Reklama

Kiedyś myślałam, że po pięćdziesiątce wreszcie odpocznę. Że po tylu latach harówki na dwóch etatach, z siatkami z bazarku w jednej ręce, a z walizką marzeń dla mojego dziecka w drugiej — przyjdzie dzień, w którym zrobię sobie kawę, usiądę na kanapie i poczuję, że było warto.

Ale nie. Zamiast odpoczynku mam w domu dorosłego chłopa, który śpi do południa, rozstawia swoje rzeczy po całym salonie, w lodówce zostawia pustki, a na moje słowa reaguje, jakbym go pytała, czy odrobił lekcje.

Michał to mój jedyny syn. Mój największy powód do dumy, ale i największy ciężar. Odkąd skończył studia, miał być inny. Pracować, może założyć rodzinę, rozwijać się. A on tylko wzdycha, że „szuka pracy”, że „to nie takie proste teraz”. A ja dalej gotuję, piorę, płacę rachunki i… milczę. Bo przecież to moje dziecko.

W pracy każda z koleżanek się chwali: „Moja Ania jest teraz w Norwegii, zarabia krocie”, „A mój Paweł awansował, już jest kierownikiem!”. Ja tylko wzruszam ramionami i mówię półprawdy. Bo jak mam przyznać, że mój Michaś dalej śpi na mojej kanapie i pyta, co na obiad?

– No to może niech już zamieszka na stałe z tą swoją konsolą – zażartowała ostatnio Basia z biura, a ja tylko się uśmiechnęłam. Nie wiedziała, że trafiła w czuły punkt.

Nie wiem, co zrobiłam źle. Czy za bardzo go kochałam? Czy za mało wymagałam? Czy to moja wina, że nie umie dorosnąć? Zamiast zasłużonego spokoju mam nieustające deja vu. Znowu budzę kogoś rano, znowu robię śniadania, znowu płacę rachunki za kogoś, kto nie rozumie, że dorosłość to nie tylko numer w dowodzie. A najgorsze, że czasem boję się go nawet o to zapytać.

Znowu się pokłóciliśmy

– Michał, obiad! – zawołałam z kuchni, choć dobrze wiedziałam, że nie ruszy się od razu. Trzeba było powtórzyć jeszcze ze dwa razy, zanim usłyszałam przeciągłe:

– Zjem później!

Wyszłam z kuchni, otarłam ręce o fartuch i ruszyłam do salonu.

Teraz, Michał. Jedzenie stygnie.

Siedział rozwalony na kanapie z kontrolerem do konsoli w rękach, w samych bokserkach i pogniecionej koszulce. Na stoliku – resztki chipsów, puszki po energetykach i kubek z zaschniętą herbatą. Spojrzał na mnie z lekkim rozdrażnieniem, jakbym mu przeszkadzała w operacji na otwartym sercu, nie w grze komputerowej.

Mamo, serio? Daj mi skończyć rundę, dobra?

– Nie. Teraz. Nie będę cię wołać trzy razy – powiedziałam chłodno.

Wyrwałam kontroler z jego rąk i odłączyłam konsolę z prądu.

– Co ty robisz?! – warknął, podnosząc się gwałtownie.

To ja się pytam, co TY robisz! Dwadzieścia siedem lat masz! Dwadzieścia siedem! I dalej siedzisz mi na głowie! Ile jeszcze, Michał? Ile jeszcze będę ci gotować, prać i patrzeć, jak przegrywasz swoje życie?

– Przecież mówiłem, że szukam pracy – odburknął, patrząc gdzieś w bok.

Od trzech lat?! Tylko jakoś nie widzę, żebyś choć raz wyszedł na rozmowę! Nie liczę tych trzech dni w sklepie, gdzie zrezygnowałeś, bo „ludzie byli wkurzający”.

– Bo byli! – rzucił z żalem. – Każdy się na mnie wydzierał, a ja nie jestem jakiś robot, żeby…

– Robot?! Michał, ja całe życie haruję jak wół. Nigdy nie miałam okazji marudzić, że coś mi nie pasuje. Bo musiałam utrzymać ciebie. A ty? Czekasz, aż ktoś ci życie na tacy poda?

Zamilkł. Przez chwilę myślałam, że się rozpłacze. Ale zamiast tego usiadł z powrotem i powiedział cicho:

– Może po prostu nie nadaję się do tego twojego dorosłego życia.

Wbiło mnie w ziemię. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez gardło nie chciało przejść żadne słowo. Odsunęłam się krok w tył. Serce mi waliło.

– To ciekawe… bo ja całe życie myślałam, że wychowuję mężczyznę. A wychowałam chłopca, który się boi świata.

Zamknęłam się w łazience i długo patrzyłam na swoje odbicie. Zmęczone oczy, siwe włosy przy skroniach. I pytanie, które powtarzałam jak mantrę: „Co zrobiłam źle?”.

Sąsiadka radziła coś radykalnego

Grażyna jak zwykle wpadła bez pukania. Już od progu unosiła rękę z siatką.

– Upiekłam sernik! I przyniosłam kawkę – zakomenderowała, nie czekając na zaproszenie.

– Wchodź, ale nie wiem, czy kawa wystarczy, żeby mnie postawić na nogi – rzuciłam z wymuszonym uśmiechem, wskazując stół.

Zajęła miejsce naprzeciwko, od razu ściągając z siebie kurtkę i zerkając na mnie spod oka.

– Co znowu? Widzę, że znowu cię nosi. Co, Michał?

Westchnęłam. Zrobiłam jej kawę, potem sobie.

– Pokłóciliśmy się. Znowu. A właściwie... ja się pokłóciłam z nim. On nawet nie podniósł głosu. Jakby to wszystko nie dotyczyło jego życia.

Grażyna prychnęła, sięgając po kawałek ciasta.

– No pewnie, że się nie przejmuje. Ma ciepły kąt, żarcie pod nos i matkę, co ścierkę w ręce trzyma, a nie bilet na pociąg do dorosłości.

Spojrzałam na nią, jakbym pierwszy raz słyszała te słowa.

– Wiesz, Grażynko... ja już nie wiem, jak z nim rozmawiać. On mówi, że się nie nadaje do dorosłości. A ja nie wiem, czy to jego dramat, czy moja porażka.

– Twoja porażka?! Ty mu życie poświęciłaś! Ty się dla niego rozwiodłaś, ty harowałaś nocami i dniami! – uniosła się. – A teraz on ci się odpłaca tym, że się gapi w ekran i szuka pracy tylko w myślach?

– Może po prostu za bardzo go chroniłam... – wyszeptałam.

– A może za długo miałaś nadzieję, że samo się ułoży. Barbarka – Grażyna spojrzała mi prosto w oczy – to nie syn, to pasożyt. Musisz go zepchnąć z tej kanapy.

Zamarłam.

– Co ty mówisz?

– Może trzeba mu wystawić walizki za drzwi. Serio. Bo jak nie ty go wypchniesz z gniazda, to on ci to gniazdo zniszczy.

W tamtej chwili coś we mnie się zapaliło. Ale jeszcze nie wiedziałam, czy to będzie siła… czy żal.

Postawiłam mu ultimatum

Nie spałam całą noc. Leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit, słysząc zza ściany ciche stukanie klawiatury i śmiechy z komputera. Michał oczywiście siedział do późna. Pewnie znowu „szukał pracy” przeglądając śmieszne filmiki.

Grażyna przesadzała, prawda? Nie mogę tak po prostu wyrzucić własnego dziecka. Nawet dorosłego. Nawet bezczelnego. Nawet egoistycznego. Ale... coś jednak we mnie zaiskrzyło. Coś, co od lat było przykrywane wyparciem, miłością i poświęceniem. Może ja go naprawdę nie puszczam? Może to nie jego strach, tylko mój? Że jak on wyjdzie, to już nie wróci? Że zostanę sama?

Rano zrobiłam kawę tylko dla siebie. Bez drugiego kubka. Zasiadłam w kuchni i czekałam. Michał wszedł w piżamie, ziewając, przeczesując ręką potargane włosy.

Jest coś do jedzenia? – zapytał, nie patrząc na mnie.

– Usiądź. Muszę z tobą porozmawiać.

Podniósł wzrok, zaskoczony tonem.

– O co chodzi?

Wzięłam głęboki oddech.

– Michał... od dzisiaj masz miesiąc. Albo znajdziesz pracę i zaczniesz się dokładać do rachunków, albo szukasz sobie mieszkania. Musisz się wyprowadzić.

Zamilkł. Oparł się o framugę. Jego mina była pusta. Albo udawał, albo naprawdę nie wiedział, jak zareagować.

– Żartujesz, prawda?

– Nie. Nie żartuję.

Ty mnie wyrzucasz? Jak śmiecia?

Poczułam, jak ściska mi się gardło.

– Nie wyrzucam. Daję ci szansę. Na dorosłość. Na samodzielność. Na życie, które nie polega na siedzeniu na cudzej kanapie.

– Serio... Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy?

– Właśnie dlatego. Bo chcę, żebyś w końcu przeszedł coś sam.

Wyszedł bez słowa. Trzasnęły drzwi jego pokoju. A ja siedziałam w kuchni, czując, że wygrałam... i jednocześnie, że może właśnie straciłam wszystko.

Musiałam przez to przejść

– Karol, weź tą niebieską torbę, bo zaraz coś rozwalę! – usłyszałam zza okna.

Spojrzałam przez firankę. Michał właśnie pakował torby do bagażnika starego opla z jakimś kolegą w czapce z daszkiem. Była sobota, ósma rano. Niby zwykły dzień, a jednak jeden z najdziwniejszych w moim życiu.

Nie wychodziłam z pokoju. Nie miałam odwagi. Bałam się, że jak go zobaczę z walizką, to się rozkleję. Że cofnę decyzję. Że zacznę błagać, żeby został. Ale musiałam być twarda. Choć w środku wszystko się we mnie trzęsło.

Drzwi od mieszkania zaskrzypiały. Michał zawołał krótko:

Mamo?

– W pokoju – odpowiedziałam, starając się, żeby mój głos nie zdradzał drżenia.

Wszedł. Bez czapki, z rozczochranymi włosami. W rękach trzymał bluzę, plecak i jakąś reklamówkę.

– No... to chyba wszystko. Nie mam dużo rzeczy.

Skinęłam głową.

Wiesz, gdzie mnie znaleźć, jakbyś potrzebował...

– Jasne – przerwał szybko. – Wynająłem pokój z kolegą. Zobaczymy, jak będzie.

Trzymaj się – powiedziałam cicho.

– Ty też – odpowiedział, ale nie podszedł, nie przytulił. Wyszedł. Po prostu.

Drzwi się zamknęły. Potem klatka schodowa. Cisza. A potem... absolutna pustka.

Usiadłam na kanapie. Tej samej, na której leżał ostatnie miesiące. I pierwszy raz od lat była cała dla mnie. Za duża. Za pusta. Za cicha. Czułam ulgę. Ale i strach. Żal. Poczucie winy. Czy dobrze zrobiłam? Czy on sobie poradzi? Czy ja dam radę sama? A może... może w końcu oboje mamy szansę?

Coś się w nim zmieniło

Minęły trzy tygodnie. Mieszkanie przestało pachnieć pizzą i stęchlizną. Pojawiły się kwiaty na stole, czyste naczynia w szafce, cisza, którą trudno było oswoić. W niedzielne popołudnie dzwonek do drzwi rozbrzmiał z zaskakującą siłą. Serce zabiło mi szybciej.

– Cześć – powiedział Michał, trzymając pod pachą swój stary plecak. – Tylko na chwilę. Zostawiłem tutaj segregator z dokumentami.

Skinęłam głową i wpuściłam go do środka. Wszedł powoli, jakby badał teren. Rozejrzał się. Zapach świeżego prania i jabłecznika najwyraźniej go zdziwił.

Pachnie... inaczej – mruknął.

– Upiekłam ciasto. Siadaj, zrobię herbaty – powiedziałam, jakby nigdy nic.

Usiedliśmy w kuchni. Michał był inny. Nie ubrany w dresy, tylko w koszulę. Nie patrzył w telefon, tylko na mnie.

Mam robotę – rzucił nagle. – W call center. Na razie. Nie jest źle. Wynajmuję pokój z chłopakami, z jednego pokoju zrobiliśmy studio do nagrywek, trochę dłubiemy coś w grafice...

– To dobrze – odpowiedziałam cicho. – Naprawdę dobrze.

– Jakoś daję radę – dodał. – Jest trochę ciężko. Ale wiesz... chyba tego właśnie potrzebowałem.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. W jego oczach nie było już tego rozleniwionego, wiecznego chłopca. Było coś nowego. Odrobina zmęczenia, ale i odpowiedzialności.

Dobrze wyglądasz – powiedział. – Spokojniej jakoś.

Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz szczerze.

– Ty też. Michał... ja nigdy nie chciałam cię wyrzucić. Ja chciałam cię wypchnąć w życie.

– Wiem – odparł. – I dzięki, że to zrobiłaś.

Wyszedł po chwili. Bez łez, bez dramatu. Ale gdy drzwi się zamknęły, zostałam z czymś nowym: cieniem nadziei. Może potrzebował tylko, żebym przestała go chronić?

Dalej ze sobą walczę

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole. Ten sam stół, przy którym przez lata stały dwie pary sztućców, dwie filiżanki, dwa talerze. Teraz – jeden zestaw. Mój. Na stole parowała herbata, a w tle grało cicho radio. Michała już nie było. Jego pokój nadal stał pusty, z łóżkiem zasłanym pierwszy raz od lat. Nie wrócił. Ale tym razem to był dobry znak.

Patrzyłam przez okno na ciemniejące niebo. W mieszkaniu było cicho, spokojnie. Ale w środku mnie – burza. Miałam wyrzuty sumienia. Że byłam ostra. Że postawiłam mu warunki. Że złamałam swoje matczyne serce, by dać mu szansę stanąć na nogi.

A jednak… czułam też coś nowego. Dumę. Nie taką, co można pokazać koleżankom w pracy. Tylko cichą, ciepłą, taką co rośnie w środku. Michał wyszedł z mojego domu. Może nie poszło idealnie. Może spóźniony o kilka lat. Ale wyszedł.

Przestałam się łudzić, że będzie takim dorosłym, jakiego sobie wymarzyłam. Może nie będzie prawnikiem, może nie założy rodziny w tym roku, może zawsze będzie trochę rozlazły i nieskupiony. Ale przynajmniej teraz wie, że nie można siedzieć całe życie na cudzej kanapie.

Wstałam, wzięłam kubek i powoli odłożyłam go do zlewu. Pomyślałam, że nie jestem złą matką, bo go wyrzuciłam. Może w końcu jestem taką, która mu na to pozwoliła. Przecież miłość matki to nie tylko troska. Czasem to też odwaga, żeby przestać być tarczą. Żeby dać dziecku szansę... przewrócić się i wstać samemu.

Barbara, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama