„Mój uczeń powiedział, że w tym roku jego rodziców nie stać na Wigilię. Byłam w szoku, jak zareagowały na to dzieci”
„Kiedy zapakowałam paczkę do samochodu, przez chwilę siedziałam za kierownicą i nie mogłam przekręcić kluczyka. Bałam się, jak zareaguje matka Szymka. Czy w ogóle mnie wpuści? Czy nie uzna, że się nad nią lituję, że wyciągam rękę tam, gdzie nie trzeba? A potem pomyślałam, że jeśli nie teraz, to kiedy?”.

- Redakcja
Grudzień w szkole zawsze miał dla mnie coś magicznego. Nawet jeśli byłam zmęczona bardziej niż zwykle, nawet jeśli dzieciaki biegały rozemocjonowane po klasie, a śnieg wnoszony na butach topniał na wykładzinie, zostawiając ciemne plamy. Ten czas miał w sobie coś ciepłego. Ozdoby robione z brokatu, występy z kolędami, ten wyjątkowy dzień, kiedy zamiast do matematyki siadaliśmy do wspólnego stołu.
Dzieci od tygodni przygotowywały się do klasowej Wigilii. Same wycinały aniołki, malowały bombki, a w kącie klasy stały plastikowe figurki udające szopkę. To był taki czas, kiedy nawet największe łobuzy potrafiły się na chwilę zatrzymać. A ja? Miałam nadzieję, że i mnie ten nastrój jakoś podniesie na duchu. Bo w tym roku czułam się bardziej pusta niż zwykle. W domu – cicho. Mąż mówił, że „w święta ma dyżur”, ale nie pytał, czy ja też chcę świętować sama.
Wśród tego całego świątecznego chaosu, tylko jeden chłopiec siedział z boku. Szymek. Cichy, zamknięty w sobie. Od kilku tygodni chodził w tych samych, przemoczonych butach. Dzieci śmiały się, że dziwnie pachną. Ja udawałam, że nie słyszę, ale dziś... coś we mnie drgnęło.
Musiałam zareagować
Dzieci ustawiły się w kolejce z opłatkiem, trochę jak do rozdania świadectw – tylko że z większymi emocjami. Jedne składały życzenia głośno i z radością, inne półszeptem, nieśmiało, z oczami spuszczonymi w podłogę. Kilkoro dzieci popłakało się już przy trzecim „Wesołych Świąt”. Ja też miałam gulę w gardle, choć starałam się uśmiechać, ale cały czas zerkałam w jeden kąt klasy. Tam siedział Szymek. Z opłatkiem w ręku, ale z błądzącym wzrokiem, jakby wcale nie był tu obecny.
Pod koniec, kiedy dzieci już podzieliły się między sobą i zaczęły zajadać mandarynki, podeszłam do niego.
– Szymku, nie chcesz z nikim się podzielić? – zapytałam cicho, przysiadając się na brzeg jego ławki.
Spojrzał na mnie krótko, wzruszył ramionami. I wtedy wypowiedział to zdanie, które wbiło się we mnie jak drzazga:
– My w domu nie będziemy mieć Wigilii. Mama mówi, że nie ma za co.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zabrakło mi słów. Język, który znałam – szkolny, wychowawczy – nagle przestał działać. Patrzyłam tylko na jego dłonie, zaciskające opłatek, jakby miał się zaraz rozkruszyć.
– Nie mamy choinki. Mama mówi, że niepotrzebna. Opłatek to ja dostałem od pani... to wystarczy.
W tle grała kolęda z głośnika, dzieci śmiały się przy stole. A ja siedziałam obok chłopca, który miał w rękach jedyny biały kawałek świąt. I pomyślałam tylko jedno: nie mogę nic nie zrobić.
To była najważniejsza lekcja
Następnego dnia przyszłam do szkoły wcześniej niż zwykle. Zimno wciskało się za kołnierz, a ja w głowie układałam słowa, które za chwilę wypowiem do klasy. Nie chciałam nikogo zawstydzać. Ani zdradzać, o kogo chodzi. Wiedziałam tylko, że nie mogę tego tak zostawić. Że czasem trzeba z dziećmi rozmawiać inaczej.
Zaczęłam lekcję od krótkiej rozmowy o tym, że nie u wszystkich święta wyglądają tak samo. Że nie w każdym domu pachnie choinka, nie każdy ma do kogo jechać. I że jest ktoś, kto może potrzebować naszej pomocy.
– Jeśli macie w domu coś, czym możecie się podzielić – puszkę groszku, słoik barszczu, jedną bombkę – przynieście. Nic więcej. Chcemy tylko pokazać, że pamiętamy.
Nie pytali, dla kogo. Tylko Milenka uniosła rękę i powiedziała:
– A jeśli nie mamy nic, to można zrobić świąteczną kartkę?
– Można – uśmiechnęłam się. – To też bardzo dużo.
Następnego dnia dzieci przynosiły torby większe od siebie. Ryż, kukurydza, uszka. Ktoś przyniósł czekoladę. Ktoś inny bombkę z napisem „Wesołych Świąt”. Jeden chłopiec dał puszkę pierników – jeszcze ciepłych.
– Mamo, mogę wziąć jutro barszcz do szkoły? Pani mówiła, że ktoś nie ma świąt – usłyszałam, jak Staś opowiada mamie w szatni.
– Jak to nie ma? Przecież… No dobrze. Weź. Tylko zapytaj, czy wystarczy.
Stałam wtedy przy drzwiach, udając, że coś notuję. A serce mi biło. Bo to była najcichsza, ale najważniejsza lekcja w tym roku.
Włożyliśmy w to serce
Paczka była duża. Karton po kserokopiarce, oklejony gwiazdkową taśmą, z dziecięcymi rysunkami na wierzchu. W środku wszystko, co dzieci przyniosły – ryż, barszcz, groszek, bombki, pierniczki, kartki z życzeniami. Z wierzchu położyłam serwetki z choinkami. Nie było w tym luksusu, ale było serce.
Wieczorem, kiedy zapakowałam paczkę do samochodu, przez chwilę siedziałam za kierownicą i nie mogłam przekręcić kluczyka. Bałam się, jak zareaguje matka Szymka. Czy w ogóle mnie wpuści? Czy nie uzna, że się nad nią lituję, że wyciągam rękę tam, gdzie nie trzeba? A potem pomyślałam, że jeśli nie teraz, to kiedy?
Drzwi otworzyły się po długiej chwili. Stanęła w nich młoda kobieta w za dużym swetrze. Włosy zebrane w niedbały kucyk, oczy podkrążone.
– Dobry wieczór… Przepraszam, że tak późno. Jestem wychowawczynią Szymka – powiedziałam, trzymając paczkę w rękach.
Spojrzała na mnie ostrożnie.
– Coś się stało?
– Nie. Dzieci w klasie zrobiły zbiórkę. Tak po prostu. Dla kogoś, kto potrzebuje. Nie pytały dla kogo.
– Ale my… nie prosiliśmy nikogo o nic – powiedziała cicho, sztywniejąc w drzwiach.
– Wiem, ale jedno dziecko powiedziało mi coś ważnego. Klasa zrobiła resztę.
Za jej plecami pojawił się Szymek. Zerknął na mnie i zaraz spuścił wzrok. Weszłam do środka tylko na chwilę. Kobieta otworzyła paczkę. Popatrzyła na zawartość, potem na mnie. Nie powiedziała ani słowa, ale łzy zaczęły lecieć same, jedna po drugiej. W tym płaczu nie było błagania. Była tylko ulga, zawstydzenie i coś jeszcze – coś, czego nie potrafię nazwać.
Czasem potrzeba niewiele
W Wigilię obudziłam się przed budzikiem. Cisza w mieszkaniu była inna niż zwykle. Nie taka kojąca – raczej pustawa. Choinka stała już ubrana, ale nie pachniała tak, jak kiedyś. Mój mąż miał przyjść dopiero wieczorem, "jeśli zdąży". A ja od rana chodziłam w kapciach po kuchni i bez sensu przekładałam sztućce.
Zaparzyłam herbatę i usiadłam na kanapie, owijając się kocem. Włączyłam telefon, bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Wieczorem zobaczyłam wiadomość. „Dziękujemy. Zrobiliśmy barszcz z uszkami. Szymek zjadł dwie porcje. Mąż przyniósł choinkę. Jest pierwsza Wigilia od trzech lat”.
Patrzyłam na ten SMS długo. Przeczytałam go dwa razy. Potem jeszcze raz. A potem coś we mnie pękło. Po prostu się rozpłakałam. Cicho, tak, jakby to była reakcja na coś, co zbierało się we mnie przez całe tygodnie. Wytarłam oczy rękawem i odruchowo otworzyłam aplikację do wiadomości klasowych. Napisałam coś, czego wcale nie planowałam:
„Dziękuję Wam za serca większe niż świąteczne stoły”. Nie podałam szczegółów. Nie wyjaśniłam, komu pomogli. Nie musiałam. Wiedziałam, że zrozumieją. Potem nalałam sobie herbaty, tej z pomarańczą i cynamonem, i usiadłam przy oknie. Śnieg prószył delikatnie, jakby nie chciał nikogo zbudzić. A ja pomyślałam o tym, że czasem potrzeba naprawdę niewiele, by odmienić komuś dzień. Albo cały rok.
Żeby nikt nie czuł się sam
Pierwszy dzień świąt. Za oknem cisza, z tych najrzadszych – bez samochodów, bez telefonów, bez planów. Siedzę w szlafroku, z kubkiem gorącej herbaty, patrzę na pusty stół. Myślę o tym, jak wiele w tej jednej historii było milczenia, wstydu, odwagi i nadziei. Jak bardzo trudno czasem przyznać się, że się czegoś potrzebuje. I jak niewiele trzeba, by to dać.
Zawsze myślałam, że uczę dzieci. Tabliczki mnożenia, ortografii, czytania ze zrozumieniem. Że moje zadanie to wytłumaczyć, kto to był Jan III Sobieski i dlaczego nie piszemy „rzadko przez sz”. Ale w tym roku to one nauczyły mnie czegoś, czego nie da się wpisać do podstawy programowej. Na blogu, który czasem piszę, dodałam dziś wpis: „Uczę dzieci alfabetu, tabliczki mnożenia i gramatyki. Ale najważniejszej lekcji uczą się same – empatii. A ja uczę się razem z nimi”.
I zakończyłam jednym zdaniem, które przyszło mi do głowy właśnie teraz: „W tym roku jedna paczka była najważniejszym prezentem. I nie chodziło w niej ani o jedzenie, ani o choinkę. Chodziło o to, żeby nikt nie czuł się sam”. Zamknęłam laptopa. Wzięłam łyk herbaty. I pomyślałam: może w tym roku to wystarczy.
Kinga, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na mikołajki dałam dzieciom po 1 mandarynce. Były szczęśliwe, a ja patrzyłam, jak jedzą i płakałam”
- „Teść kupił mi na mikołajki luksusowe perfumy, a od męża dostałam figę z makiem. Wybór był dla mnie prosty jak 2+2”
- „Mój syn przygotował pierniczki dla tatusia i poczęstował sąsiada. W te święta żona zamiast kolęd wyśpiewa mi prawdę”

