażkę. Przestałam się bać, że umrze z głodu, gdy mnie zabraknie. Nie dlatego, że nagle potrafi o siebie zadbać. Ale dlatego, że postanowiłam przestać ją wyręczać.

To nie była łatwa decyzja. Czułam się jak zdrajczyni. Jak matka, która wypuszcza rękę dziecka, choć ono jeszcze nie umie dobrze chodzić. Ale przecież właśnie o to chodzi w miłości – żeby dać siłę, a nie trzymać za kark. Powiedziałam jej jasno: mam emeryturę i oszczędności, ale to nie oznacza, że będę utrzymywać dorosłą kobietę do końca życia. Że może liczyć na wsparcie, ale nie na bezwarunkowe utrzymywanie. Była zła. Płakała. Milczała przez trzy dni. A potem… zapisała się na szkolenie.

Nie wiem, czy coś z tego będzie. Nie wiem, czy się podniesie, czy znów upadnie. Ale wiem jedno – nie uratuję jej, jeśli sama nie będzie chciała się ratować. I choć serce matki boli, nauczyłam się patrzeć z dystansu. I czekać. Tylko tyle. I aż tyle.

Danuta, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama