Reklama

Mój zięć raz w tygodniu wychodził do lasu niby na grzyby. A wracał z pustym koszykiem i miną, jakby wrócił z misji ratunkowej, a nie z relaksującego spacerku między sosnami.

– Nic nie ma, susza – powtarzał uparcie, chociaż tydzień wcześniej sama widziałam, jak sąsiadka wróciła z wiadrem prawdziwków tak wielkich, że jednego to by na steki starczyło.

Ja już swoje wiem. Głupia nie jestem. I choć córka próbowała mnie zbywać:

– Mamo, daj spokój, chłop chce odpocząć – to ja swoje podejrzenia miałam.

I im dłużej Tomasz wracał z pustym koszykiem, tym więcej różnych scenariuszy zaczęło mi się układać w głowie. Powiem szczerze – mam bardzo bujną wyobraźnię. Tylko że tym razem to była intuicja. A ta mnie rzadko zawodzi.

Coś mi tu śmierdziało

W sobotę rano Tomasz jak zwykle się zerwał, zanim kogut zapiał, złapał wiklinowy koszyk i zniknął za drzwiami. Nawet nie zdążyłam zapytać, czy śniadania nie chce. Weronika wciąż spała, a ja, jak to ja – wstałam i od razu wzięłam się za swoje poranne rytuały: kawa, okno, lornetka.

Nie, nie śledzę sąsiadów. Tylko czasem lubię sobie popatrzeć. A tego dnia, pół godziny po wyjściu zięcia, zobaczyłam coś dziwnego. Koszyk leżał za furtką, jakby go tam specjalnie zostawił. A zięć? Gdy wyjrzałam dalej, zobaczyłam, jak wsiada do auta. W dresie, z czapką z daszkiem. Jakby nie do lasu, tylko do klubu fitness się wybierał.

– Weronika, wstawaj! – wbiegłam do pokoju córki. – Twój mąż nie na grzyby chodzi.

– Mamo, co znowu...?

– Sama widziałam. Koszyk zostawił za furtką i gdzieś pojechał. To mają być grzyby?!

– Może jedzie do innego lasu?

– Bez koszyka?

Córka tylko przewróciła oczami i naciągnęła kołdrę na głowę. Nie odpuszczałam. Bo kiedy wrócił po trzech godzinach, nie miał ani jednego podgrzybka.

– A co ty tak pachniesz? – zapytałam słodko.

– Co...? Aaa, pewnie jakiś dezodorant mi się rozpylił w aucie...

Weronika parsknęła śmiechem, ale mi nie było do śmiechu. Od tej chwili wiedziałam jedno – coś tu naprawdę śmierdzi.

Wiedziałam, że trafiłam

Od następnej soboty zaczęłam działać z planem. Nie zamierzałam siedzieć z założonymi rękami, podczas gdy mój zięć, zamiast szukać grzybów, gruchał z jakąś panienką w krzakach. Powiedziałam córce, że będę go śledziła.

– Mamo, błagam, nie rób scen – jęczała Weronika, jak zobaczyła mnie w samochodzie, z lornetką i termosikiem.

– Kochana, nie robię scen, ja tylko obserwuję przyrodę. Może akurat ptaszki dziś zobaczę.

Zięć pojechał tym razem w stronę pobliskiego miasta. Pewnie myślał, że nikt go nie widzi. Stanął przy stacji benzynowej, wysiadł, poprawił sobie fryzurkę w lusterku i... wyjął z bagażnika bukiet róż!

– No, no, grzyby się poprawiają – mruknęłam pod nosem i zapisałam wszystko w notatniczku.

Po dziesięciu minutach na stację podjechał drugi samochód. Czerwony, wypucowany, z błyszczącymi felgami. Z niego wysiadła jakaś lalka – wysoka, blond, w butach za kolano. I co? Mój zięć rzucił się jej na szyję, podał te róże i coś tam szeptał do ucha. Zaparowały mi okulary. Gdy wrócił tego dnia do domu z kolejnym pustym koszykiem, już nie wytrzymałam.

– Mam nadzieję, że dzisiaj, chociaż ptaki obserwowałeś?

– Co znowu, mamo? – zmarszczył czoło.

– Bo widziałam bardzo rzadkiego ptaka. Samczyk z różami dla samiczki na stacji benzynowej. Znasz ten gatunek?

Zamilkł. Wiedziałam, że trafiłam.

Okłamywał mnie

W niedzielę po obiedzie Tomek zniknął w garażu. Weronika zasnęła na kanapie, więc uznałam, że to doskonały moment na rozmowę sam na sam. Znalazłam go, jak siedział w aucie z zamkniętymi oczami, jakby ćwiczył techniki oddychania albo układał przemówienie obronne.

– Może wyjaśnisz mi, po co ci były te róże wczoraj?

Zamrugał oczami.

– Czyli nie pojechałeś z bukietem do blondynki, tylko do lasu, a ona to pewnie pani leśniczyna?

– To... koleżanka. Miała urodziny. Stare dzieje, wiesz... Przypadkiem się spotkaliśmy, a że miała imieniny, to...

– Przypadkiem? Na stacji benzynowej?

Spuścił wzrok. Cisza. A ja już wiedziałam, że muszę wytoczyć cięższe działa.

– Powiem ci tak, nie urodziłam się wczoraj. Jeśli robisz coś za plecami mojej córki, lepiej, żebyś się porządnie zastanowił. Bo nie będę milczała.

Spojrzał na mnie z niepokojem.

– Przysięgam... To nie jest nic złego. Naprawdę. Po prostu... Ona mi pomaga. Przy pewnej sprawie. Zobaczysz, że wszystko się wyjaśni.

– Mam nadzieję – prychnęłam.

I trzasnęłam drzwiami garażu.

Byłam w szoku

W następną sobotę nie czekałam, aż zięć znowu pojedzie „do lasu”. Wsiadłam w swój stary samochód i podjechałam pod tę samą stację benzynową. Siedziałam tam pół godziny, sącząc kawę z termosu i udając, że czytam „Poradnik Działkowca”. I się pojawiła. Te same kozaki, torebka na łańcuszku, okulary większe niż oczy. Tym razem wysiadła pierwsza, z jakąś teczką pod pachą. Tomek zajechał dziesięć minut później. Róże? Były. A jakże. Tradycja to tradycja. Wysiadłam z auta, zanim zdążyli się rozsiąść na ławce.

– Dzień dobry – rzuciłam słodko. – To pani jest tą słynną… koleżanką?

Blondyna spojrzała na mnie zaskoczona, Tomasz zbladł.

Przepraszam, a pani to...?

– Teściowa – odparłam z dumą.

– Mamo... – jęknął Tomasz.

– A ty cicho. Chcę poznać panią, która tak chętnie przyjmuje bukiety od mojego zięcia. Pani jest artystką? Aktorką? A może instruktorką nordic walkingu w lesie?

– Właściwie... jestem florystką – odparła kobieta z lekkim uśmiechem. – A pan Tomasz prosił mnie o pomoc w doborze bukietu... dla pani córki. Na rocznicę.

Zamarłam.

– Co?

– Tak, zamówił bukiet niespodziankę. Do tego miałam przygotować album ze zdjęciami ślubnymi, które odnowiłam. Pani córka mówiła, że marzyła o tym od lat...

Zięć westchnął ciężko.

– Ale kto by pomyślał, że teściowa urządzi mi śledztwo...

Poczułam się jak ostatnia głupia.

Było mi wstyd

Wróciłam do domu jak zbity pies. Weronika siedziała w kuchni i mieszała coś w garnku.

– Gdzie byłaś? – zapytała, nie podnosząc wzroku.

– Na grzybach – burknęłam i odłożyłam torebkę na blat.

Usiadłam ciężko przy stole. Córka spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Coś się stało?

Westchnęłam.

– Twój mąż to wbrew pozorom całkiem niezły chłop. Tylko że teściowa z okiem jastrzębia wzięła go za Casanovę. I się ośmieszyła.

Weronika przystanęła i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.

– Mamo... powiedz mi, że go nie śledziłaś?

– Nie tylko śledziłam – przyznałam z rezygnacją. – Weszłam jak FBI. A ta jego blond-widmo to... florystka. Bukiet ci szykowała. I album ze ślubu.

Cisza.

– Właśnie chciał mi to dziś wręczyć... – wyszeptała Weronika. – Zabrać mnie na kolację. Mówił, że wszystko dopiął. Miałam się nie domyślić. No ale gratulacje, mamo.

Poczułam, jak mi się uszy czerwienią.

Zrobię ci szarlotkę – wydusiłam. – Taką, jaką lubisz. Na kruchym.

– Nie zasłodzisz mi tego, mamo.

– Przynajmniej się postaram.

W tej chwili wszedł Tomasz z wielkim bukietem i albumem na zdjęcia.

– Już chyba nie trzeba mówić, co to miało być – rzucił oschle.

– Przepraszam – powiedziałam szczerze. – Naprawdę. Trochę mnie poniosło...

– Trochę?! – zawołała Weronika i… zaczęła się śmiać.

I jak głupio nie było, śmiałyśmy się obie.

Byłam zadowolona

Minął tydzień. Weronika z Tomkiem pojechali na weekend do spa, a ja… cóż, zostałam w domu. Sama, z moim poczuciem winy.

W niedzielę wrócili na obiad. Weronika przyniosła ciasto, a Tomasz... nowy koszyk.

– No, mamo, może tym razem ty pójdziesz do lasu – zażartowała Weronika.

– Sama? Z moją wyobraźnią? Jeszcze wrócę z pięcioma kochankami – prychnęłam, ale się uśmiechnęłam.

– Przynajmniej jakieś grzyby przynieś – rzucił Tomasz, puszczając do mnie oko.

Usiedliśmy razem do obiadu, a ja pomyślałam, że może przesadzam z tymi swoimi podejrzeniami. Może nie wszystko w życiu trzeba rozgryzać jak serial kryminalny. I może nie każdy pusty koszyk kryje zdradę, zbrodnię albo blondynkę w butach za kolano. Jednak ja swoje wiem. I może przesadziłam, ale jak to mówią – lepiej chuchać na zimne.

Maria, 78 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama