„Moja córka dostała się na wymarzone studia i rzuciła je po miesiącu. Stwierdziła, że woli być influencerką od paznokci”
„Te słowa uderzyły mnie mocniej, niż się spodziewałam. Nie przyznałam się wtedy, ale poczułam się winna. Czy naprawdę aż tak mocno ją pchałam w tę stronę? Rozmowa skończyła się szybko. Obie udawałyśmy, że wszystko wróci do normy. Ale ja już czułam, że coś się w niej zmieniło”.

- Redakcja
Kiedy moja córka dostała się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim, czułam się tak, jakbyśmy wspólnie wygrały maraton. Ona – bo marzyła o tym kierunku od dwóch lat, ja – bo zarywałam noce, pomagając jej z arkuszami maturalnymi, motywując, gdy miała wszystkiego dość. To był nasz wspólny sukces. Wierzyłam, że przed nią świetlana przyszłość: sala sądowa, toga, szacunek. Jeszcze w czerwcu kupiła sobie elegancki notes i obiecała, że będzie najpilniejszą studentką na roku. Gdy wyjeżdżała do Warszawy, płakałam – ze szczęścia i dumy. Nie przyszło mi do głowy, że ten sen potrwa tak krótko.
List z Warszawy
Pamiętam dokładnie ten dzień. Wrzesień, poniedziałek, po południu. Wróciłam z pracy zmęczona i usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty, kiedy w telefonie zawibrowała wiadomość. Od córki. „Mamo, jestem po rozmowie w dziekanacie. Oficjalnie jestem studentką prawa!” – napisała, dodając trzy wykrzykniki i emotkę z serduszkiem. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Od razu oddzwoniłam, żeby usłyszeć jej głos.
– No i jak tam? – zapytałam, ledwo powstrzymując łzy wzruszenia.
– Jest super, mamo. Warszawa jest taka duża, ale już czuję, że to moje miejsce – odpowiedziała z entuzjazmem. – Kupiłam już zeszyty, zapisałam się do grupy na Facebooku. Nawet poznałam dwie dziewczyny z akademika.
Słuchałam jej i widziałam oczami wyobraźni tę jej nową rzeczywistość. Wysokie gmachy uczelni, poranne wykłady, późne nauki do egzaminów. Czułam dumę, ale też ulgę, że to wszystko idzie tak, jak powinno. W końcu tyle wysiłku ją to kosztowało. Jeszcze nie tak dawno płakała nad zadaniami z matematyki, zniechęcona i zmęczona. A teraz?
– Jestem gotowa na tę dorosłość, wiesz? – powiedziała jeszcze na koniec rozmowy.
– Wiem, kochanie. I wierzę w ciebie z całego serca – odpowiedziałam, a potem długo siedziałam w ciszy, trzymając telefon w dłoni.
Myślałam wtedy, że właśnie rozpoczął się najpiękniejszy etap jej życia.
Moje wielkie nadzieje
W pierwszych tygodniach dzwoniła niemal codziennie. Opowiadała o wszystkim – o profesorze od prawa konstytucyjnego, który miał „głos jak z radia”, o kawiarni przy kampusie, gdzie serwowali najlepsze cappuccino, i o swojej współlokatorce z akademika, która studiowała psychologię i znała mnóstwo zabawnych historii z zajęć. Brzmiała jak ktoś, kto odnalazł swoje miejsce na ziemi.
– Zaczęliśmy analizować konstytucję – mówiła któregoś wieczoru. – Wyobrażasz sobie? Czuję się, jakbym czytała coś naprawdę ważnego.
– Bo to jest ważne – odpowiedziałam, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to cieszy.
Była podekscytowana każdym nowym wykładem. Nawet podręczniki kupowała z zapałem. Przysyłała mi zdjęcia notatek, poranne selfie w autobusie na uczelnię, filmiki z kampusu. Czasem aż się śmiałam, że zachowuje się jak ambasadorka uniwersytetu. A ona tylko machała ręką i mówiła:
– Mamo, to dla mnie naprawdę ważne. Wreszcie robię coś, co ma sens.
Znajomi też pytali o nią. Wszyscy byli pod wrażeniem, że nasza „mała” dostała się do Warszawy na tak prestiżowy kierunek. Babcia opowiadała o niej wszystkim sąsiadkom. A ja? Ja zaczęłam planować jej przyszłość szybciej niż ona sama. Myślałam, gdzie będzie robić aplikację, czy wróci do rodzinnego miasta, czy zostanie w stolicy. Nie sądziłam, że ta fala entuzjazmu zniknie szybciej, niż przyszła. Ale wtedy jeszcze nic nie zapowiadało katastrofy.
Zimny prysznic
Pierwszy sygnał, że coś jest nie tak, przyszedł pod koniec października. Zadzwoniła późnym wieczorem, bez wcześniejszej zapowiedzi. W jej głosie zabrakło tego znajomego entuzjazmu. Brzmiała ospale, jakby mówiła tylko dlatego, że czuła się do tego zobowiązana.
– Coś się stało? – zapytałam od razu.
– Nie, po prostu zmęczona jestem – mruknęła. – Miałam dziś trzy wykłady pod rząd i jeszcze ćwiczenia. Mam dosyć.
– To normalne, początki zawsze są trudne. Zobaczysz, przyzwyczaisz się – próbowałam ją pocieszyć.
– A jak się nie przyzwyczaję?
– Kochanie…
– Mamo, ja nie wiem, czy to dla mnie – przerwała mi. – Ciągle tylko teksty, przepisy, analizy. Nie ma w tym życia.
Zamilkłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Jeszcze miesiąc temu była zakochana w tej uczelni, w tym kierunku, w swoim nowym życiu. Teraz brzmiała, jakby siedziała w jakimś więzieniu.
– Może to chwilowe – powiedziałam ostrożnie. – Jesień, zmęczenie, presja. Przetrwasz to. Wszyscy tak mają.
– Może – westchnęła. – Ale coraz częściej myślę, że chciałam tego tylko dlatego, że wszyscy mówili, że powinnam.
Te słowa uderzyły mnie mocniej, niż się spodziewałam. Nie przyznałam się wtedy, ale poczułam się winna. Czy naprawdę aż tak mocno ją pchałam w tę stronę? Rozmowa skończyła się szybko. Obie udawałyśmy, że wszystko wróci do normy. Ale ja już czułam, że coś się w niej zmieniło.
Decyzja przy kawie
Przyjechała do domu na weekend, tuż przed Świętem Zmarłych. Weszła do kuchni w dresie, z niedbałym koczkiem i bez makijażu. Nie wyglądała jak ona. Kiedyś zawsze przywiązywała wagę do wyglądu, nawet do sklepu po chleb potrafiła wyjść jak na sesję zdjęciową. Teraz była jakby... wyprana z energii.
– Zrobisz mi kawę? – zapytała, siadając przy stole.
– Jasne – odpowiedziałam i zaczęłam szykować filiżanki, jakbym miała więcej czasu na zebranie odwagi.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Przez chwilę żadna z nas się nie odzywała. Tylko łyżeczka stukała o porcelanę.
– Mamo, rzucam studia – powiedziała nagle.
Podniosłam wzrok. Myślałam, że się przesłyszałam.
– Co takiego?
– Już zdecydowałam. Nie wracam do Warszawy. Nie chcę być prawniczką.
– Ale... przecież marzyłaś o tym! Miałaś plan, miałaś cel! – próbowałam szukać logicznych argumentów.
– Myślałam, że tego chcę. Ale to nie moje. Czuję się tam obco. Wykładowcy mówią językiem, którego nie rozumiem, a wszyscy są tacy spięci, jakby grali w teatrze.
– I co teraz? – zapytałam, powstrzymując drżenie w głosie.
– Chcę spróbować z Instagramem. Zakładam konto o stylizacji paznokci. Wiesz, robię je sobie od roku i mam coraz więcej pomysłów.
Spojrzałam na jej dłonie. Rzeczywiście, były starannie zrobione, kolorowe, wzorki jak z katalogu. Ale co z tego?
– Paznokcie? Naprawdę?
– Tak. Chcę robić coś, co mnie cieszy. Przynajmniej spróbować.
Zamilkłam. Wiedziałam już, że tego nie odwlecze żadna rozmowa.
Hasztagi zamiast indeksu
Początkowo sądziłam, że to tylko bunt, że po kilku tygodniach się opamięta i wróci na uczelnię. Ale ona miała plan. Kupiła lampę UV, zestaw do hybryd, telefon z lepszym aparatem. Codziennie nagrywała filmiki, uczyła się montażu, robiła grafiki. Wieczorami siedziała w pokoju, gadając do telefonu z tą dziwną pewnością siebie, której wcześniej w niej nie znałam.
– Witajcie kochani! Dziś pokażę wam, jak zrobić jesienny manicure z efektem sweterka! – usłyszałam kiedyś przez uchylone drzwi.
Myślałam, że to przejdzie. Ale liczba obserwujących rosła szybciej niż moje wątpliwości. Po miesiącu miała ponad trzy tysiące osób. Po dwóch – propozycję współpracy z marką lakierów. Jej oczy znów błyszczały.
– Mamo, patrz! Firma wysłała mi paczkę PR-ową! – krzyczała, otwierając karton pełen buteleczek i naklejek. – Wyobrażasz sobie? Oni chcą, żebym promowała ich produkty!
Uśmiechnęłam się blado. Chciałam się cieszyć jej sukcesem, ale gdzieś w środku coś mnie uwierało. To nie tak miało wyglądać. W moich wyobrażeniach siedziała nad aktami spraw, nie przy ring-lighcie. Raz próbowałam poruszyć temat powrotu na studia.
– Może spróbujesz za rok? Albo chociaż zdalnie?
– Nie, mamo. To zamknięty rozdział. Chcę budować coś swojego.
Uszanowałam to. A raczej – musiałam uszanować. Była dorosła. Miała prawo wybierać. Ale trudno mi było pozbyć się myśli, że wybrała coś powierzchownego zamiast czegoś trwałego. I że może to ja zawiodłam, próbując od początku pisać jej życie za nią.
Nie potrafię tego zrozumieć
Minął prawie rok, odkąd rzuciła studia. Dziś jej konto na Instagramie ma ponad dwadzieścia tysięcy obserwujących. Prowadzi warsztaty online, nagrywa e-booki, organizuje konkursy. Ludzie piszą do niej z pytaniami, proszą o porady, dziękują za inspirację. Patrzę na to wszystko z mieszanką podziwu i niezrozumienia.
Bo z jednej strony – osiągnęła coś sama. Bez mojego nacisku, bez presji, bez ścieżki, którą dla niej wybrałam. Zbudowała własny świat, od podstaw, w zupełnie inny sposób niż sobie wyobrażałam. I nie można jej odmówić determinacji. Pracuje ciężko, wstaje wcześniej niż ja, uczy się nowych rzeczy, inwestuje. Wydaje się szczęśliwa.
Ale z drugiej – nadal trudno mi zrozumieć, jak można zrezygnować z tak prestiżowej drogi dla… paznokci. Dla mnie to nadal coś małego, nietrwałego, estetycznego, ale nieistotnego. A może to ja się mylę? Może świat się zmienił i ja za nim nie nadążam?
Czasem, gdy pokazuje mi nowe wzorki albo pyta, czy może mi zrobić manicure „na próbę”, przytakuję i uśmiecham się. Chcę, żeby wiedziała, że ją wspieram, nawet jeśli wciąż nie do końca to wszystko rozumiem. Bo choć nie została prawniczką, została sobą. I może właśnie na tym polega dorosłość – nie na spełnianiu cudzych marzeń, tylko na odważnym odrzucaniu ich, jeśli nie są nasze.
A ja? Ja wciąż się uczę, że moje dziecko to nie moja kopia. I że czasem trzeba puścić stery, nawet jeśli serce pęka z niepewności.
Barbara, 52 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Ojciec dał się omotać młodej żonce. Była gotowa zrobić naprawdę wiele, by dobrać się do jego kasy”
- „Mój nastoletni syn nie widzi we mnie matki. Dla niego jestem tylko bankomatem i przeszkodą”
- „Mój mąż mnie olewał, więc przy płocie pomógł mi sąsiad. Po ogrodzie zajął się moją kuchnią, a na koniec – sypialnią”

