Reklama

Kiedy zmarła babcia, świat mojego dziadka jakby się zatrzymał. Byli razem ponad pięćdziesiąt lat — wszystko robili wspólnie, nawet ich codzienne milczenie miało w sobie ciepło. Po jej odejściu w domu dziadków zapanowała martwa cisza, którą trudno było czymkolwiek zagłuszyć. Mieszkam ponad dwieście kilometrów dalej, w dużym mieście, gdzie życie pędzi, a czas się nie zatrzymuje nawet na chwilę. Co weekend pakuję torbę, wsiadam do auta i jadę do niego, próbując choć na chwilę oderwać go od ponurych myśli. Ale on... on nie daje sobie pomóc. Siedzi w ciemności, jakby tylko tam czuł się blisko niej.

Nie uśmiechał się już wcale

Pierwszy raz pojechałem do dziadka dwa dni po pogrzebie. Jeszcze nie opadł kurz po gościach, na stole stały niedopite kompoty i porcelanowe filiżanki, które babcia wyciągała tylko na wyjątkowe okazje. Dziadek siedział w fotelu przy oknie, ubrany w sweter, który wyglądał na za duży — jakby nawet ubranie przestało na nim dobrze leżeć.

— Dzień dobry, dziadku — powiedziałem cicho, stając w progu salonu.

Nie odpowiedział od razu. Jedynie uniósł głowę i skinął lekko, jakby mój głos przebijał się przez grubą zasłonę smutku, która otoczyła go po jej śmierci.

— Zrobić ci herbaty? — zapytałem po chwili.

— Nie trzeba — usłyszałem. — Nie chce mi się pić.

Usiadłem naprzeciwko niego. Cisza była gęsta, ciężka, jakby sama ściany oddychały wspomnieniami. Na półce dalej stało ich wspólne zdjęcie z wycieczki do Krynicy – babcia w kolorowym kapeluszu, dziadek szeroko uśmiechnięty. Teraz nie uśmiechał się już wcale.

— Wczoraj nie mogłem zasnąć — powiedział po długiej chwili. — Jakby ktoś odciął mi powietrze.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałem wrażenie, że każde moje słowo będzie zbyt płytkie, zbyt lekkie wobec jego żałoby. Siedzieliśmy tak jeszcze przez godzinę. On patrzył w okno, a ja na niego. Wiedziałem jedno — to będzie długa droga. I nie byłem pewny, czy on zechce nią iść.

Zjadł kilka kęsów

Babcia gotowała jak nikt inny. Dziadek zawsze powtarzał, że nigdzie nie jadł tak dobrego rosołu. Gdy przyjeżdżałem do nich w dzieciństwie, zapach pieczonego kurczaka i świeżego ciasta uderzał mnie już w progu. Teraz w kuchni pachniało tylko kurzem i zimną herbatą. W jedną z pierwszych sobót, które u niego spędziłem, postanowiłem ugotować obiad.

— Może zrobię ziemniaki i pulpety? — zapytałem, otwierając lodówkę. Była prawie pusta — znalazłem jedynie kilka jajek i masło.

— Nie jestem głodny — odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad gazety, której chyba i tak nie czytał.

Zrobiłem obiad mimo wszystko. Pokroiłem ogórki, ugotowałem ziemniaki, sos wyszedł całkiem nieźle. Podałem mu talerz.

— Tylko spróbuj, chociaż trochę — poprosiłem, siadając naprzeciwko.

Popatrzył na jedzenie, jakby nie wiedział, do czego służy widelec. W końcu sięgnął po sztućce i zjadł kilka kęsów.

— Smakuje? — zapytałem nieśmiało.

Wzruszył ramionami.

— Inaczej. Ale dobrze.

To „dobrze” było jak promyk — może mały, ale wyraźny. Wiedziałem, że on nie chce już żyć tak, jak kiedyś. Ale może da się go przekonać, by chociaż spróbował żyć jakkolwiek. Po obiedzie zaproponowałem wspólny spacer. Odmówił. Został w domu, a ja wyszedłem sam. Gdy wróciłem, jego talerz był pusty. To nic wielkiego, ale dla mnie to był pierwszy znak, że może jeszcze nie wszystko stracone.

Jestem tutaj

Któregoś popołudnia, kiedy znowu siedzieliśmy razem w salonie, zauważyłem, że dziadek wpatruje się w stary zegar stojący w rogu pokoju. Ten sam, który zawsze wybijał pełne godziny, trochę za głośno, jak na tak małe mieszkanie.

— Babcia go nie znosiła — powiedział nagle, jakby kontynuował rozmowę, którą prowadził sam ze sobą. — Mówiła, że budzi ją w nocy, ale nigdy go nie wyrzuciła. Może dlatego, że to był prezent od moich rodziców.

— Może nie lubiła zegara, ale kochała ciebie — odpowiedziałem spokojnie.

Dziadek uśmiechnął się krzywo.

— To się chyba nie wyklucza — mruknął.

Tego dnia powiedział więcej niż przez wszystkie wcześniejsze tygodnie. Opowiadał o ich pierwszym spotkaniu, o spacerach po parku, o tym, jak kupili pierwsze mieszkanie i jak wspólnie walczyli o każdy grosz. Mówił, jak bardzo się różnili, ona wiecznie zmartwiona, on ciągle z głową w chmurach, i jak właśnie dzięki temu idealnie do siebie pasowali.

— Wiesz, to nie samotność mnie męczy — powiedział w końcu. — To to, że nie mam już komu opowiedzieć, jak mi minął dzień. Nikt nie czeka, aż wrócę z warzywniaka. Nawet nie chodzi o rozmowę. Chodzi o obecność. — Zamilkł, jakby sam siebie zaskoczył tym wyznaniem.

— Jestem tutaj — powiedziałem cicho. — I będę, jak długo będziesz potrzebował.

Nie odpowiedział, ale po chwili wstał i przyniósł ze schowka stare domino. Zagrał ze mną po raz pierwszy, odkąd babcia odeszła. Z czasem nasze spotkania przyjęły formę rytuałów. W soboty zawsze wstawałem pierwszy i robiłem kawę — słabą, taką, jaką lubił. Potem wspólnie jadaliśmy śniadanie, chociaż on zwykle zjadał tylko pół kromki chleba z dżemem. O jedenastej włączaliśmy radio, to samo, którego babcia słuchała, kiedy gotowała, i słuchaliśmy audycji o starych przebojach.

— Pamiętasz, jak tańczyliście do tego walczyka w kuchni? — zapytałem któregoś dnia, kiedy w eterze poleciał znajomy motyw.

Dziadek się uśmiechnął.

— Twój ojciec wtedy zapytał, czy mama ma gorączkę, bo przecież „dorośli nie tańczą w kuchni” — rzucił.

Wspominaliśmy coraz częściej. Nie tylko babcię, ale też czasy, gdy dom tętnił życiem. Dziadek powoli zaczynał mówić „pamiętasz?”, zamiast „już jej nie ma”. To była ogromna zmiana, choć nikt z nas tego głośno nie przyznał. Popołudniami graliśmy w domino albo rozwiązywaliśmy krzyżówki. Czasem jeździliśmy do pobliskiego parku. Dziadek nie narzekał już tak często na zmęczenie, choć wciąż unikał ludzi. Nie chciał iść do sąsiadów, nie chciał odwiedzin. Ale mnie do siebie wpuszczał, tydzień po tygodniu, kawałek po kawałku.

Któregoś dnia, gdy wychodziłem, zapytał:

— Za tydzień też przyjedziesz?

— Oczywiście, dziadku. — Uśmiechnąłem się ciepło. — Jak co tydzień.

Skinął głową i przez chwilę patrzył, jak zakładam buty.

— Weź termos. W poniedziałek możesz sobie wypić moją herbatę w drodze do pracy.

To był jego sposób, by powiedzieć: „dziękuję”.

Uśmiechnąłem się

Któregoś listopadowego poranka przyjechałem i zastałem dziadka w przedpokoju, gotowego do wyjścia. Miał na sobie płaszcz, kapelusz i porządne buty.

— Gdzie się wybierasz? — zapytałem zdziwiony.

— Na cmentarz — odparł krótko. — Dziś rocznica naszego ślubu.

Zamarłem na chwilę, bo to był pierwszy raz, gdy sam zdecydował się opuścić dom od tamtego dnia. Zgodziłem się pójść z nim. Po drodze nie rozmawialiśmy zbyt wiele, ale to milczenie było inne niż wcześniej — był w nim jakiś spokój.

Na grobie położył bukiet róż. Stał chwilę w ciszy, po czym rzucił:

— Myślisz, że ona gdzieś tam jest? Że słyszy?

Nie miałem pewności, ale odpowiedziałem:

— Jeśli miłość gdzieś zostaje, to pewnie właśnie tam.

Pokiwał głową.

— Chciałbym jej powiedzieć, że się staram — powiedział cicho. — Że jakoś sobie radzę.

Tego dnia nie wróciliśmy od razu do domu. Poszliśmy na kawę do małej kawiarenki na rogu — do miejsca, które kiedyś odwiedzali razem. Kelnerka nas poznała.

— Pan tu nie był od dawna — powiedziała z uśmiechem. — Kawa z mlekiem i sernik?

Dziadek skinął głową. Było w nim coś innego. Jakby nieco więcej życia. Trochę więcej światła. Kiedy wróciliśmy, zaproponował, żebym został na noc.

— Mam jeszcze ten stary koc — stwierdził. — Babcia zawsze mówiła, że tylko pod nim można się dobrze wyspać.

Uśmiechnąłem się. Po raz pierwszy poczułem, że ta ściana, którą zbudował wokół siebie, zaczyna pękać. I że może jednak jest nadzieja.

Opowiadał o niej

Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się naprawdę pomóc dziadkowi. Czy da się kogoś wyrwać z tak głębokiego smutku, jakim jest strata tej najbliższej osoby. Ale wiem jedno — nie chodzi o to, by go „naprawić”. Ważne, by przy nim być. Trwać przy nim, nawet jeśli nie chce rozmawiać. Przynosić kawę, grać w domino, słuchać tych samych historii po raz dziesiąty.

Z czasem jego spojrzenie zrobiło się łagodniejsze. Zaczął odbierać telefon po pierwszym sygnale. Zdarzało mu się zapytać, jak minął mi dzień. I choć nadal był zamknięty w swoim świecie, to otworzył w nim dla mnie małe drzwi. To wystarczyło. Nie szukał już babci w każdym kącie mieszkania, nie rozmawiał z jej zdjęciem tak często. Zamiast tego opowiadał o niej, jakby chciał, żebym ją lepiej zapamiętał. Jakby wiedział, że jego opowieści są jedynym sposobem, by nie zniknęła zupełnie.

Nie udało mi się go uratować, ale może to nie o ratunek chodzi. Może wystarczy być z kimś, kto cierpi, aż nauczy się żyć z pustką. Wracam do niego w każdy weekend. I pewnie będę wracał, dopóki on będzie czekał. A może nawet dłużej.

Bartek, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama