„Mój syn traktował mnie jak bankomat i ciągle doił z kasy. To, czego zapragnął na Black Friday, zwaliło mnie z nóg”
„Najgorsze były te jego wieczne obietnice. Oddam w przyszłym tygodniu. Oddam, jak tylko ogarnę. Oddam, bo przecież jestem twoim synem, nie jakimś naciągaczem. A ja – głupia – wciąż czekałam. Czasem nawet pisałam sobie na kartce, ile mi jest winien, ale po kilku miesiącach sama gubiłam rachubę”.

Bycie samotną matką to nieustanne balansowanie między miłością a rozsądkiem. Wychowałam syna najlepiej, jak potrafiłam, poświęcając dla niego wszystko: czas, pieniądze, marzenia. Zawsze chciałam, by miał lepsze życie niż ja. Jednak gdy syn dorósł, granica między pomocą a wykorzystywaniem zaczęła się zacierać. Nie prosił, żądał. Nie pytał, tylko informował. A ja? Tłumaczyłam sobie, że to tylko etap, że minie. Tylko że z każdym rokiem jego oczekiwania rosły, a moje oszczędności malały. Myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy… aż do tamtego listopadowego poranka, tuż przed Black Friday.
Ciągle mu pożyczałam
Nie miałam złudzeń, że syn kiedyś przestanie prosić mnie o pieniądze. Robił to odkąd tylko skończył osiemnaście lat, a właściwie… jeszcze wcześniej. Zaczęło się od drobiazgów – nowa bluza, słuchawki, bilety na koncert. Mówił wtedy:
– Mamo, oddam ci z pierwszej wypłaty!
To jakoś nigdy nie nadchodziło. Pracował dorywczo, od czasu do czasu, raz jako kurier, raz na magazynie. Gdy pytałam, czemu nie zatrudni się gdzieś na stałe, wzdychał tylko ciężko:
– Mamo, teraz każdy kombinuje, żeby nie tyrać za grosze. Ja też muszę jakoś żyć.
Kochałam go. Był moim jedynym dzieckiem, całym światem. Gdy zmarł jego ojciec, miał dziewięć lat. Próbowałam być i mamą, i tatą. Może dlatego tak długo przymykałam oczy na to, co się działo. Chciałam, żeby miał lekko, żeby nie musiał martwić się o podstawowe rzeczy. Ale on nie chciał podstawowych rzeczy. On chciał coraz więcej.
Pewnego popołudnia, gdy wróciłam z pracy, siedział już przy stole, stukając w ekran telefonu.
– Mamo, dasz mi dwa koła do końca miesiąca?
– Dwa tysiące? Na co znowu?
– Spokojnie, to pożyczka. Potrzebuję na kurs programowania. Inwestycja w przyszłość!
Znałam już te „inwestycje”. Kursy, które nigdy się nie kończyły, rzeczy, które miały „zaraz się zwrócić”. Zawsze dawałam. Tylko wtedy czułam, że wciąż jestem mu potrzebna.
– Dobrze… To będzie ostatni raz.
Skinął głową, jakbyśmy zawarli poważny pakt. Tyle że oboje wiedzieliśmy, iż to nie był ostatni raz.
Miał tylko mnie
Zaczęłam podejrzewać, że nie chodzi już o żadną potrzebę, a o przyzwyczajenie. Kiedy raz na kilka dni dzwonił do mnie wieczorem, wiedziałam, że nie chodzi o to, by zapytać, jak się czuję. Te rozmowy miały zawsze podobny przebieg.
– Mamo, ty jedna mnie rozumiesz. Wszyscy inni tylko oceniają.
Nie wiedziałam, kim byli ci „wszyscy inni”, bo z większością rodziny się nie kontaktował. Miał kilku kolegów, ale relacje też były raczej powierzchowne. A ja… ja zawsze byłam pod ręką. I zawsze gotowa pomóc.
– Co się stało?
– Nic, tylko… no trochę mi się nie spina. Dostałem mandat, musiałem opłacić rachunek za telefon i nie starczy mi na czynsz.
– Miałeś płacić go razem z współlokatorem.
– No i płacę! Ale teraz jego dziewczyna się do nas wprowadziła i wydała naszą kasę na jakieś świece i dywany. A ja mam być bezdomny?
W jego opowieściach zawsze był ofiarą. Albo pech, albo inni ludzie, albo zła sytuacja. Nigdy jego decyzje. A ja wciąż mu wierzyłam. Może nie do końca, ale dość, żeby po raz kolejny sięgnąć po kartę i zrobić przelew.
– Wyślę ci tysiąc. Może być?
– Mamo… jesteś wielka. Przysięgam, że jak tylko zacznę zarabiać normalnie, zabieram cię na wakacje życia.
Wakacje życia. Piękne słowa. Brzmiały jak bajka, którą opowiadał dziecku, tyle że to ja byłam tym dzieckiem – łaknącym odrobiny nadziei.
Ciągle obiecywał, że odda
Najgorsze były te jego wieczne obietnice. Oddam w przyszłym tygodniu. Oddam, jak tylko ogarnę. Oddam, bo przecież jestem twoim synem, nie jakimś naciągaczem. A ja – głupia – wciąż czekałam. Czasem nawet pisałam sobie na kartce, ile mi jest winien, ale po kilku miesiącach sama gubiłam rachubę.
Któregoś dnia, gdy przyszłam do niego z domowym obiadem – bo i na jedzenie już nie starczało – zobaczyłam nowiutką konsolę do gier na jego komodzie. Jeszcze folia z niej nie zdjęta.
– Skąd to masz?
– Aaa, kumpel kupił na firmę, ale nie spodobała mu się. Dał mi za pół ceny.
– I miałeś pieniądze?
– No… Nie, ale się dogadaliśmy. Później mu oddam.
Później. Zawsze „później”. Czułam, jak coś mnie ściska w środku, ale nie krzyczałam. Nie robiłam awantur. Tylko westchnęłam, odwróciłam się i poszłam do kuchni.
– Mamo, nie denerwuj się. Gram tylko wieczorami. To mnie odstresowuje.
Odstresowuje… Ja stresowałam się codziennie, licząc, czy wystarczy mi na rachunki. On potrzebował rozrywki, ja ciszy i snu. Ale przecież był moim dzieckiem. Nadal. Tylko że coraz trudniej było mi dostrzec w nim chłopaka, którego wychowałam. Po obiedzie wręczył mi pusty talerz i rzucił:
– Dzięki. Prawdziwy domowy rosół. Jak u mamy.
Bo przecież byłam mamą. Bankomatową, wsparciową, dyspozycyjną. Na każde zawołanie.
Wydawał kasę na gadżety
W listopadzie syn coraz częściej wspominał o promocjach. W mediach grzmiało o nadchodzącym Black Friday, a on miał to w małym palcu. Przeglądał oferty, porównywał ceny, liczył zniżki. Nie widziałam w tym nic złego – do czasu.
– Mamo, słuchaj… W sklepie mają teraz promocję na ten telewizor, co ci pokazywałem. 65 cali, OLED, wypas. Normalnie kosztuje sześć i pół, teraz za niecałe cztery!
– I co z tego?
– No to świetna okazja, nie? Myślałem, że byś mi pożyczyła, a ja bym go wziął teraz, póki tanio.
Zakrztusiłam się herbatą.
– Cztery tysiące na telewizor?! Ty chyba żartujesz.
– Ale mamo… Przecież stary już szwankuje, sam mówiłem. A teraz to idealna okazja. Inaczej znowu przepadnie.
Spojrzał na mnie jak na kogoś, kto nie rozumie podstawowych praw ekonomii. Jakbym była ignorantką, która nie wie, że trzeba korzystać z okazji, bo inaczej się traci.
– Czemu mam ci dawać na luksus, skoro ledwo wiążesz koniec z końcem?
– Mamo, przesadzasz. Mam dwadzieścia sześć lat, nie mogę żyć jak mnich. Telewizor to nie luksus, to podstawa.
Westchnęłam ciężko. Jeszcze kilka lat temu kupiłabym go sama, żeby mu zrobić niespodziankę. Dziś nie było mnie stać ani na gesty, ani na naiwność.
– Nie dam ci tych pieniędzy.
Obraził się. Nawet nie próbował ukrywać rozczarowania. Wyszedł, trzaskając drzwiami. A ja poczułam coś nowego. Coś, co przypominało ulgę.
Black Friday mojego syna
Czarny Piątek nadszedł, a wraz z nim – wiadomość od syna. „Musimy pogadać. Ważne” – napisał krótko. Spotkaliśmy się w kawiarni, neutralnym gruncie, może po to, by nie rzucać talerzami.
– Mamo, wiem, że się wkurzyłaś ostatnio – zaczął pojednawczo, popijając latte. – Ale przemyślałem wszystko.
Spojrzałam na niego bez słowa. Miałam przeczucie, że „przemyślenie” będzie miało cenę.
– Znalazłem coś, co naprawdę zmieni moje życie. I twoje też.
Zaczął pokazywać mi zdjęcia na telefonie. Kursy online? Nie. Praca? Nie. Samochód? Jeszcze nie.
– Chcę kupić drona. Profesjonalnego. Z kamerą 4K. Chcę kręcić filmy, robić ujęcia z powietrza. To teraz przyszłość, content, social media. Mamo, to moja szansa.
– Ile?
– Sześć i pół tysiąca, ale teraz w promocji pięć dwieście. I jeszcze akcesoria…
Poczułam, jak świat się chwieje. Już nawet nie próbował udawać, że chodzi o potrzeby. To było hobby. Fanaberia.
– Nie dam ci ani grosza – powiedziałam spokojnie, choć czułam, że zaraz się rozpłaczę.
Zamilkł. Patrzył na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Mam dość. Mam prawo do spokoju. Do życia.
Zebrałam torebkę i wyszłam, zostawiając go z tą samą miną, z jaką ja przez lata zostawiałam po kolejnych „pożyczkach”. W domu usiadłam i pierwszy raz od dawna włączyłam cicho radio. Bez wyrzutów sumienia. Bez dzwoniącego telefonu.
Nie będę już bankomatem
Od tamtej rozmowy minęły trzy tygodnie. Syn nie odezwał się ani razu. Zero wiadomości, zero telefonów. Cisza. Na początku sprawdzałam telefon co godzinę, ale z czasem… przestałam. Nagle zrobiło się w moim życiu więcej miejsca. Na samotne spacery. Na książki. Na kawę wypitą nie w biegu, lecz przy kuchennym stole.
Nie było łatwo. Wciąż go kochałam. Ale zrozumiałam, że miłość nie powinna oznaczać bezwarunkowego dawania siebie. Byłam zmęczona, wykorzystana i – przede wszystkim – niewidzialna. Dla niego istniałam tylko wtedy, gdy czegoś potrzebował. Któregoś dnia spotkałam w sklepie znajomą. Zapytała o syna. Uśmiechnęłam się lekko.
– Żyje – odpowiedziałam.
– Taki dorosły chłopak, a mama wciąż mu potrzebna – mruknęła.
– Już nie – odpowiedziałam spokojnie.
Nie było w tym złości. Raczej decyzja. Granica, której postanowiłam nie przekraczać. W Black Friday nie kupiłam nic. Ale zyskałam coś więcej. Odzyskałam siebie. Jeśli kiedyś zrozumie, jak bardzo mnie ranił – może wróci. Jeśli nie… to trudno. Ja już więcej skarbonką nie będę. Nie jestem plastikiem z pokrywką. Jestem kobietą, która zasługuje na szacunek. Nawet – a może zwłaszcza – od własnego dziecka.
Grażyna, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż całe życie mną sterował. Po jego śmierci córka chciała robić to samo, ale jej nie pozwoliłam”
- „Chciałem dać żonie byle co na urodziny. Obcy facet uświadomił mi, jakim beznadziejnym mężem jestem”
- „Z portfela ciągle ubywało mi po kilka dyszek, a córka kupowała nowe swetry i perfumy. Ale przecież dziecku się ufa”

