„Mój szwagier był jak borowik królewski, a mąż jak pieczarka z marketu. Na jednym grzybobraniu wszystko się zmieniło”
„Marek poszedł w lewo, żeby znaleźć prawdziwki, a my – w prawo. Początkowo mieliśmy odłączyć się tylko na chwilę, ale ścieżki zaczęły znikać, a powietrze gęstniało od wilgoci. – Zgubimy się przez ciebie – zaśmiałam się, ale wcale się nie bałam”.

- Redakcja
Małżeństwo po piętnastu latach przypomina stare grzyby – niby nadal jadalne, ale smak już dawno wywietrzał. Patrzę czasem na Marka i myślę, że jest jak pieczarka z marketu – czysty, biały, bez zapachu. Taki, którego możesz kupić w każdej chwili, bo zawsze wygląda tak samo. Bez niespodzianek, bez intensywności. Kiedyś wydawał mi się mężczyzną, który wniesie do mojego życia coś niezwykłego. A dziś? Dziś wnosi co najwyżej torbę zakupów i uwagi o rachunkach do zapłaty.
Codzienność z Markiem to rytuał – poranna kawa, praca, obiad, wiadomości o dziewiętnastej, a potem ten jego ciężki sen, przerywany chrapaniem. Znam każdy jego nawyk, każdy gest. Znam nawet moment, w którym poprawia okulary, zanim przewróci stronę gazety. To nie jest już życie – to cicha wegetacja w dobrze znanej klatce.
Czasem, gdy siedzimy przy stole, patrzę na jego dłonie – suche, sztywne, jakby już dawno zapomniały, jak dotykać. I wtedy myślę o Pawle. O jego dłoniach, o jego głosie, o tej lekkości, z jaką potrafi się śmiać. Brat Marka to jego zupełne przeciwieństwo – jest jak borowik królewski, pachnący ziemią, nie do znalezienia na zawołanie. Zawsze czułam przy nim coś niebezpiecznie znajomego.
W tym roku znowu jedziemy razem na grzyby. Rodzinna tradycja. Marek cieszy się jak zawsze, ja udaję, że też. Ale odkąd wiem, że będzie tam Paweł, czuję coś w rodzaju… niepokoju? Nie, raczej tęsknoty za czymś, co nigdy nie miało prawa się wydarzyć.
– W sobotę jedziemy do lasu – powiedział rano Marek.
– Jak co roku – odparłam, mieszając kawę. – Byle tylko tym razem nie zgubić Pawła, bo znowu pójdzie własną ścieżką.
– On zawsze chodzi własnymi ścieżkami – wzruszył ramionami.
A ja coraz bardziej chciałabym iść jego śladem. Gdziekolwiek, byle dalej od tej monotonii.
Chłonęłam każde jego słowo
Poranek był chłodny, taki z mgłą, która klei się do skóry jak niedokończony sen. Las pachniał mokrą ziemią, a liście pod stopami wydawały się szeptać coś o przemijaniu. Marek jak zwykle ruszył przodem, z koszykiem pod pachą, skoncentrowany, jakby grzybobranie było sprawą życia i śmierci. Paweł został z tyłu.
– Ty się nie spieszysz? – spytałam, choć wiedziałam, że właśnie o to chodziło – o ten powolny rytm, o ciszę między krokami.
– Po co się spieszyć? Grzyby nie uciekną – uśmiechnął się i poprawił kaptur. – Lubię patrzeć, jak świat się budzi.
Słońce prześwitywało przez gałęzie, zostawiając na jego twarzy złote plamy. Szliśmy razem, ale w milczeniu, które było zaskakująco wygodne. Gdzieś w oddali Marek krzyczał, że znalazł pierwszego podgrzybka. Paweł westchnął teatralnie.
– On zawsze pierwszy, co?
– Zawsze – odpowiedziałam. – Nawet w rozmowach.
Roześmiał się cicho. Ten śmiech był jak ciepło, którego nie spodziewasz się w środku jesieni.
– Ty zawsze znajdujesz te najpiękniejsze okazy – rzuciłam, gdy schylił się po dorodnego borowika.
– Bo wiem, gdzie patrzeć – spojrzał na mnie z uśmiechem.
– W lesie? – spytałam, udając, że nie rozumiem.
– Nie tylko.
Poczułam, jak serce uderza szybciej. Niby nic się nie stało – zwykłe słowa między dwojgiem dorosłych ludzi – a jednak coś się przesunęło, jakby ziemia pod nogami drgnęła o centymetr.
Szliśmy dalej, a rozmowa płynęła sama – o dzieciństwie, o pracy, o tym, jak ludzie gubią siebie, zanim się zorientują. Paweł mówił rzeczy proste, ale z taką szczerością, jakby każde słowo miało wagę. Przy nim znów czułam się… żywa.
Kiedy Marek zawołał nas z oddali, Paweł odwrócił się do mnie i powiedział cicho:
– Dobrze cię znowu zobaczyć z bliska, Eliza. Naprawdę dobrze.
Nie odpowiedziałam. Bałam się, że każde słowo będzie brzmiało jak wyznanie.
Powinnam była wtedy odejść. Zrobić krok w bok i wrócić do męża, do codzienności, do bezpiecznej ciszy. Ale coś w jego głosie kazało mi zostać. Jakby w tym lesie rosło coś więcej niż tylko grzyby.
Zgubiłam się razem z nim
Zaczęło się powoli – jak wszystko, co później wymyka się spod kontroli. Marek poszedł w lewo, „bo tam zawsze rosną prawdziwki”, a my – w prawo. Początkowo mieliśmy odłączyć się tylko na chwilę, ale las wciągnął nas głębiej, aż ścieżki zaczęły znikać pod liśćmi, a powietrze gęstniało od wilgoci.
– Zgubimy się przez ciebie – zaśmiałam się, ale wcale nie brzmiało to groźnie.
– Może o to chodzi – odparł, zerkając na mnie z tym swoim półuśmiechem. – Czasem trzeba się zgubić, żeby coś znaleźć.
Po chwili zaczął padać deszcz. Delikatny, prawie miękki, jakby nie chciał przeszkadzać. Przebiegliśmy kawałek i schowaliśmy się pod wielkim świerkiem. Pachniało mokrą korą i czymś słodkim.
– Kiedy ostatni raz byłaś szczęśliwa? – zapytał nagle.
– Szczęśliwa? – powtórzyłam, jakby to było słowo w obcym języku. – Nie wiem. Może kiedy dzieci były małe. Może wtedy, gdy jeszcze wierzyłam, że miłość to coś trwałego.
– A teraz?
– Teraz... – spojrzałam w górę, na krople spadające z gałęzi – teraz myślę, że przyzwyczajenie to tylko strach przed tym, co naprawdę czujemy.
Nie odpowiedział. Zamiast tego dotknął mojej dłoni. Delikatnie, nieśmiało, jakby sprawdzał, czy się nie odsunę. Nie odsunęłam się.
Deszcz przycichł, ale żadne z nas nie ruszyło się z miejsca. Czułam jego ciepło, to nierealne w lesie drżenie, które nie miało nic wspólnego z chłodem. Spojrzałam mu w oczy i wtedy wszystko stało się proste. Nie było słów, tylko to spojrzenie, które trwało o sekundę za długo.
Ten pocałunek przyszedł nagle – jak podmuch wiatru, jak coś, co i tak musiało się wydarzyć. Był miękki, ciepły, pełen napięcia i żalu jednocześnie. Trwał chwilę, może dwie, zanim oboje się odsunęliśmy, zdezorientowani, mokrzy od deszczu i rozgrzani od własnych emocji.
– Paweł… to był błąd – szepnęłam, choć sama nie byłam tego pewna.
– Jeśli coś w tobie ożyło, to nie był błąd – odpowiedział.
Zamilkłam. Wokół znowu rozbrzmiał las – krople z gałęzi, ptaki, szelest traw. Wszystko wyglądało tak samo, a jednak wiedziałam, że od tej chwili nic już takie nie będzie.
Kiedy w końcu wróciliśmy na ścieżkę i zobaczyliśmy w oddali sylwetkę Marka, serce zabiło mi mocniej. Nie z miłości – z lęku. W tym lesie zgubiłam coś więcej niż drogę. Zgubiłam granicę między tym, co wolno, a tym, co się pragnie.
Coś zaczęło kiełkować
W drodze powrotnej Marek był w świetnym humorze. Śmiał się z własnych dowcipów, machał koszykiem pełnym grzybów jak trofeum. Ja milczałam, skulona na siedzeniu obok. Czułam jeszcze ciepło Pawła, jego spojrzenie, które paliło mnie od środka. W lusterku widziałam jego profil – spokojny, jakby nic się nie wydarzyło. A może tylko lepiej potrafił udawać.
W domu zapach smażonych grzybów rozlał się po kuchni. Marek gwizdał, kroił cebulę, komentował:
– Widzisz, Eliza, jakie dorodne prawdziwki? Mówiłem, że trzeba iść moją ścieżką.
– Mhm – mruknęłam, udając, że wciąga mnie widok patelni. A tak naprawdę widziałam tylko Pawła, który patrzył na mnie w milczeniu. To było sekundę, może dwie – ale wystarczyło.
Wieczorem Marek otworzył wino. „Żeby uczcić udane grzybobranie”. Paweł pił powoli, z tą swoją manierą człowieka, który potrafi zapanować nad światem jednym spojrzeniem. Ja nie mogłam się skupić na niczym. Każde jego słowo, każdy ruch dłoni przeszywał mnie jak igła.
– Paweł znowu więcej gadał z tobą niż zbierał grzybów – zażartował Marek przy kolacji.
– Dobra rozmowa jest warta więcej niż koszyk grzybów – odparłam z uśmiechem, zbyt szybko, zbyt ostro.
Marek parsknął śmiechem, ale w oczach Pawła błysnęło coś, co wyglądało jak ostrzeżenie.
Gdy poszliśmy spać, długo przewracałam się z boku na bok. W półmroku widziałam sylwetkę Marka, spokojną, nieruchomą. Oddychał równo, jak człowiek, który nie podejrzewa niczego. Zamknęłam oczy, ale obraz Pawła wracał. Jego głos, jego dotyk, jego słowa. Wtedy usłyszałam wibrację telefonu. SMS. Serce podskoczyło mi do gardła. „Wiesz, że to nie był przypadek”.
Czytałam te słowa w nieskończoność. Raz, drugi, trzeci. Palce aż świerzbiły, żeby odpisać, ale strach był silniejszy. Schowałam telefon pod poduszkę i obróciłam się do ściany.
– Nie możesz spać? – mruknął Marek sennie.
Nie mogłam, ale wolałam nie mówić, dlaczego. Zasnęłam dopiero nad ranem z uczuciem winy rozlewającym się po ciele jak gorąca żywica. W środku mnie coś już kiełkowało – coś, co nie powinno było wyrosnąć.
Wspominałam tamten las
Nie minęły dwa dni, a pretekst sam się znalazł. Koszyk Pawła został w aucie Marka. Mała rzecz, zwykła, głupia – ale wystarczająca, żeby do niego pojechać.
– Zawieź mu to, skoro i tak masz po drodze – powiedział Marek, podając mi koszyk.
Po drodze. To słowo zabrzmiało jak usprawiedliwienie. Było w sam raz jako wymówka.
Dom Pawła był na obrzeżach miasta, stary, parterowy, z ogrodem pachnącym jesienią. Otworzył mi drzwi, zanim zdążyłam zapukać. Jakby wiedział, że przyjadę.
– Wiedziałem, że nie wytrzymasz – rzucił półżartem.
– Przywiozłam tylko koszyk – uniosłam go między nami jak tarczę.
– A ja myślałem, że przywiozłaś coś więcej.
Zaprosił mnie do środka. W kuchni pachniało kawą i mokrym drewnem. Usiadłam na krześle, trzymając w dłoniach kubek z parującym napojem, jakby to mogło mnie ochronić.
– To był błąd, Paweł – zaczęłam cicho. – Nie możemy tego powtórzyć.
– Nie możemy? Czy nie chcesz? – spojrzał na mnie uważnie.
– Jedno i drugie. Wszystko skomplikowałeś.
– Jeśli coś w tobie ożyło, to znaczy, że było martwe już dawno.
Nie umiałam mu odpowiedzieć. Te słowa przecięły mnie jak nóż. Wiedziałam, że ma rację. Że to, co nazywałam małżeństwem, dawno wyschło jak ścięte drzewo.
– Marek cię nie docenia – mówił dalej. – Traktuje cię jak mebel. Jak coś, co zawsze stoi w tym samym miejscu.
– Nie mów tak o nim.
– Dlaczego? To jego bronisz, czy siebie?
Wstałam. Nie chciałam już słuchać. Chciałam tylko uciec, zanim znowu zrobię coś głupiego. Ale zanim sięgnęłam po płaszcz, Paweł chwycił mnie za nadgarstek.
– Eliza… ja tego nie żałuję. Nawet jeśli ty tak.
Przez chwilę staliśmy tak blisko, że słyszałam jego oddech. Potem wyszłam, zanim znów zabrakło mi rozsądku. Na zewnątrz pachniało lasem, choć wokół nie było żadnego drzewa.
Wracałam do domu z sercem rozbitym na pół. Wiedziałam jedno – ten las nie skończył się tamtego dnia. On wrócił ze mną. W środku. I już nigdy nie pozwolił mi zasnąć spokojnie.
Zostawiłam sobie ten SMS
Rano Marek siedział przy stole i smarował bułkę dżemem, jak co dzień. Ta sama filiżanka, ten sam rytuał.
– Kawy? – zapytał, nie odrywając wzroku od telefonu.
– Poproszę – usiadłam naprzeciwko, próbując odnaleźć w sobie dawny spokój.
Patrzyłam na jego dłonie, jak podnoszą łyżeczkę, jak cukier znika w czerni kawy. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak powinno. A jednak nie potrafiłam już udawać, że to wystarcza.
Nie powiedziałam mu o Pawle. Nie dlatego, że chciałam go oszukać. Po prostu... nie było jak. Prawda niczego by nie naprawiła. Ona tylko rozbiłaby to, co i tak już się sypało. Siedziałam cicho, jakbym wróciła z lasu cała, choć w środku czułam tylko puste miejsce po czymś, co zakwitło i zwiędło zbyt szybko.
W telefonie wciąż miałam tamtą wiadomość. „To nie był przypadek”. Nie usuwałam jej, choć wiedziałam, że powinnam. Zostawiłam – jak grzyb w głębi lasu, którego nie dotykasz, bo wiesz, że jest trujący, a jednocześnie piękny.
Marek spojrzał na mnie znad telefonu.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Po prostu... przypomina mi się ostatnie grzybobranie.
Uśmiechnął się, nie rozumiejąc. A ja pomyślałam, że już nigdy nie wyjdę z tamtego lasu naprawdę. Marek zawsze był pieczarką – czysty, przewidywalny, bez smaku, ale bezpieczny. Paweł był borowikiem – pachnącym ziemią, ciężkim od życia i zakazem. A ja byłam tylko zbieraczką, która pomyliła kosze.
Na parapecie stygła kawa, a za oknem świtał październik. I wtedy, po raz pierwszy od dawna, wiedziałam coś na pewno: na grzybobraniu wszystko się zmieniło. A ja już nigdy nie wróciłam z tego lasu.
Eliza, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Poszłam na grzyby, by odetchnąć od codzienności. Wróciłam ze złamanym sercem i tajemnicą, której nikomu nie wyznam”
- „Joga w lesie miała mi pomóc, ale spotkałam samotnego wdowca. Po tym wieczorze na macie nic nie było już takie samo”
- „Córka nie wie, że sprzedaję podgrzybki, by opłacić jej studia. Z emerytury nie wystarczy mi nawet na najtańszy akademik”

