Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało. Może gdy pozwoliliśmy mu być zbyt samodzielnym. Może gdy za bardzo skupiliśmy się na jego wynikach i przestaliśmy patrzeć, z kim spędza czas. Mój syn zawsze był ambitny, błyskotliwy, pełen pasji i pomysłów. Marzył o studiach za granicą, dyskutował o literaturze i ekonomii, a teraz... jego dziewczyna nie wie, kto to był Mickiewicz i sądzi, że „deficyt budżetowy” to jakiś nowy serial. Patrzę, jak marnuje przy niej swój potencjał i pęka mi serce. I choć nic nie mówię, wewnętrznie krzyczę. Z żalu. I z bezsilności.

Zaskoczenie przy obiedzie

– Mamo, tato, przyjdziemy z Nadią na obiad, dobrze? – zapytał rano Adam, zaglądając do kuchni.

– Oczywiście, synku – ucieszyłam się. – Upiekę twojego ulubionego kurczaka w rozmarynie.

Nie ukrywam, że byłam ciekawa tej Nadii. Wspominał o niej kilka razy, ale nigdy nic konkretnego. Ot, że się spotykają, że fajna, że „spoko dziewczyna”. Jakoś nie drążyłam. Ufaliśmy mu – zawsze miał głowę na karku, a z ludźmi potrafił dobierać się mądrze. Ale kiedy stanęła w naszym progu, musiałam ugryźć się w język, by nie powiedzieć czegoś nieodwracalnego.

– Dzień dobry, jestem Nadusia – powiedziała, cmokając mnie w policzek jak stara znajoma.

Miała tipsy długie jak pazury drapieżnika, bluzkę tak opiętą, że wyglądała jak skóra, i makijaż, który krzyczał z odległości kilku metrów. Uśmiechała się szeroko, chociaż jej oczy błądziły po pokoju, jakby nie wiedziały, gdzie się zatrzymać. Przy stole nie było lepiej.

– Ale wy serio jecie rukolę? To przecież zielsko dla królików – rzuciła wesoło, wypychając ją na brzeg talerza.

Adam zaśmiał się, jakby to było przezabawne. Mój mąż spojrzał na mnie porozumiewawczo, ale nie odezwał się ani słowem. A ja... zamarłam. Bo właśnie wtedy dotarło do mnie, że mój syn – ten mądry chłopak z olimpiad i debat – zakochał się w dziewczynie, która myślała, że „Mickiewicz to jakiś malarz”.

Fatalne pierwsze wrażenie

Nie chciałam być złośliwa. Serio. Powtarzałam sobie, że to tylko pierwsze wrażenie, że może Nadia po prostu jest zestresowana i dlatego zachowuje się, jakby z każdej rozmowy robiła żart. Ale im dłużej z nami siedziała, tym bardziej czułam, że to nie stres – to po prostu jej naturalny sposób bycia. I nie pasował do Adama jak kaktus do wazonu z różami.

– A wy wiecie, że mleko migdałowe wcale nie jest z migdałów? – zapytała nagle, śmiejąc się z własnego odkrycia. – Bo przecież migdały nie mają cycków! – dodała z dumą, jakby właśnie powiedziała coś wybitnie błyskotliwego.

Adam się roześmiał, a ja prawie zakrztusiłam się zupą. Nawet mój mąż, który zawsze umiał zachować kamienną twarz, spojrzał na nią z takim wyrazem, jakby próbował przypomnieć sobie, w którym miejscu życia popełniliśmy błąd wychowawczy. Po obiedzie Adam zaproponował spacer. Odetchnęłam z ulgą. Miałam nadzieję, że trochę ochłonę i spojrzę na wszystko z dystansem. Ale gdy wyszli, usiadłam z mężem przy stole i westchnęłam ciężko.

– No powiedz coś – poprosiłam, szukając oparcia.

– Może... może to tylko chwilowe zauroczenie? – rzucił ostrożnie.

– Albo eksperyment socjologiczny – parsknęłam ponuro. – Może pisze pracę o różnicach klasowych i potrzebuje materiału?

Zawsze marzyłam, że Adam przyprowadzi do domu dziewczynę, z którą będzie można porozmawiać, pośmiać się, wymienić książkami. A tu przyszła Nadia. I zabrała nam naszego syna w świat, w którym najbardziej skomplikowaną myślą jest „co dziś wrzucę na Insta”.

Kolejne kłopotliwe spotkanie

Następne spotkanie z Nadią miało miejsce trzy tygodnie później. Tym razem zaprosili nas do siebie. Adam gotował, Nadia miała „ogarniać klimat”, jak to ujęła w wiadomości. Już wtedy coś mnie tknęło.

– No wchodźcie, rozgośćcie się! – zawołała, ledwo otwierając drzwi. Na sobie miała piżamowy komplet w panterkę i różowe kapcie z uszami. W pokoju paliły się świeczki, a z głośników sączył się basowy remix „Jesteś szalona”.

Starałam się nie oceniać. Weszłam. Adam faktycznie szykował kolację – makaron z czymś, co miało być bazyliowym pesto, ale wyglądało jak rozjechany szpinak. Nadia tymczasem nalała nam drinki, czyli colę z martini, bo – jak stwierdziła – „to takie modne ostatnio na TikToku”.

– Wiecie, mam taki pomysł, żebyśmy kiedyś razem pojechali na Ibizę! – powiedziała z entuzjazmem, siadając z nogami na kanapie. – Tam to jest życie, nie to co tutaj. Tu to tylko praca i stres. Ja to bym w ogóle mogła być influencerką.

Adam spojrzał na nią z uwielbieniem, jakby właśnie zaproponowała wspólne założenie fundacji dobroczynnej. Ja w tym czasie marzyłam, żeby wrócić do domu i przestać słyszeć, jak mój syn śmieje się z żartów o „ciemnym piwie, które nie może być rasistowskie”.

– Nadia, a co studiujesz? – zapytałam w końcu, łudząc się, że może przynajmniej tu mnie zaskoczy.

– Ja? A nie, ja się nie nadaję do takich rzeczy. Za dużo tam trzeba myśleć. Poza tym i tak wszystko teraz robi się online, więc po co te całe szkoły?

Poczułam, jak coś się we mnie zapada.

Między śmiechem a zażenowaniem

Od tamtej kolacji nie mogłam przestać myśleć. Nie chciałam być matką, która wbija szpilę w każdą partnerkę syna, ale... coś tu zwyczajnie nie grało. Adam zaczął się zmieniać. Coraz rzadziej wspominał o studiach, coraz mniej mówił o swoich projektach. Zamiast tego – filmiki z Nadią na Instagramie, głupawe wyzwania i miny do kamery, które nijak nie pasowały do chłopaka, który kiedyś wygłaszał prezentacje o demokracji deliberatywnej.

Pewnego wieczoru zadzwonił.

– Mamo, Nadia ma super pomysł – zaczął podekscytowany. – Chcemy założyć wspólny kanał na YouTube. Ona ma smykałkę do śmiesznych rzeczy, ja ogarnę montaż. Można na tym zarobić, wiesz?

– A co z twoim stażem w agencji? – zapytałam ostrożnie.

– No… to może poczekać. Teraz wszyscy robią karierę w internecie. Nadia mówi, że lepiej być swoim szefem niż czyimś podnóżkiem.

Przytaknęłam, choć miałam ochotę wybuchnąć. Dzień później obejrzałam ich pierwszy filmik – on siedzi w czapce z daszkiem tyłem, ona je banana, robiąc idiotyczne miny, a w tle ktoś beka z offu. Tytuł: „Challenge: kto więcej zje w 30 sekund”. Poczułam wstyd. I smutek. Mój syn, chłopak z aspiracjami, teraz udawał debila dla lajków. Ale najgorsze było to, że wydawał się... szczęśliwy. Śmiał się do tej kamery jak dziecko.

Może ja nie rozumiem dzisiejszego świata – powiedziałam do męża, wyłączając laptopa.

– Albo on właśnie próbuje uciec od tego, co kiedyś go napędzało – odparł cicho.

Miłość kontra zdrowy rozsądek

Zaczęłam się zastanawiać, czy powinnam coś powiedzieć. A może się wtrącić? Z jednej strony – to jego życie. Z drugiej – serce mi pękało, gdy patrzyłam, jak rezygnuje z siebie. Bo Adam naprawdę był inny. Od dziecka. Przewyższał rówieśników nie tylko wiedzą, ale i wrażliwością. Miał plany, marzenia, potrafił godzinami mówić o rzeczach, których większość ludzi nawet nie rozumiała. A teraz? Kręcił filmiki, w których udawał, że nie wie, ile to jest dwa razy dwa.

Przy rodzinnym obiedzie nie wytrzymałam.

– Adam… powiedz mi tylko jedno. Ty jesteś z nią szczęśliwy?

Zamilkł. Nadia akurat coś relacjonowała na Instagramie i zupełnie nie słyszała naszej rozmowy.

– Tak, mamo. Przy niej jest... łatwo. Wreszcie nic nie muszę udowadniać. Po prostu jestem.

– Ale czy to wystarczy? – zapytałam cicho.

Popatrzył na mnie smutno, ale bez złości.

– Może na razie tak. Jest mi lekko. Wiesz, jak długo czułem się jak chodzący projekt? Zawsze „ambitny Adam”, „zdolny Adam”. A teraz mogę się śmiać. I nikogo to nie obchodzi.

Poczułam, jak coś mnie ściska w gardle. Może faktycznie... nie daliśmy mu dość przestrzeni? Może tak bardzo chcieliśmy, żeby był kimś, że zapomnieliśmy, że najpierw musi być sobą?

A jeśli on naprawdę ją kocha?

Od tamtej rozmowy minęło kilka miesięcy. Nadia wciąż jest obecna w jego życiu. Może już nie tak intensywnie jak na początku, ale nadal są razem. W ich filmikach coraz mniej głupkowatych żartów, coraz więcej codzienności – on gotuje, ona coś śpiewa, czasem robią relacje z podróży po Polsce. Nic ambitnego, ale też nic żenującego. Trochę się uspokoili. Może i dorośli.

A Adam? Wrócił do pisania. Nie tak jak dawniej – na razie tylko prowadzi bloga, recenzuje książki i komentuje sprawy społeczne. Powiedział mi, że za dużo w nim, żeby to całkiem wyrzucić. Ale nie chce już czuć presji. Nie chce być „naszą dumą”. Chce być po prostu sobą. I być może... z Nadią u boku.

Zaczęłam patrzeć na nią inaczej. Nadal uważam, że jest prostolinijna aż do bólu. Nadal sądzę, że wielu rzeczy nie rozumie i pewnie nigdy nie zrozumie. Ale potrafi się śmiać z siebie. Potrafi słuchać, kiedy trzeba. I – co najważniejsze – nie próbuje zmieniać Adama. Może to wystarczy? Może to właśnie na tym polega dorosłość – na pogodzeniu się z tym, że nie każdy wybór naszego dziecka musi być idealny. Że ono samo musi znaleźć swój rytm, swoją drogę, nawet jeśli my, rodzice, wybralibyśmy zupełnie inną.

Bo co, jeśli on naprawdę ją kocha? Nie wiem. Może za kilka lat będzie mi dziękował, że się nie wtrącałam. A może będzie mi wyrzucał, że nie powiedziałam mu w porę, że marnuje się przy niej. Czas pokaże.

Ewa, 56 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama