Reklama

Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że mój własny syn, moje kochane i wychuchane dziecko, którego uczyłam chodzić, mówić i ufać światu… kiedyś odwróci się ode mnie – nie uwierzyłabym. Mówi się, że matka kocha bezwarunkowo. To prawda. Ale czy dziecko też czasami nie powinno?

Jasne, że dzieci dorastają. Ponoć wychowuje się je dla świata, a nie dla siebie. I ja się z tym zgadzam. To normalne, że dorosłe dzieci poznają partnerów, zakładają rodziny, układają sobie życie. Ale czy w tym życiu nie ma już całkowicie miejsca dla starej matki? Tej samej, która poświęciła życie, żeby dziecko mogło coś osiągnąć i być szczęśliwe?

Paweł był moim oczkiem w głowie

Urodziłam go, gdy miałam 23 lata. Tuż przed tym, jak jego ojciec zniknął z naszego życia.

Nie jestem gotowy na rodzinę. Nie chcę już na zawsze zakopywać się w pieluchach i niczego nie przeżyć. To nie dla mnie – powiedział, pakując się i zostawiając mnie z niemowlęciem na rękach.

Szkoda tylko, że nie pomyślał o tym wcześniej. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej zapewniał mnie, że już na zawsze będziemy razem. Gdy jednak pojawiły się pierwsze trudności, po prostu wypisał się z mojego życia. Mojego i tej kruszynki, która dopiero co się urodziła. I która nie była niczemu winna. Płakałam wtedy, ale potem obiecałam sobie, że dam radę. Dla Pawełka.

Nie było łatwo. Pracowałam jako sprzątaczka, potem w barze mlecznym. Zdarzało się, że nie miałam na bilety autobusowe, więc do pracy chodziłam pieszo. Było ciężko. Cały dzień na nogach, bieganie z talerzami, obieranie całej góry ziemniaków i warzyw, znoszenie humorów klientów i niemiłej szefowej. Ale to nic. Dawałam radę. Brałam nadgodziny, zgłaszałam się jako kelnerka i osoba do mycia naczyń na weselach, komuniach, chrztach i innych przyjęciach. Dla mnie liczyła się każda dodatkowa złotówka.

Chciałam, żeby mój syn miał chociaż namiastkę normalności. Nie markowe ubrania, ale czyste i zadbane. Nie drogie zabawki, ale książki z biblioteki, które czytałam mu na dobranoc. Starałam się dla niego ze wszystkich sił. Sobie często odmawiałam niemal wszystkiego, ale dla niego musiało wystarczyć.

Paweł zdał maturę z wyróżnieniem. Wychowawczyni z ogólniaka nie mogła się go nachwalić. Jaki to jest zdolny, bystry, inteligentny, pracowity. Byłam taka dumna. Kiedy dostał się na prawo, płakałam – tym razem ze szczęścia.

Ja zostałam gdzieś w tyle

Potem mój syn doskonale radził sobie na uczelni. Dostał stypendium naukowe, profesorzy go cenili. Jego promotor pomógł mu zdobyć staż w prestiżowej kancelarii, której był wspólnikiem. Paweł całkowicie skupił się na karierze. Dawał z siebie wszystko, ale jego trud się opłacał. Zrobił aplikację, został adwokatem, zaczął dostawać do prowadzenia coraz poważniejsze sprawy, zdobył renomę w swoim środowisku.

Dla mnie miał coraz mniej czasu. Widywaliśmy się rzadko, bo mówił, że jest zapracowany. Jeszcze wpadał na święta, czasami odwiedzał mnie w niedzielę. Ale wpadał i wypadał, twierdząc, że nie ma czasu. Ja to rozumiałam. Nadal jednak czasami przynosił mi dobrą kawę, czasem drożdżówkę z cukierni, na którą nie byłoby mnie stać.

Śmiał się wtedy:

– Mamo, z takimi zarobkami to mogę cię zabrać nawet do Paryża!

Ale nie zabrał. Nigdy. Zresztą, gdzie tam mnie, prostej kobiecie, do Paryża. Nie znałam języków obcych, nigdy w życiu nie leciałam samolotem, nie miałam obycia wśród ludzi z jego środowiska. Dla mnie taka wycieczka i tak byłaby niczym wyprawa w kosmos.

Kiedyś syn obiecał, że pokaże mi polskie morze. Tak się złożyło, że nigdy nie byłam nad Bałtykiem. Nigdy nie miałam na to ani czasu, ani pieniędzy. Zawsze wolałam zapłacić za dodatkowe lekcje angielskiego dla syna czy wysłać go na szkolne kolonie lub obóz. Chciałam, żeby on coś zobaczył. Ja nie musiałam. Ale może teraz? Teraz może jednak pojechałabym nad to morze. On jednak mi tego już nie zaproponował. Zapomniał? Tłumaczyłam sobie, że ma swoje własne sprawy na głowie. Ciężko pracuje, dorabia się. Jemu też jest trudno. Inni mają rodziców prawników, on wszystko musi wydrapać swoimi własnymi pazurami.

Gdy poznał Agnieszkę, zrobiło się jeszcze bardziej oficjalnie. Ładna dziewczyna, zadbana, elegancka, pachnąca drogimi perfumami. Uśmiechała się grzecznie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy z ciepłem. Jakby chciała dać mi do zrozumienia, że nie jestem z jej bajki i tak naprawdę nie mamy ze sobą nic wspólnego.

– Co u pani słychać? – pytała chłodno podczas rzadkich spotkań.

Nigdy, nawet po ślubie z moim synem, nie powiedziała do mnie „mamo”. Proponowałam jej, żeby mówiła mi po imieniu, ale odmówiła. Zawsze zachowywała się uprzejmie, ale z dystansem.

Nie wtrącałam się. Paweł wydawał się z nie szczęśliwy, a to było dla mnie najważniejsze. Czułam jednak, że oddala się ode mnie coraz bardziej. Że nie pasuję już do jego świata – świata marmurowych blatów, win bez etykiet i rozmów o inwestycjach.

Nowy dom – nowe życie, beze mnie

Gdy syn powiedział, że razem z Agnieszką kupują dom pod Warszawą, serce mi zadrżało.

To będzie nasze miejsce na ziemi – mówił z błyskiem w oku. – Cudowny ogród, przestrzeń, spokój. Wreszcie odetchniemy od tego ciągłego pośpiechu, hałasu.

Uśmiechnęłam się, chociaż w środku poczułam coś dziwnego. Jakieś ukłucie. Może tęsknoty? A może przeczucia mówiącego mi, że w tym domu nie będzie dla mnie miejsca.

Pomogłabym wam posadzić kwiaty. Wiesz, że mam do nich rękę – rzuciłam nieśmiało.

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko, odwracając wzrok.

Nie zaprosił mnie na parapetówkę. Nigdy mnie do siebie nie zaprosił. Nie wiedziałam nawet, gdzie dokładnie jest ten dom. Widziałam tylko zdjęcia na jego profilu w internecie. Konto na Facebooku założyła mi córka sąsiadki. Wyjaśniła też, jak się po nim poruszać. Od tego czasu dyskretnie obserwowałam z oddali życie syna. To tam zobaczyłam też jego nowy dom. Salon z kominkiem, schody jak z katalogu, kuchnia jak z seriali, które namiętnie oglądam. Czasami pojawiały się zdjęcia z rodzinnych kolacji. Paweł, Agnieszka, jej rodzice, siostra z mężem i dzieciakami, znajomi. Ja nigdy nie zostałam tam zaproszona.

Czy byłam aż tak wstydliwym dodatkiem do jego życia, że nie chciał mnie wpuścić do swojego świata? Serce mi się łamało. Dla teściów było miejsce, a dla mnie nie.

Cierpiałam po cichu

Czasami dzwonił, ale robił to coraz rzadziej. Gdy pytałam, kiedy się zobaczymy, mówił:

– Wiesz, mamo… dużo się dzieje. Praca, projekty, terminy, ważne spotkania. Może za jakiś czas?

Ten „jakiś czas” jednak nigdy nie nadchodził.

Któregoś dnia po prostu wsiadłam w autobus. Postanowiłam pojechać na własną rękę. Wiedziałam mniej więcej, gdzie mogą mieszkać. Spacerowałam po willowej dzielnicy, aż w końcu go zobaczyłam. Stał przed domem, rozmawiał z ogrodnikiem.

Chciałam podejść, ale wtedy z domu wyszła Agnieszka. Pocałowała go w policzek, spojrzała w moją stronę. Od razu zeszłam z chodnika. Uciekłam. Czy bałam się konfrontacji? A może tylko prawdy? Nie zobaczył mnie. Albo nie chciał zobaczyć.

Czas płynął. Czasem odwiedzała mnie sąsiadka – Zosia. Przynosiła świeże bułki, opowiadała, co u jej wnuków, chwaliła się ich zdjęciami.

A twój Paweł? – zapytała pewnego razu. – Co u niego słychać?

– Dużo pracuje – odpowiedziałam. – Sukces go goni.

Nie powiedziałam jej, że od miesięcy nie słyszałam jego głosu. Że w święta byłam sama. Że każde jego osiągnięcie smakuje gorzko, bo wiem, że nie jestem jego częścią. Po co? Ona miała bliskich przy sobie, a ja nie miałam nikogo.

Czy naprawdę tak bardzo się mnie wstydził? Czy moja prosta sukienka i ręce spracowane po latach pracy były dla niego powodem do wstydu? A przecież to dzięki mnie dotarł tam, gdzie jest. Czy nie zasłużyłam chociaż na uścisk? Na filiżankę kawy w tym jego wymarzonym domu?

Życie dało nam drugą szansę

Niedawno zadzwonił. Po raz pierwszy od dłuższego czasu.

– Mamo… jestem w szpitalu. Operacja serca. Nie mówiłem wcześniej, bo nie chciałem cię martwić.

Pojechałam bez chwili wahania. Usiadłam przy jego łóżku, pogłaskałam go po dłoni. Był blady, bezbronny. Jak kiedyś, gdy jako dziecko zachorował na zapalenie płuc.

Dziękuję, że przyszłaś – powiedział cicho.

Płakał. I ja też. Potem zaprosił mnie do siebie. Po raz pierwszy. Dom był piękny, ale pusty. Agnieszka wyjechała na jakiś wyjazd „dla zdrowia psychicznego”. Zostawiła go samego w najtrudniejszym momencie życia. Ja nie zostawiłam.

Dziś już bywam tam częściej. Gotuję mu rosół z domowym makronem, czasami zostaję na noc. Nie mieszkam z nim – mam swoją skromną kawalerkę – ale przynajmniej wiem, że już się mnie nie wstydzi. Czasami siadam na tarasie, piję herbatę i patrzę na zachód słońca. Paweł wtedy siada obok.

Mamo, przepraszam – mówi wtedy. – Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

Milczę. Nie wszystko trzeba komentować. Wystarczy być. Ale w sercu wiem jedno. Nawet najpiękniejszy dom nic człowiekowi nie daje, jeśli nie ma w nim miejsca na miłość.

Ewa, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama