Reklama

Nie jestem żadną modnisią, nie łudzę się. Jak człowiek całe życie przepracował, wychował dzieci i zawsze jakoś się trzymał fasonu, to boli, kiedy własna córka traktuje cię jak kontener na ciuchy. Kiedyś to ja kupowałam jej pierwsze bluzeczki, rajstopki, sweterki na zimę. Zawsze musiało być ładnie, porządnie, a jak się dało – i trochę z fasonem. A teraz?

Teraz to ona robi zakupy, a mi wciska to, co jej się już znudziło. I nie, to nie są jakieś tam rzeczy do pracy w ogródku. To są te jej „markowe” łachy – za ciasne, za młodzieżowe, bez kształtu.

– Mamuś, to jeszcze dobre, weź sobie. Po co ci nowe – mówi mi bez mrugnięcia okiem.

A ja potem chodzę do sklepu po chleb w jej wypchanym golfie, co wygląda, jakby go pies przeżuł, i mijam sąsiadkę Danusię w nowej kurtce z wyprzedaży. Miałam już dość tego traktowania jak ubogiej ciotki. Czułam się niewidzialna. I nawet jeśli moja córka uważa, że mam wszystko, czego potrzebuję, to może najwyższy czas, żeby jej powiedzieć, co naprawdę o tym myślę.

Lepiej się nie odzywać

–Znowu w tym swetrze? – Danusia z naprzeciwka aż się zatrzymała przy śmietniku, z siatką w jednej ręce i spojrzeniem wwiercającym się we mnie jak w rentgenie.

A co, nieładny? – próbowałam się zaśmiać.

Wełna niby włoska, ale jakaś taka szorstka. I pachniała… nie wiem, jak to ująć… cudzym perfumami.

– Taki… młodzieżowy – rzuciła Danusia, podnosząc brwi. – Moja wnuczka też takie nosiła. Jak miała siedemnaście lat.

Już miałam coś powiedzieć, ale zamilkłam. Bo co miałam tłumaczyć? Że to z „dostawy” od córki? Że znowu mi przywiozła torbę rzeczy, bo jej się „przejadły”? Nie. Nic nie powiedziałam. Uśmiechnęłam się kwaśno, skinęłam głową i wróciłam do klatki. W windzie poczułam, że coś mnie w tym swetrze uwiera. Jakby nie wełna, tylko upokorzenie. W domu nie wytrzymałam. Chwyciłam telefon i zadzwoniłam.

– Coś się stało, mamo? – od razu zapytała.

– Tak. Stało się. Mam już po dziurki w nosie twoich znoszonych szmatek. Nie jestem twoją szafą rezerwową.

– Mamo, ale… przecież sama mówiłaś, że szkoda kupować nowe rzeczy…

– A ja głupia ci uwierzyłam.

Powiedziałam jej prawdę

– Mamo, proszę cię, nie rób afery o głupi sweter – westchnęła Monika po drugiej stronie słuchawki. – Przecież ty zawsze mówiłaś, że nie potrzebujesz dużo. Że byle było wygodnie.

– Tak mówiłam, jak miałam trzydzieści pięć lat i dwójkę dzieci na głowie. Teraz mam sześćdziesiątkę i ambicję wyglądać jak człowiek, nie jak stara wersja ciebie.

– No to, czemu nie pójdziesz do sklepu i sobie czegoś nie kupisz?

– Bo może czekam, aż wreszcie się mnie zapytasz, czego mi potrzeba? Zamiast wrzucać mi pod drzwi reklamówkę z dopiskiem „przywiozłam ci kilka rzeczy, mamuś, coś sobie wybierz”.

Przecież chciałam dobrze – wymamrotała.

– Wiesz, co mnie najbardziej boli? Że dla siebie masz zawsze nowy płaszczyk, świeżą torebeczkę, perfumy – i świetnie, cieszę się – ale jak chodzi o mnie, to wystarczy byle co. Bo mama to nie kobieta.

– Oj, nie przesadzaj… – burknęła.

– A może właśnie czas zacząć przesadzać? Bo sąsiadki widzą. Danusia widzi. Nawet listonosz już mi kiedyś powiedział: „Pani Grażynko, córka to chyba ma inną sylwetkę, co?”.

– No bo my jesteśmy różnych rozmiarów – próbowała ratować sytuację, ale ton miała już niepewny.

– Tak, ale koniec z tym.

– Mamo…

– Nie kończ zdania. Przynieś mi coś nowego. Albo lepiej – pójdziemy razem. A jak nie, to przynajmniej nie wciskaj mi więcej swoich łachów.

Nie zadowolę się byle czym

– No dobra – odezwała się Monika trzy dni później, przyjeżdżając bez zapowiedzi. – Mam chwilę. Chcesz jechać do galerii?

– Chcę – odpowiedziałam.

Tylko nie wydziwiaj, mamo – mruknęła, zerkając nerwowo na zegarek. – Mam spotkanie z klientką za dwie godziny, więc nie będziemy się rozwlekać.

– Spotkanie z klientką, aha – prychnęłam pod nosem. – A dla matki to pięć minut w przymierzalni to już łaska.

– Daj spokój – przewróciła oczami. – Zawsze musisz wszystko wyolbrzymiać?

– A ty zawsze musisz wszystko bagatelizować?

W sklepie przeszłyśmy dwa działy, zanim w ogóle pozwoliła mi się zatrzymać.

– Mamo, to jest dział młodzieżowy – syknęła, jakbym próbowała ukraść sukienkę. – No błagam cię, nie będziesz chodzić w bluzce z jakimś napisem.

– Czemu nie? Przynajmniej sąsiadki nie pomyślą, że znów coś po tobie noszę.

– Mamo, skupmy się. Tu są fajne rzeczy. Patrz, ten sweterek – wskazała coś w odcieniu szaro-beżowej melancholii.

– Mdłe. Nie chcę wyglądać jak kostucha.

– Co? – zbaraniała.

– Chcę kolor. Coś, co sprawi, że Danusia zblednie.

– Ty się naprawdę uwzięłaś na tę Danusię…

– Bo Danusia przynajmniej wygląda, jakby miała jakieś marzenia. A ja? Przez ciebie wyglądam, jakbym straciła nadzieję.

Czułam się jak kobieta

Stanęłam przed lustrem w przymierzalni, mając na sobie sweter w kolorze malinowym. Wyciągnęłam go z półki, mimo że Monika marszczyła nos, jakby pachniał kapustą kiszoną.

– I jak? – zapytałam, wychodząc do niej. – Za odważnie?

– Mamo… – zaczęła tonem przedszkolanki. – No nie wiem. Trochę krzykliwy.

– Dobrze. Czyli idealny – uśmiechnęłam się szeroko i zaczęłam się obracać, patrząc w lustrze na swoje odbicie. – Czuję się jak kobieta.

– No ale przecież mówiłaś, że lubisz stonowane kolory…

– Bo nie miałam wyboru! Bo przez ostatnie pięć lat miałam do wyboru beże albo szarości.

Oj, znowu zaczynasz – westchnęła, ale usiadła na ławeczce i, ku mojemu zdziwieniu, nie skomentowała więcej.

– Ty naprawdę nie rozumiesz, co mnie w tym wszystkim tak boli – powiedziałam ciszej, zapinając guziki. – To nie o te rzeczy chodzi. Tylko o to, że ja dla ciebie znikłam. Jesteś zawsze zabiegana, wiecznie zmęczona. A jak trzeba kupić nową marynarkę dla siebie, to nagle masz czas. A dla mnie? To, co zostanie.

– Mamo… nie chciałam, żebyś się tak czuła.

– Ale się czuję. Bo jak człowiek dostaje tylko to, co komuś zbywa, to zaczyna myśleć, że sam też jest zbędny.

Monika spuściła głowę. Przez chwilę myślałam, że się wkurzy, że znowu powie, że dramatyzuję. Tylko szepnęła:

– Przepraszam. Byłam przekonana, że ty zawsze dasz sobie radę.

– Nie chcę już dawać rady. Chcę żyć.

Uśmiechnęłam się krzywo

Wyszłyśmy ze sklepu z dwiema torbami. Jedna była jej, druga – w końcu – moja. W środku miałam malinowy sweter, dżinsy bez przetarć i apaszkę w odcieniu turkusu. Stałyśmy przed kawiarnią, a Monika patrzyła na mnie z czymś, co przypominało zmieszanie.

– Wiesz… Nie wiem, jak to się stało, że przestałam o tym myśleć – odezwała się po chwili. – O tobie. Znaczy… o tym, co czujesz.

– Bo mama to przecież funkcja, nie osoba, prawda? – uniosłam brew, ale tym razem bez jadu. Raczej z westchnieniem.

– Nie, mamo… po prostu... Ty zawsze byłaś taka silna. Nigdy nie narzekałaś.

– Bo nie miałam, kiedy – uśmiechnęłam się krzywo. – Dzieci, dom, praca. Ale to nie znaczy, że nie miałam potrzeb. Po prostu nikt nie pytał.

– No to teraz pytam. Serio. Co byś chciała?

– Oprócz tego, żebyś przestała mi wciskać swoje znoszone ubrania?

– Oprócz tego – zaśmiała się. – I to już zapamiętałam.

Chciałabym od czasu do czasu pójść z tobą na kawę. Nie między spotkaniami, nie z telefonem przy uchu. Tak naprawdę. Żebym nie czuła się dodatkiem do twojego dnia.

– Okej. To, co powiesz na cappuccino teraz, bez telefonu? – zaproponowała i wyciągnęła rękę, żeby wziąć ode mnie torbę.

– Czekaj… – zatrzymałam ją. – To moja torba. Sama ją poniosę. W końcu po raz pierwszy nie czuję się jak zbieraczka resztek.

Monika uśmiechnęła się ciepło.

– I dobrze ci w tym swetrze. Nie wyglądasz w nim jak mama, tylko jak Grażyna.

Odzyskałam nadzieję

Usiadłyśmy w kawiarni przy oknie. Zamówiłam latte z syropem waniliowym, choć Monika spojrzała na mnie, jakbym właśnie ogłosiła bankructwo.

Przecież zawsze brałaś czarną.

Bo była tańsza – wzruszyłam ramionami. – Jednak dzisiaj nie mam ochoty być ekonomiczna. Mam ochotę być… aromatyczna.

Zaśmiała się. Autentycznie. I dopiero wtedy poczułam, że naprawdę jesteśmy matką i córką, nie pracownicą i przełożoną relacji „pomóż mi, ale nie zawracaj głowy”.

– Wiesz, czasem się gubię – przyznała, kręcąc łyżeczką w filiżance. – W tym całym bieganiu. Praca, dziecko, faceci, kredyt… Myślałam, że jak nie narzekasz, to znaczy, że wszystko gra.

– Nie narzekam, bo już nie ma komu – odpowiedziałam spokojnie. – A czasem, bo sama nie wiem, jak to ująć, żeby nie brzmieć jak maruda. Tylko że to nie znaczy, że nie boli.

– Obiecuję, że będę się częściej pytać.

– A ja obiecuję, że jak mi coś nie będzie pasować, to powiem. Nie będę siedzieć cicho i z godnością znosić twoich porzuconych sweterków.

– Ten malinowy serio ci pasuje – powiedziała nagle. – Wyglądasz jakbyś… jakbyś wreszcie była sobą.

Zapadła cisza. Nie taka niezręczna. Raczej… pełna zrozumienia. I może czegoś nowego. Szacunku.

Grażyna, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama