Reklama

Całe życie starałam się być silna. Nie miałam łatwego dzieciństwa – ojciec pił, matka wiecznie płakała, a ja jako najstarsza musiałam ogarniać trójkę młodszego rodzeństwa. Jak na małą dziewczynkę to było jednak za dużo.

Nigdy nie miałam szans na beztroskę charakterystyczną dla tego okresu. Na swoje koleżanki z klasy patrzyłam z zazdrością. Podczas gdy inne dziewczynki przejmowały się głównie tym, która ma ładniejszy piórnik i dostanie lepszą ocenę z plastyki, ja musiałam myśleć domowych i rodzinnych obowiązkach.

Musiałam być silna i odpowiedzialna

W domu robiłam naprawdę dużo. Rano szykowałam kanapki dla siebie i rodzeństwa, pomagałam im pakować się do szkoły. Wynosiłam śmieci, myłam naczynia, biegałam z siatką do sklepu po zakupy. Z każdym kolejnym rokiem robiłam coraz więcej. Mama zupełnie się załamała i nie dawała sobie z niczym rady. Szybko nauczyłam się sprzątać, prać, gotować, prasować.

Na zabawę, bieganie po podwórku czy wyjścia z koleżankami nigdy nie miałam czasu. Przez to żyłam nieco z boku swojej klasy. Dziewczyny wiedziały, że ze mną i tak nie ma co umawiać się na rower czy boisko, a później wyjścia na lody, bo i tak nie przyjdę. Przez to wszystko nauczyłam się, że w życiu trzeba twardo stąpać po ziemi. Nie okazywać słabości i nie dawać ponieść się emocjom.

Już w podstawówce obiecałam sobie, że nigdy nie będę taka, jak moja matka. Słaba, bezwolna, pozwalająca sobie wszystkim wejść na głowę. Patrząca z bezsilnością, gdy mąż przepija ostatnie pieniądze i niepotrafiąca się mu sprzeciwić. Owszem, na swój sposób ją kochałam. Wiedziałam, że zawsze miała ciężko. Ale jednocześnie dla mnie ta kobieta stała się synonimem przegranego życia. Nie chciałam, żeby pociągnęła mnie za sobą w przepaść, z której nie ma już odwrotu, dlatego robiłam wszystko, żeby coś zmienić.

Z czasem poznałam swojego przyszłego męża i uwolniłam się z tego nieszczęsnego domu. Wiedziałam, że muszę zadbać o swoją rodzinę. Nie chciałam pozwolić, żeby moje dzieci kiedykolwiek żyły tak jak ja kiedyś. Chciałam dla nich czegoś lepszego. Czego? Przede wszystkim stabilności, pewności i sukcesu w życiu. A żeby osiągnąć ten sukces, trzeba być silnym, prawda?

Nie o takim synu marzyłam

Starałam się nauczyć swojego syna – Pawła – twardego stąpania po ziemi. Marzył mi się pewny siebie chłopak, który potrafi walczyć o swoje. Ma cele, marzenia i potrafi do nich dążyć. Nie ogląda się na innych, ale prze do przodu, żeby nie zostać daleko w tyle. Bo przecież ludzie nigdy nie doceniają słabeuszy. Gdy tylko dostrzegą, że ktoś im ustępuje, od razu wiedzą, że mogą nad nim górować. Tak sądziłam przez długie lata.

Najgorsze jednak było to, że Paweł nie odziedziczył charakteru po mnie. On od początku był inny. Wrażliwy, cichy, zamyślony. Zamiast biegać z chłopakami po podwórku i grać w piłkę do nocy, siedział w kącie pokoju i coś rysował w zeszycie. Zamiast kłócić się o swoje, ustępował.

„Grzeczny chłopiec” – mówiły nauczycielki, kuzynki, sąsiadki. Ale mnie to nie cieszyło. Ja chciałam mężczyzny, a nie maminsynka, który boi się własnego cienia. Dlaczego? Bo byłam święcie przekonana, że taki człowiek na pewno nie poradzi sobie w życiu.

Świat był brutalny i wygrywali w nim tylko najsilniejsi. Ciche dzieci wyrastały na przestraszonych dorosłych. Takich, co to nie potrafią tupnąć nogą i rozpychać się łokciami. Zawsze ustępują, a inni ignorują ich zdanie. Nie mogłam znieść tego, że Paweł, mimo moich usilnych starań, w ogóle się nie zmienia.

Syn dorastał bez ojca

Syn dorastał bez ojca. Mój mąż odszedł, gdy Paweł miał zaledwie cztery lata. Po prostu któregoś dnia wyszedł z domu i już nie wrócił. Bez słowa. Bez pożegnania. Dostałam potem pocztą papiery rozwodowe z nowym adresem i złożonym już podpisem. Taki był koniec naszej historii.

Mnie tam nie zależało. Wiedziałam, że poradzę sobie sama. I tak od zawsze to ja walczyłam ze światem. Ale męski wzorzec przydałby się naszemu dziecku. Może ojciec nauczyłby go kilku cech, które pozwoliłyby mu w przyszłości coś w życiu osiągnąć. A ta to znowu sama musiałam walczyć z tym życiowym niezdecydowaniem tego chłopaka.

– Mamo, dlaczego tata już nie wraca? – pytał początkowo Paweł.

Ja jednak szybko ucinałam temat. Nie wraca i nie wróci. Koniec, kropka. Nie ma co się rozczulać, tylko trzeba żyć dalej.

– Bo nie był wystarczająco silny – odpowiadałam twardo. – Ale ty będziesz. Ty będziesz inny – powtarzałam mu, chociaż wyraźnie widziałam w jego oczach, że zupełnie nie rozumie moich słów.

Lata mijały, a syn się nie zmieniał. Nie stawał się wcale twardy i pewny siebie, chociaż ja z całych sił próbowałam przekazywać mu swoje wartości i uczyć go życiowej zaradności.

Wychowałam „ciepłe kluchy”

Syn dorósł, ale w ogóle się nie zmienił. Tak go prosiłam, żeby wybrał porządną szkołę. Taką, która da mu fach w ręku i pieniądze. Jemu jednak nie dało się niczego przetłumaczyć. Poszedł na historię. Wyobrażacie to sobie? Chłopak na historię? W dzisiejszych czasach? No ludzie kochani, co on niby chciał po tym robić? Uczyć w szkole? Czy to jest zawód dla faceta? Siedzenie z cudzymi dziećmi i powtarzanie im w kółko jakichś dat i wydarzeń z przeszłości? Do tego za marne grosze?

Ile się naprosiłam, natłumaczyłam, ubłagałam. Nie zmienił zdania. Skończył tę swoją historię. Najpierw pracował w sklepie. Było dokładnie tak, jak przewidywałam. Po tych studiach nie było gdzie się zaczepić. W końcu jednak trafił do szkoły podstawowej.

– Dzieciaki są świetne. Zorganizujemy kółko historyczne, będziemy robić przedstawienia na rocznice, wygrywać konkursy. Naprawdę udało mi się trafić w miejsce, gdzie ludzie są zaangażowani i chce im się coś robić – opowiadał mi z podekscytowaniem, ale ja tylko machałam na to ręką.

Też mi kariera dla chłopa. Posada historyka w osiedlowej podstawówce. Za grosze. I jeszcze się cieszy z jakichś absurdalnych kółek i dodatkowych godzin, które musi odsiadywać w tej swojej szkole za darmo.

W końcu Paweł zamieszkał z Anią – cichą, poukładaną dziewczyną. Wszystko robili razem. Nawet zakupy spożywcze planowali z wyprzedzeniem. Zero spontaniczności, zero emocji. Paweł gotował, sprzątał, nawet prasował jej sukienki. Z jednej strony niby byłam duma – w końcu ja nauczyłam go domowych prac, bo nigdy nie wiadomo, co kogo w życiu spotka. Z drugiej – byłam wściekła. I to niby ma być prawdziwy mężczyzna?

– Mamo, wcale nie trzeba być macho, żeby być szczęśliwym – mówił, gdy kręciłam głową nad jego losem.

– Ale chociaż trochę charakteru jednak trzeba mieć! – mruczałam z niezadowoleniem.

Nie słuchał. Zdaje się, że patrzył na mnie z góry i z pobłażaniem traktował wygłaszane uwagi, chociaż z całej siły starałam się nie odpuszczać. Wciąż miałam nadzieję, że jeszcze coś z niego będzie. A potem urodził się mój wnuk – Olek.

Wreszcie ktoś z błyskiem w oku

Od początku wiedziałam, że ten chłopak będzie inny. Silny, pewny siebie, nieugięty. Już jako trzylatek potrafił tupnąć nogą i powiedzieć „nie”. Jako ośmiolatek bronił słabszego kolegi przed starszymi. A w wieku dwunastu lat zorganizował zbiórkę dla schroniska, bo „nikt nie pomaga tym psiakom”. Kochał piłkę nożną, chodził na siłownię, uwielbiał sport. Nauczyciel W-Fu nie mógł się go nachwalić. Miał mnóstwo kolegów i duszę prawdziwego przywódcy.

– No, Paweł, patrz i ucz się od własnego syna – rzuciłam kiedyś przy stole.

Zapanowała niezręczna cisza. Olek się uśmiechnął. Paweł za to spuścił wzrok.

– Mamo, ja nie jestem z cukru, ale nie muszę wszystkim udowadniać, że mam siłę.

– Nie musisz, bo jej nie masz – parsknęłam.

– Ale Babciu... – Olek powiedział cicho. – Tato robi więcej dobrego, niż wszyscy moi koledzy razem wzięci.

Ja jednak byłam ślepa. Oczarowana wnukiem i rozczarowana synem. Fakty do mnie nie docierały. Miałam dopiero się przekonać o wartości swojego jedynego dziecka.

Myślałam, że to mężczyzna idealny

Kiedy Olek skończył liceum, poszedł do akademii wojskowej. Duma wprost mnie rozpierała.

– Mój wnuk będzie zawodowym żołnierzem. Może nawet zostanie pułkownikiem. Lub generałem – chwaliłam się wszystkim wokół.

– Mamo, to jego wybór – próbował tonować Paweł. – Ale to nie znaczy, że...

– Że co? Że nie ma w tym sensu? Przynajmniej nie jest rozlazły jak ty – znowu dogryzłam synowi.

Z biegiem czasu zauważyłam jednak coś niepokojącego. Olek stawał się chłodny. Rzadziej dzwonił. Nie przyjeżdżał już do mnie na swoje ulubione pierogi z mięsem. Coraz częściej mówił „nie mam czasu”. Pewnego dnia powiedział wprost:

– Babciu, ja wiem, że jesteś ze mnie dumna, ale... przez ciebie przestałem szanować ojca. A on na to nie zasłużył.

– Co ty mówisz? – byłam całkowicie zdezorientowana.

– Zrobiłaś ze mnie twardziela, który nie potrafi powiedzieć „kocham cię” drugiemu człowiekowi. Bo uważałem, że bycie jak tata to wstyd. A on... on jest wyjątkowym człowiekiem.

Nie umiałam odpowiedzieć. Czyżbym swoim zachowaniem zniszczyła im życie?

Refleksja przyszła późno

Minęły kolejne lata. Olek wrócił z misji za granicą. Paweł przyjechał z Anią, przygotowali obiad jak zawsze. Ale we mnie coś się zmieniło. Tym razem to ja pierwszy raz powiedziałam:

– Ta pieczeń jest naprawdę pyszna. Świetnie ją doprawiłeś, synu.

Paweł zrobił wielkie oczy, a ja kontynuowałam:

– Synu, naprawdę cię przepraszam. Wiem, że nigdy nie potrafiłam cię docenić. Ale zawsze cię kochałam i chciałam dla ciebie dobrze – mówiłam coraz bardziej wzruszona.

Zaskoczenie w jego oczach było ogromne. Olek patrzył na mnie uważnie.

– Przez całe życie chciałam cię zmienić. A nie widziałam, że jesteś lepszym człowiekiem, niż ja kiedykolwiek byłam – wyznałam ze łzami w oczach.

Dzisiaj nadal jestem dumna z mojego wnuka, Olka. Ale inaczej. Nie dlatego, że jest twardy. Tylko dlatego, że umiał być lepszy niż ja. I że potrafił spojrzeć na ojca i zobaczyć człowieka, którego ja nie umiałam docenić przez lata. Mój wnuk jest prawdziwym mężczyzną. Ale mój syn... on też nim jest. Tylko innym. Może nawet lepszym, bo szczerym i wiernym swoim własnym ideałom. Cieszę się, że to zrozumiałam.

Małgorzata, 69 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama