Reklama

Kiedy rodziłam Mateusza, modliłam się tylko o jedno – żeby wyrósł na dobrego człowieka. Nie marzyłam o doktoratach, wielkich karierach czy podróżach dookoła świata. Chciałam, żeby umiał kochać. I kochał, może aż za bardzo. Zawsze był cichy, wrażliwy, trochę nieśmiały. Taki mój złoty chłopak. Dlatego, kiedy pewnego popołudnia przyszedł do kuchni, oparł się o framugę drzwi i rzucił niepewnie: „Mamo, będę ojcem…” – zamarłam. Przez sekundę chciałam udawać, że nie słyszę. Ale przecież nie mogłam. Zobaczyłam w jego oczach więcej strachu niż radości. Miał osiemnaście lat, ledwo zdołał przebrnąć przez liceum, a teraz los postanowił przyspieszyć mu dorosłość.

Wiedziałam, że Mateusz nie ucieknie. Nie potrafiłby. Dwa miesiące później rzucił szkołę, bo pampersy nie poczekają na lepszy moment, a rachunki nie spłacą się same. I tak moje ciche dziecko stało się ojcem. Za wcześnie. A życie pokazało mu, jak smakuje dorosłość bez papierka.

Bałam się

Mateusz wrócił z pracy wcześniej niż zwykle. Zdjął buty, nie mówiąc ani słowa i usiadł ciężko przy stole w kuchni. Wycierałam właśnie blat, ale odłożyłam ściereczkę.

Co się stało, synku? – zapytałam cicho, siadając naprzeciwko.

– Szef powiedział, że dobrze sobie radzę. Że w końcu nie musiał poprawiać po mnie tych felg... – Mateusz spojrzał gdzieś w bok, jakby się wstydził tej małej dumy. – Dostałem dzisiaj pierwszą premię, mamo.

Uśmiechnęłam się. To była zwykła, mała premia w warsztacie samochodowym, ale dla niego – cały świat.

Wiedziałam, że dasz radę – powiedziałam, ale on tylko pokręcił głową.

– Nie o to chodzi. Chcę czegoś więcej. Nie chcę przez całe życie tłuc się z oponami... Nie chcę, żeby moja córka wstydziła się ojca, który nie ma matury.

Patrzyłam na niego, jakby nagle znowu miał pięć lat i mówił, że zostanie strażakiem.

– Co chcesz zrobić? – spytałam, choć już znałam odpowiedź.

– Pójdę do szkoły zaocznie. Muszę. Chcę, żeby moje dziecko miało powód do dumy.

Złapałam go za rękę, ściskając mocno. Bałam się. Nie o to, że mu się nie uda. Tylko o to, że życie znowu go przeciśnie przez wyżymaczkę. Jednak nic nie powiedziałam.

– Dobrze. Tylko tym razem nie bądź dla wszystkich ojcem i synem jednocześnie. Choć raz pomyśl o sobie.

– Nie, ja to robię dla córki – odpowiedział cicho, a mnie coś ścisnęło w gardle.

Wiedziałam, że będzie bolało

Szkoła zaoczna okazała się trudniejsza, niż Mateusz przypuszczał. Soboty i niedziele spędzał w ławce, po całym tygodniu harówki w warsztacie. Wracał późno, z podkrążonymi oczami, ale nigdy nie narzekał. Pewnego wieczoru usłyszałam, jak klnie pod nosem. Siedział przy kuchennym stole z rozłożonymi zeszytami. Zmarszczył brwi i wbijał wzrok w kartkę, jakby siłą woli chciał sprawić, żeby zrozumiała za niego tę całą chemię.

– Daj już spokój. Oczy ci zaraz wypadną – powiedziałam, stawiając przed nim kubek herbaty.

– Nie mogę, mamo. Jak tego nie ogarnę, to mnie wywalą, a wtedy... a wtedy będę tylko gościem od felg.

Usiadłam naprzeciwko. Mateusz nie potrzebował nauczyciela, tylko kogoś, kto z nim posiedzi w tej walce.

– A ta twoja nauczycielka, co tak się darła, jakby była na wojnie, nie mogłaby ci trochę pomóc?

– Pani Róża? – Mateusz uśmiechnął się krzywo. – Dzisiaj powiedziała, że jak tak dalej pójdzie, to może nawet zdam. Mówiła, że jestem uparty jak...

– Jak kto? – dopytywałam, choć już wiedziałam.

– Jak ty, mamo – mruknął, przerywając moje wzruszenie jednym, złośliwym uśmiechem.

Usiadł z powrotem do książek, a ja patrzyłam, jak z mojego synka robi się facet z pazurem. Wiedziałam, że będzie bolało. Wiedziałam, że jeszcze nieraz się przewróci. Jednak tamtej nocy, patrząc, jak notuje coś zawzięcie w zeszycie, po raz pierwszy pomyślałam, że Mateusz naprawdę to zrobi.

Chciałam mu pomóc

Mateusz, zamiast wracać z zajęć do domu, utknął gdzieś na przystanku w centrum. Gdy zadzwonił, słyszałam w jego głosie złość.

– Mamo, nie przyjadę dzisiaj na kolację. Nie wiem, kiedy ten złom w końcu ruszy.

– A ty gdzie jesteś?

– Stoję tu z książkami pod pachą i marznę jak dureń. Niby dorosły chłop, a czuję się jak gówniarz bez prawa jazdy.

Nie myśląc długo, chwyciłam kluczyki i kurtkę.

– Czekaj tam na mnie. Zaraz przyjadę.

– Mamo, nie trzeba... – zaczął, ale się rozłączyłam.

Po dwudziestu minutach siedział już obok mnie w samochodzie.

Mówiłem, że nie trzeba. Przecież masz chory kręgosłup.

– Dla ciebie zawsze znajdę siłę, pamiętaj.

Siedział chwilę cicho, patrząc przez zaparowaną szybę. Nagle powiedział:

– Wiesz, mamo... Mała ostatnio zapytała, czemu mnie ciągle nie ma w domu, czemu tata ciągle pracuje. I co miałem jej powiedzieć? Że ojciec jest nikim, więc musi tyrać za dwóch?

Zjechałam na pobocze. Spojrzałam na niego ostro.

– Słuchaj mnie teraz uważnie. Ty nie jesteś nikim. Jesteś facetem, który nie ucieka. A to więcej warte niż dziesięć dyplomów.

Odwrócił głowę, żebym nie widziała, jak mu drgnęły usta. Ale widziałam. Wiedziałam też, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Nie wiedziałam, jak mu pomóc

Egzamin z matematyki wisiał nad Mateuszem jak chmura gradowa. Niby próbował się nie przejmować, ale ja go znałam. Gdy wychodził do pracy, rzucał tylko krótkie „pa”, jakby każde słowo więcej rozproszyłoby mu koncentrację. W sobotę, dzień przed egzaminem, wpadł do kuchni z miną skazańca.

– Nie zdam. Nie mam pojęcia, o co chodzi z tymi funkcjami. Głupi jestem.

– Przestań. Nie jesteś głupi, tylko zmęczony. A jak człowiek zmęczony, to i prostych rzeczy nie ogarnie.

– Inni jakoś ogarniają – burknął, opadając na krzesło. – Co to za ojciec, który nie umie nawet matematyki z liceum?

– Jak cię rodziłam w szpitalu, nikt nie pytał mnie o funkcje trygonometryczne. Pytałam sama siebie, czy dam radę cię wychować na porządnego człowieka. I chyba się udało, co?

– Mamo, ja naprawdę chcę to zrobić dobrze. Dla niej.

– To zrób to też dla siebie – powiedziałam spokojnie. – Żebyś kiedyś nie spojrzał w lustro i nie zobaczył tylko ojca.

Pokiwał głową, ale wiedziałam, że jego bitwa z samym sobą dopiero się rozkręca. Jeszcze tego samego wieczoru usłyszałam zza drzwi jego pokoju, jak tłumaczy sobie coś na głos. Liczył, przeklinał, znowu liczył.

Serce mi stanęło

Telefon leżał na stole, ekran świecił kuszącym napisem: „Wyniki dostępne po zalogowaniu”. Mateusz chodził wokół stołu, jakby ten mebel miał za chwilę go ugryźć. Z jego ramion biło napięcie, którego nie umiał ukryć.

– Usiądź. Ekran ci nie ucieknie – powiedziałam spokojnie, choć sama czułam, jak mi serce wali.

Mateusz usiadł ciężko. Przez chwilę wpatrywał się w telefon, ale nawet nie dotykał go palcem. Jakby to nie był tylko egzamin, tylko wyrok.

– Nie wiem, czy jestem gotowy to sprawdzić – mruknął w końcu. – A jeśli nie zdałem? Jeśli wszystko to było na marne?

– Na marne? – zapytałam ostro. – Na marne to jest siedzenie i nicnierobienie. Ty się przynajmniej biłeś. Teraz sprawdź, czy ta walka się opłaciła.

Wziął telefon do ręki, zalogował się. Nagle odchylił się na krześle, opuścił ręce z telefonem na kolana i... nic nie powiedział. Milczał. Serce mi stanęło.

Powiedz coś! – prawie krzyknęłam.

Powoli podniósł wzrok. W oczach miał szok, ale i błysk, który znałam od zawsze, gdy udawało mu się coś, w co sam nie wierzył.

– Zdałem. Mam to! Zdałem maturę!

Śmialiśmy się, a łzy leciały nam po policzkach.

– Widzisz, synku? Teraz możesz być dumny z siebie. A twoja córeczka już dawno jest.

– Ona jeszcze nie wie. Powiem jej wieczorem. Ale najpierw... muszę ochłonąć. Bo ja naprawdę myślałem, że to mnie przerasta.

Patrzyłam, jak siada z powrotem i patrzy na ten telefon, jakby to było jego trofeum. W jego oczach było wszystko – zmęczenie, ulga i duma z samego siebie. Tego dnia nie był już tylko moim synem ani ojcem, który chciał być lepszy. Był facetem, który pokonał samego siebie.

Byłam dumna

Minęły dwa lata, odkąd Mateusz odebrał swoje świadectwo. Skończył szkołę, znalazł lepszą pracę, ale jedno się nie zmieniło – ciągle był tym samym upartym chłopakiem, który chciał być dla swojej córki bohaterem. Nie został prawnikiem, lekarzem ani prezesem. Ale każdego ranka wstawał, pakował drugie śniadanie dla siebie i dla niej i zabierał się za życie z tą swoją cichą zawziętością. Kiedyś powiedział mi w kuchni, zupełnie bez okazji:

– Wiesz, że mała zaczęła mnie przedstawiać jako „mój tata, który się nie poddaje”?

Wtedy poczułam coś, czego nie czułam nigdy wcześniej. Dumę, ale nie taką, która kipi z dyplomu na ścianie. Dumę z tego, że wychowałam faceta, który z niczego potrafił zrobić wszystko. Dzisiaj, gdy patrzę na Mateusza i jego córkę, widzę syna, który nauczył się być ojcem. I wiem, że nie ma ważniejszego „papierka”, niż ten, który sam sobie podpisał swoim życiem.

Michalina, 53 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama