Reklama

Nigdy nie sądziłam, że jeszcze na stare lata znów będę mieć pieluchy w ręku, a noce spędzać na tuleniu płaczących dzieci. Moja córka ma troje maluchów, każde z innym ojcem, a ja… jestem tą, która wszystko ogarnia. Wstaję pierwsza, szykuję śniadanie, zaprowadzam do przedszkola, odbieram, kąpię, kładę spać. A ich matka? Zawsze gdzieś się spieszy. Nowy związek, nowy facet, nowa szansa – tak mówi. A ja tylko czekam, aż jej się to znudzi. Może wtedy zauważy, że dzieci rosną, a ona przegapia wszystko, co najważniejsze. Może. Ale ile jeszcze ja to pociągnę?

Zawsze czegoś brakuje

– Babciu, gdzie są moje niebieskie skarpetki z dinozaurem? – wrzasnął Franek z przedpokoju.

– A ja miałam mieć dziś te z brokatem! – dołączyła Marysia, już z płaczem.

Z kuchni krzyknęłam, że nie jestem wróżką-skarpetuszką, i że jak coś chcą mieć na rano, to powinni wieczorem odkładać do kosza, a nie rozrzucać po całym mieszkaniu. Wrzuciłam ostatnie kanapki do pudełek i wróciłam do przedpokoju. Wojtek, najmłodszy, biegał w samym pampersie i wcierał w ścianę coś, co wyglądało na czekoladę, ale miałam przeczucie, że to jednak nie była czekolada.

Zegarek pokazywał 7:34. Za sześć minut musieliśmy wychodzić. I jak co dzień – nie byliśmy gotowi.

– Gdzie jest twoja matka? – zapytałam, bardziej do siebie niż do kogokolwiek. Bo oczywiście jej nie było. Zostawiła wiadomość: Mamo, wybacz, ale musiałam jechać wcześniej, bo Marek ma dziś prezentację. Wieczorem wpadnę. Kocham!

Marek to ten nowy. Kolejny. Nawet nie chciałam już wiedzieć, czym się zajmuje. Moja córka miała w sobie coś, co przyciągało nieodpowiedzialnych chłopców w ciałach mężczyzn.

– Babciu, a Marek to nasz nowy tatuś? – spytał nagle Franek.

Uklękłam przy nim i powiedziałam, jak każdego razu:

– Nie, kochanie. Marek to tylko kolega mamy.

Ale nie wiedziałam już, czy w to wierzyłam. Wzięłam plecaki, torbę z pieluchami i odetchnęłam głęboko. Przed nami był kolejny zwyczajny dzień.

Tylko chwilowy zryw

Ojca Franka, Pawła, widziałam tylko raz. Przyszedł z bukietem róż, którego pewnie i tak nie kupił sam, bo był z tych, co nie potrafią zawiązać sznurowadeł, a co dopiero ogarnąć dziecko. Wtedy jeszcze wierzyłam, że młodzi się jakoś dogadają. Że to tylko wpadka, ale przecież mają siebie, a młodość ma swoje prawa.

– Pani się nie martwi, ja się ogarnę – powiedział, nie patrząc mi w oczy.

Uśmiechnęłam się uprzejmie. Miał wtedy dziewiętnaście lat i więcej pytań niż odpowiedzi. A moja córka? Zakochana. Cała rozpromieniona, jakby miała u boku kogoś, kto właśnie zdobył Mount Everest, a nie chłopaka, który nie wiedział, jak włączyć pralkę. Po porodzie był przy niej. Dwa tygodnie. Przynosił soki, wrzucał zdjęcia Franka na Instagrama z podpisami typu „najpiękniejszy dzień życia”. Potem przyszły kolki, zmęczenie, nieprzespane noce. I pewnego dnia po prostu przestał przychodzić.

– Ma ciężko. Ma maturę – tłumaczyła go córka. – Potrzebuje przestrzeni.

Przestrzeń się przeciągnęła. Minął miesiąc. Dwa. Na urodziny Franka wysłał emotkę z tortem i serduszkiem. A potem już nic. Zero kontaktu. I wiecie co? Nawet nie byłam zła. Patrzyłam na Franka, jak zasypia z paluszkiem w buzi, i wiedziałam jedno – nie dam go skrzywdzić.

Masz babcię, kochanie. I babcia ci wystarczy – mówiłam mu czasem, choć wiedziałam, że nie powinnam. Bo przecież każde dziecko zasługuje na ojca. Tyle że jego ojciec... po prostu nie dojrzał.

Królewicz na kredyt

Ojca Marysi poznałam w jeszcze dziwniejszych okolicznościach. Córka wróciła do domu z błyskiem w oku i powiedziała, że zakochała się w „mężczyźnie z klasą”. Miał samochód z salonu, zegarek jakiegoś włoskiego projektanta i mówił płynnie po angielsku. Miał też piękny uśmiech, którym czarował wszystko wokół. Tyle że, jak się później okazało, wszystko, czym się chwalił, było nie jego.

– On naprawdę o mnie dba, mamo – mówiła z zachwytem. – Nie jak Paweł. Ten facet wie, czego chce.

No i chciał. Ale nie dziecka. Jak się dowiedział o ciąży, najpierw zamilkł na dwa tygodnie. Potem przyjechał, ale nie sam – z dwoma kartonami dziecięcych rzeczy. Całość wyglądała jak jakaś pomoc dla ubogich.

Ja nie mówię, że to zły moment… – zaczął, bawiąc się kluczykami do auta. – Po prostu… może teraz nie jestem gotowy?

Zamrugałam. Moja córka siedziała wtedy obok, milcząca, z dłońmi na brzuchu. Już było widać. On tego nie zauważał.

– Przecież ty nie masz nawet stałej pracy – powiedziałam w końcu. – Skąd ten samochód? Skąd te zakupy?

– Mamo, nie musisz się czepiać – rzuciła córka.

Nie czepiałam się. Tylko patrzyłam. Kilka tygodni później usłyszeliśmy, że „musi wyjechać za granicę, bo tam są większe możliwości”. Paszport zabrał. Zostawił tylko fotelik samochodowy i nieopłacone raty za wózek. Marysia ma jego oczy. I czasem, jak się uśmiecha, to serce mi się zaciska. Bo przypomina mi faceta, który chciał błyszczeć, ale nie potrafił po prostu być.

Ten, który nie chciał być tatą

Z tym trzecim to nawet nie było love story. Był spontaniczny, przystojny, z poczuciem humoru i – jak to powiedziała moja córka – „w końcu ktoś dorosły”. Dwa razy rozwiedziony, z tatuażem na karku i motorem, którym podjeżdżał pod nasze okna, zostawiając smugę spalin i obietnicę szaleństwa. Moja córka zakochała się w nim po dwóch tygodniach znajomości.

– Mamo, ale to jest inny kaliber faceta. Robert nie jest chłopcem. On ma przeszłość.

Miał przeszłość. Tyle że nie był gotowy na przyszłość. Gdy powiedziała mu, że jest w ciąży, najpierw się zaśmiał. Myślał, że żartuje. Potem zamilkł. I już się nie odezwał.

– Zniknął? – zapytałam, choć odpowiedź była oczywista.

– Nie zniknął. Po prostu... nie chce mieć nic wspólnego – powiedziała cicho. – Powiedział, że to nie w jego planach.

Wojtek urodził się w ciszy. Nie było go z nami, nie pytał, nie odwiedził w szpitalu. Córka wtedy milczała. Miała w oczach coś twardego, czego wcześniej u niej nie widziałam. Wojtek płakał dużo. Jakby czuł, że nie wszyscy na niego czekali. A ja? Po prostu go nosiłam. Godzinami. Tuląc i nucąc w kółko jedną kołysankę, której sama nie znosiłam. Bo wiedziałam, że choć nie ma ojca – nie może czuć się niechciany.

Tylko aplikacje jej w głowie

Czasem zastanawiam się, czy ona w ogóle to wszystko widzi. Czy patrzy, jak Marysia boi się zasypiać bez mojej ręki, jak Franek mówi „babciu-mamo”, a Wojtek budzi się w nocy i szuka ciepła. Córka wpada na chwilę. Przynosi mleko, rzuca paczkę pieluch, całuje dzieci po głowach, pyta, czy wszystko okej, i już jej nie ma. Tinder, randka, nowe szminki, czasem wino z koleżankami, czasem kolacja „z kimś wyjątkowym”. A ja? Ja siedzę na dywanie i układam wieżę z klocków, słuchając, jak Marysia mówi, że chciałaby mieć sukienkę „taką jak księżniczka”.

– Mamo, nie przesadzasz? One cię kochają, jesteś dla nich najważniejsza! – rzuciła ostatnio, kiedy zasugerowałam, że może by jednak spędziła z nimi cały dzień.

– A ty? – zapytałam. – Ty ich kochasz? Czy tylko chcesz, żeby ktoś inny załatwił za ciebie matkowaniem?

Obraziła się. Wybiegła z mieszkania, trzaskając drzwiami. Nie wróciła przez dwa dni. W tym czasie Marysia miała gorączkę, Franek płakał, bo nie chciał iść do przedszkola bez mamy, a Wojtek nie dawał się odłożyć ani na sekundę. Kiedy wieczorem siedziałam z nimi na kanapie, z kubkiem zimnej herbaty, pomyślałam, że może coś zrobiłam źle. Może byłam zbyt pomocna? Może przez te wszystkie lata wychowałam córkę w poczuciu, że zawsze będzie miała gdzie wrócić, że mama wszystko wytrzyma? I wytrzymuję. Ale czasem się boję. Że pewnego dnia po prostu nie będę miała już siły.

Kocha, ale nie ogarnia

Przyszła dziś wcześniej. Bez makijażu, w starym swetrze, z torbą, z której wystawały banany i ciastka z dinozaurem. Nie było jej dwa dni, więc dzieci rzuciły się na nią z okrzykiem radości. Patrzyłam na to ze wzruszeniem i... bólem. Bo mimo wszystko ją kochają. Nie pytają, gdzie była. Nie mają żalu. Tylko ja go mam – w środku, głęboko. I nie wiem, jak go wyciszyć.

– Przepraszam – powiedziała, gdy zostaliśmy same w kuchni. – Ja wiem, że wszystko na tobie. Wiem, że ci ciężko. Ale ja naprawdę próbuję.

– A co próbujesz? – zapytałam, odwracając się od zlewu. – Bo wygląda, jakbyś próbowała uciec.

Popatrzyła na mnie zmęczonym wzrokiem. I wtedy zobaczyłam – ona nie jest potworem. Ona po prostu nie ogarnia.

Chciałam, żeby mnie ktoś pokochał – powiedziała. – Tak na serio. Żeby mnie wybrał, żeby został, żeby nie odszedł jak Paweł, jak Marek, jak Robert... Ale wciąż trafiam na nie tych. A dzieci... dzieci mnie kochają, ale one mnie też potrzebują. A ja... ja czasem czuję, że się duszę.

Objęłam ją. Nie z miłości. Ze zmęczenia. Z rezygnacji. Z tego, że nie miałam już siły mówić, jak bardzo się zawiodłam. A jednocześnie... jak bardzo ją kocham. Bo matki tak mają. Czekają. Pomagają. I zostają. Ale wieczorem, kiedy usypiałam dzieci i Marysia znów prosiła o bajkę, a Wojtek zasnął na moim brzuchu, zrozumiałam jedno – może i nie jestem ich matką, ale jestem ich bezpieczeństwem. I na razie – to wystarczy.

Halina, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama