Reklama

Całe życie myślałam, że córka pójdzie moim śladem – że w odpowiednim wieku zakocha się, wyjdzie za mąż, założy rodzinę. Że będę babcią, taką prawdziwą, która piecze szarlotkę i opowiada bajki. Ale czas mijał, a Ewelina zamiast partnera życiowego, wybierała kolejne kursy, wyjazdy i projekty w pracy. Teraz ma trzydzieści osiem lat, a ja – choć nie mówię tego głośno – martwię się coraz bardziej. Nie dlatego, że samotna, ale że zdaje się czekać na coś nierealnego. Jakby naprawdę wierzyła, że zjawi się książę. W karocy. Z dyni.

Nie tak miało być

– Mamo, nie wszyscy muszą mieć męża, żeby być szczęśliwi – powiedziała z tym swoim spokojem, który zawsze mnie doprowadzał do szału.

Patrzyłam na nią, jak siorbie swoją sojową latte i stuka palcem w ekran telefonu. Siedziała przy kuchennym stole, w legginsach i rozciągniętym swetrze, zupełnie jakby miała dziewiętnaście lat, a nie niemal czterdzieści.

– Wiem, ale... – zawahałam się, bo ileż razy można zaczynać tę samą rozmowę. – Po prostu się martwię. Bo czas ucieka, Ewelinko. A kobieta ma swój czas.

– A ty swój już miałaś, mamo – mruknęła, nie podnosząc wzroku. – Nie rozumiem, czemu twoje spełnienie musi zależeć od mojego stanu cywilnego.

Zamilkłam. Może miała rację. A może po prostu próbowała się obronić. Bo przecież nie powie mi wprost, że też czasem płacze w poduszkę, widząc zdjęcia dzieci koleżanek z pracy. Że jej własne czterdzieste urodziny wiszą nad nią jak ponury żart. Wiem, że tęskni. Tylko nie wiem, za czym – za miłością czy za ideą miłości?

Jeszcze dziesięć lat temu się śmiała, że nie będzie się z nikim wiązać dla zasady. Że poczeka na odpowiedniego. Tylko że teraz już nikt odpowiedni się nie trafia. A ja czuję, jak narasta we mnie lęk. I żal. Bo ja naprawdę chciałam tylko, żeby była szczęśliwa. A ona, choć się uśmiecha, jakoś tak dziwnie często patrzy przez okno.

Księżniczka z blokowiska

Kiedy była mała, marzyła o tym, żeby zostać królową. Nie księżniczką – królową. „Bo księżniczki nic nie robią, tylko czekają, aż je ktoś uratuje. A ja sama sobie poradzę” – mówiła wtedy z dumą. Zawsze była uparta. Ambitna. W szkole najlepsza, potem studia z wyróżnieniem. Kursy, języki, wyjazdy. Patrzyłam, jak się rozwija, i byłam z niej dumna. Ale też... gdzieś w środku miałam cichą nadzieję, że w tym pędzie ktoś się pojawi. Że w tym jej świecie silnej, niezależnej kobiety, znajdzie się ktoś, kto po prostu zaparzy jej herbatę wieczorem. Albo powie: „nie musisz być dzisiaj silna”.

Ale Ewelina zawsze była samowystarczalna. Mówiła, że związki ją męczą, że ludzie ją zawodzą. Że woli być sama niż w byle jakim towarzystwie. I może to wszystko prawda, tylko że czasem jak patrzę, jak rozkłada zakupy w pustej kuchni, mam ochotę zapytać: „I co ci z tej niezależności? Z kim się tym wszystkim podzielisz?”.

Nie chciałam, żeby była kopią mnie – matki, która całe życie poświęciła rodzinie. Ale nie chciałam też, żeby wybrała samotność jako jedyną alternatywę dla kompromisów. Czasem mam wrażenie, że ona tak bardzo chciała być inna niż ja, że wpadła w drugą skrajność. W swoją porcelanową wieżę z książkami, winem i Netflixem. A przecież życie to nie bajka. Książęta nie jeżdżą już konno. A karoca z dyni dawno się rozpadła.

Kandydaci bez korony

Nie żeby nie próbowała. Ewelina naprawdę się umawiała. I to nie raz, nie dwa. Kiedyś nawet pokazała mi aplikację randkową – przepatrzyłyśmy razem kilkunastu kandydatów, śmiejąc się z tych z nagim torsem i pozami z siłowni.

– Ten wygląda jakby się bardziej kochał w sobie niż mógłby pokochać kogokolwiek innego – rzuciła z przekąsem, przesuwając palcem w lewo.

Wiedziałam, że się boi. Choć nigdy by tego nie przyznała. Nie ufała ludziom. Może przez to, że jako nastolatka była świadkiem mojego rozwodu z jej ojcem. Patrzyła, jak ja płaczę nocami, jak udaję silną, jak milczę. A potem znienawidziła słowo „kompromis”, bo widziała, że u mnie oznaczał on rezygnację.

– Nie mam ochoty być terapeutką dorosłego faceta, który nie wie, czego chce – mówiła mi, kiedy kolejna randka okazywała się rozczarowaniem.

Jeden miał żonę, drugi nie miał pracy, trzeci za bardzo kochał swoją mamę. A czwarty... czwarty był prawie idealny, dopóki nie zaczął jej poprawiać gramatyki w wiadomościach. Siedziałam na kanapie, słuchałam jej opowieści i coraz częściej zadawałam sobie pytanie: czy to rzeczywiście ona ma zbyt wysokie wymagania, czy świat naprawdę nie ma już niczego wartościowego do zaoferowania?

Bo choć Ewelina grała obojętną, wiem, że po każdej nieudanej znajomości zamykała się w sobie jeszcze bardziej. Jakby za każdym razem jej wewnętrzna zbroja stawała się trochę grubsza. A pod nią – coraz bardziej samotna dziewczynka.

Czas ucieka, zegar tyka

Ostatnio częściej patrzy na dzieci. W tramwaju, w sklepie, na ulicy. Udaje, że nie, ale ja widzę, jak się jej oczy zatrzymują na kobietach z wózkami. Albo na tych z rozczochranym maluchem przy nodze. Czasem coś mruknie pod nosem, niby ironicznie:

– O, popatrz, czteroletni geniusz rzuca się na podłogę w Biedronce. Ale cudowne rodzicielstwo...

Ale w głosie już nie ma tej pewności siebie, co kiedyś. Tylko złość. Może bardziej na siebie niż na innych. A może to żal. Bo czas nie stoi w miejscu. I choć nikt jej nie powiedział wprost, to ciało mówi coraz więcej. A kalendarz, choć bezgłośny, krzyczy coraz głośniej.

– Nie rozumiem, dlaczego wszyscy myślą, że każda kobieta musi mieć dziecko, żeby być spełniona – wyrzuciła kiedyś, odkładając widelec z głośnym stuknięciem.

– Nikt nie mówi, że musi. Ale... może po prostu boisz się, że już nie zdążysz?

Spojrzała na mnie jakby z zaskoczeniem. I nic nie odpowiedziała. Tylko wstała od stołu i zaczęła sprzątać, jakby to miało zamieść temat razem z okruszkami po obiedzie. Pamiętam, jak kiedyś, dawno temu, bawiła się lalkami i mówiła, że jej córka będzie miała na imię Pola. Że będzie nosić niebieskie ogrodniczki i kochać konie. Tyle miała w sobie wtedy pewności, że będzie mamą.

A teraz... mówi, że nie czuje takiej potrzeby. Że może i dobrze, że nie musi się dzielić sobą z nikim. Ale wieczorami zamyka się w pokoju i siedzi w ciszy. I nie wiem, czy to naprawdę spokój. Czy raczej rezygnacja.

Prawda boli bardziej niż samotność

Zdarzyło się to zupełnie niespodziewanie. W niedzielę. Przyszła na obiad z tortem bezowym, którego nigdy nie piekła, i butelką wina. Usiadła przy stole, wyprostowana, uśmiechnięta, jakby właśnie wygrała na loterii. Ale jej oczy były zmęczone. Takie inne niż zwykle.

– Muszę ci coś powiedzieć, mamo – zaczęła cicho, podwijając rękaw swetra. – Chyba przestałam się okłamywać.

Odstawiłam łyżkę, bo poczułam, że to nie będzie zwykła rozmowa. Spojrzała mi prosto w oczy. Usta miała lekko drżące.

– Mówię wszystkim, że mi dobrze. Że nie potrzebuję mężczyzny, dzieci, żadnego „happy endu”. Ale... kłamałam. Chciałam, naprawdę chciałam, żeby tak było. Ale to nie działa.

Nie odezwałam się. Słuchałam, jakby nagle otworzyła przede mną całe swoje serce.

– Widziałam ostatnio Maćka z liceum. Ma dwójkę dzieci, żonę. Zrobił mi kawę na stacji benzynowej i powiedział: „Zawsze myślałem, że z ciebie będzie świetna mama”. I... coś we mnie pękło. Bo on powiedział to z takim spokojem, jakby już wszystko było jasne, zamknięte, ustalone. A ja wciąż czekam. Na coś. Na kogoś. I mam wrażenie, że jestem jedyną, która się spóźniła.

Patrzyłam na nią, bezbronnie szczerą. Nie miałam słów pocieszenia. Nie mogłam jej przytulić tak, jak wtedy, gdy miała siedem lat i zgubiła ulubionego misia. Bo tej straty nie da się naprawić.

– Nie wiem, mamo – powiedziała, głaszcząc palcem brzeg filiżanki – może to ja jestem problemem. Może nikt mnie nie chciał, bo... nie było czego chcieć?

A ja pierwszy raz w życiu nie potrafiłam jej zaprzeczyć.

Może miłość to nie wszystko?

Nie wiem, co powiedziałam jej wtedy. Może nic. Może po prostu podałam ciasto, dolałam wina i udawałam, że nic się nie stało. Że to tylko rozmowa. Tak było łatwiej – dla niej, dla mnie. Ale tej nocy nie spałam. Bo pierwszy raz zobaczyłam w mojej córce nie kobietę sukcesu, nie silną, nie niezależną – tylko dziewczynę, która bardzo chciała być kochana. Ale nikt nie przyszedł.

Przez całe życie myślałam, że jej się uda. Że jest mądrzejsza ode mnie, odważniejsza. A jednak ten sam ból ją dopadł – to samo rozczarowanie, że świat nie nagradza cierpliwych. Że marzenia się nie spełniają, jeśli nie mają konkretnego adresu i kodu pocztowego.

Kilka dni później zaproponowała, że razem wyjedziemy na weekend. Do spa, jak kiedyś z koleżankami. Zgodziłam się. Bo zrozumiałam coś ważnego. Może moja córka nie znajdzie męża. Może nie zostanę babcią. Ale to nie znaczy, że jej życie nie ma sensu. Ani że moje się skończyło.

Zaczęłam patrzeć na nią inaczej. Nie jak na „starą pannę”, ale kobietę, która przeżywa swoje życie na własnych warunkach – nawet jeśli czasem z bólem. Zawsze myślałam, że spełnienie przychodzi z rodziną, mężem, wnukami. A może ono przychodzi wtedy, gdy człowiek przestaje się porównywać. I zaczyna po prostu być.

Może miłość nie wygląda jak w bajce. Może nie zawsze ma dwie pary nóg i wspólne zdjęcia na Facebooku. Może czasem ma tylko jedną. Ale jeśli jest prawdziwa – to wystarczy.

Barbara, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama