„Mój syn myśli inną częścią ciała niż głowa. Nie rozumie, że śliczna lalunia nie ugotuje mu rosołu w niedziele”
„Wiem, że każda matka chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Ale to nie znaczy, że nie boli. Patrzeć, jak własny syn znów się rozczarowuje. Jak daje serce, a potem zbiera jego kawałki z podłogi”.

- Redakcja
Nie jestem z natury zrzędliwa. Przeciwnie – uważam się za kobietę z dystansem do życia, poczuciem humoru i otwartym umysłem. Ale jeśli chodzi o mojego syna, jestem po prostu... zmęczona. Zmęczona jego decyzjami, które za każdym razem kończą się katastrofą. Gdyby jeszcze chodziło o błędy zawodowe, finanse czy jakieś drobne wybryki – machnęłabym ręką. Ale nie. Mój trzydziestodwuletni syn uparcie wiąże się z kobietami, które jakby zeszły z planu taniego reality show. A potem cierpi. A ja razem z nim. Ile jeszcze można?
Patrycja od eventów
Kiedy pierwszy raz przyprowadził Patrycję do domu, pomyślałam, że to jakaś pomyłka. Miała na sobie dresik z cekinami, kolczyk w pępku i mocno opalone, sztuczne usta. Mówiła głośno, dużo i bardzo szybko, a każde jej zdanie kończyło się jakimś: „no nie?” albo „serio mówię”. Mój syn siedział obok niej jak zaczarowany, z tym głupkowatym uśmiechem, który znałam już z przeszłości. Uśmiech zakochanego chłopca, który nie widzi nic poza swoimi wyobrażeniami.
– Mamo, to jest Patrycja. Pati. Studiuje zarządzanie eventami, a poza tym prowadzi Instagrama o zdrowym stylu życia – oznajmił z dumą, jakby właśnie przedstawił mi kandydatkę na Nobla.
Nie powiedziałam nic. Przez pierwsze piętnaście minut próbowałam być miła. Pytałam o studia, o plany na przyszłość. Patrycja wzruszała ramionami i mówiła, że „życie pisze własne scenariusze”. A potem zaczęła opowiadać o swojej diecie sokowej i detoksie z jogą w Hiszpanii. Po obiedzie wyszła do łazienki, a ja spojrzałam na syna.
– Ty ją naprawdę lubisz? – zapytałam ostrożnie.
– Mamo, ona jest wyjątkowa. Potrafi słuchać. I jest taka ciepła…
Zamknęłam oczy i policzyłam do pięciu. Nie pierwszy raz słyszałam to samo. A potem znów. I znów.
– No dobrze – westchnęłam – ale tylko uważaj, dobrze?
Nie posłuchał. Trzy tygodnie później Patrycja wrzuciła na Instagram zdjęcie z innym facetem. Podpis brzmiał: „Czas na nowy rozdział. Zasługuję na więcej”.
Sylwia i jej duchowe przebudzenie
Po Patrycji myślałam, że mój syn odpuści sobie kobiety przynajmniej na jakiś czas. Ale nie. Dwa miesiące później poznał Sylwię. Tym razem „zupełne przeciwieństwo poprzednich” – jak sam ujął. Sylwia była joginką, weganką, nie piła alkoholu, mówiła powoli i patrzyła głęboko w oczy. W pierwszej chwili wydawała się nawet… interesująca. Ale tylko do momentu, w którym zaczęła mówić o „czyszczeniu energii z mieszkań” i „kryształach chroniących przed toksycznymi ludźmi”.
– Mam wrażenie, że znam pani syna z poprzedniego wcielenia – powiedziała mi przy kolacji. – Nasze dusze się rozpoznały.
O mało nie zakrztusiłam się zupą. Syn siedział wpatrzony w nią jak w obrazek, a ja już czułam, że to się źle skończy. Przestał jeść mięso, chodził z nią na warsztaty oddechowe i codziennie rano pił wodę z cytryną i pieprzem cayenne, bo „to podnosi wibracje”.
– Mamo, ona mnie uczy, jak być w kontakcie z własnym ciałem i emocjami – tłumaczył z powagą.
– A kontakt z rzeczywistością jeszcze masz? – wyrwało mi się.
Oczywiście się obraził. Przestał dzwonić, przestał wpadać na obiady. Aż któregoś dnia zjawił się bez uprzedzenia, z walizką.
– Sylwia wyjechała na trzy miesiące do Indii, żeby odnaleźć swoje prawdziwe „ja” – powiedział zrezygnowany.
– A twoje „ja” też tam pojechało? – spytałam sarkastycznie.
Westchnął. Nie odpowiedział.
Całkiem normalna Klaudia
Klaudia była chyba najbardziej „normalna” z całego tego barwnego zestawu. Pracowała w korporacji, ubierała się schludnie, mówiła z sensem i miała uporządkowane życie. Na pierwszy rzut oka – ideał. Z ulgą przyjęłam jej obecność w naszym świecie. Wreszcie ktoś z ambicjami, stabilny, konkretny. Może nawet za bardzo konkretny.
Zaczęło się od drobnych rzeczy. Klaudia lubiła kontrolować. Na początku myślałam, że po prostu jest dobrze zorganizowana. Ale potem zauważyłam, że mój syn już nie mówił: „Chciałbym”, tylko: „Klaudia uważa, że powinniśmy”. Klaudia decydowała, co jedzą, gdzie jadą na weekend i o której idą spać.
– Kochanie, może wpadniemy do mamy w sobotę? – zapytał raz nieśmiało przy niej.
– W sobotę mamy sprzątanie i webinar o produktywności. Może za dwa tygodnie – odpowiedziała, nie patrząc na mnie.
Zacisnęłam zęby. Nie chciałam się wtrącać, ale widziałam, że mój syn coraz bardziej milknie, coraz mniej się uśmiecha. Kiedyś spontaniczny i ciepły, teraz stał się posłuszny i przygaszony.
– Wszystko u was dobrze? – zapytałam go raz, kiedy spotkaliśmy się na chwilę, sam na sam.
– Tak… znaczy… jest dobrze. Klaudia lubi mieć plan – wymamrotał.
Plan. Tylko że w tym planie nie było miejsca na jego potrzeby. Rozstali się po roku. Bez kłótni, bez dramatu. Po prostu pewnego dnia powiedział, że już nie czuje się sobą. I że musi się odnaleźć. Znowu.
Oliwia była żywiołem
Oliwia pojawiła się nagle, jak burza z piorunami. Poznał ją na jakimś koncercie w parku, gdzie podeszła do niego, rzuciła żart i… zostali razem. Dosłownie z dnia na dzień. Była piękna, zjawiskowa wręcz, a przy tym miała w sobie coś niepokojącego. Coś, co sprawiało, że nigdy nie można było jej do końca rozgryźć.
Była tajemnicza. Niewiele mówiła o sobie, zmieniała tematy, unikała szczegółów. Raz mówiła, że pracuje jako freelancerka, innym razem, że właśnie zaczyna nowy projekt, ale nikt nigdy nie wiedział, jaki. Znikała na dwa dni bez słowa, po czym wracała jakby nigdy nic.
– Oliwia musi mieć przestrzeń – tłumaczył mi mój syn. – Jest wolnym duchem.
Wolny duch czy ktoś, kto nie potrafi powiedzieć prawdy? Ja miałam swoją teorię, ale znów ugryzłam się w język. Pewnego dnia zjawił się u mnie roztrzęsiony. Oliwia nie odbierała telefonu od trzech dni, a ich wspólne konto na Instagramie zniknęło. Po tygodniu znalazł jej rzeczy w mieszkaniu – zabrała tylko paszport i kosmetyczkę.
– Może coś się stało? – mówił zmartwiony, szukając jej wśród znajomych, dzwoniąc, pisząc wiadomości.
Dwa tygodnie później Oliwia wrzuciła nowe zdjęcie z Tajlandii. Podpis: „Wolność to stan umysłu. Czas na nowy rozdział”. Mój syn nie powiedział nic. Patrzył na to zdjęcie długo. A potem po prostu wstał i wyszedł z mojego mieszkania.
Iwona – ostatnia nadzieja
Iwona wydawała się inna. Nie idealna, ale prawdziwa. Miała pracę, psa ze schroniska, własne mieszkanie i dystans do siebie. Poznali się na wspólnym wyjeździe znajomych – tak powiedział. Nie był w nią zapatrzony jak w poprzednie dziewczyny. Był spokojny. I szczęśliwy w taki cichy, nienachalny sposób.
– Mamo, Iwona nie udaje nikogo. Z nią po prostu jest dobrze – powiedział mi któregoś wieczoru.
Zanim ją poznałam, byłam pełna obaw. Ale kiedy przyszli razem na kolację, zobaczyłam spojrzenia. Proste, zwykłe, ciepłe gesty. Iwonę, która nie próbowała niczego udowodnić. Która śmiała się z jego sucharów i przyniosła ciasto własnej roboty, choć mówiła, że nie umie piec. Rozmawiałyśmy o wszystkim. O pracy, psie, podróżach. Bez egzaltacji, bez wyższości. Po raz pierwszy od bardzo dawna pomyślałam: może tym razem się uda.
Ale życie bywa przewrotne. Pół roku później zadzwonił do mnie późnym wieczorem. Mówił cicho, zmęczonym głosem. Iwona miała propozycję pracy za granicą. Miała wyjechać na rok, może dwa. Chciał jechać z nią, ale ona powiedziała, że musi to zrobić sama.
– I co teraz? – zapytałam.
– Nic. Czekam. Albo wróci, albo nie. Ale pierwszy raz nie czuję się jak porzucony chłopiec. Tylko jak ktoś, kto naprawdę kogoś pokochał.
Nie umiałam odpowiedzieć. Może właśnie w tej rezygnacji było coś dojrzalszego niż w całej reszcie.
Nie wybiorę za niego
Wiem, że każda matka chce dla swojego dziecka jak najlepiej. I wiem też, że dzieci nie należą do nas – to nie są projekty, które możemy poprawić, kiedy coś idzie nie tak. Ale to nie znaczy, że nie boli. Patrzeć, jak własny syn znów się rozczarowuje. Jak daje serce, a potem zbiera jego kawałki z podłogi.
Nie jestem bez winy. Być może czasem byłam zbyt surowa, zbyt szybka w ocenie. Może zbyt bardzo chciałam go ochronić przed tym, co musi przeżyć sam. Ale kiedy widzisz swoje dziecko, które znowu wraca z pustką w oczach, trudno milczeć. Dziś widzę, że on naprawdę próbował. Że każda z tych kobiet czegoś go nauczyła. Może nawet więcej, niż ja kiedykolwiek mogłam. Może musiał przejść przez Patrycję, Sylwię, Klaudię i Oliwię, by zrozumieć, że miłość to nie fajerwerki, ale ciepło w zwykłym dniu.
Nie wiem, czy Iwona wróci. Może nie. Może będzie kolejna i jeszcze jedna. Ale wiem, że on się zmienia. Że już nie biegnie za pierwszym impulsem, nie myśli tylko sercem – ani tą inną częścią, o której wspominałam z żalem i ironią. Jest dorosłym mężczyzną. A ja – jego matką, która wreszcie zaczyna odpuszczać. Nie wiem, czy się jeszcze zakocha. Ale wiem, że teraz... już sobie poradzi.
Danuta, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój chłopak chciał przygotować dla mnie romantyczną kolację. Podał mi jakieś farfocle i nazwał to zupą grzybową”
- „Gdy zobaczyłam sekretarkę męża, wiedziałam, że będą z tego kłopoty. Szybko wskoczył w jej pierzynę jak grzyb do koszyka”
- „Pojechałam na wakacje, ale zamiast znaleźć tam swoją drugą połówkę, straciłam coś cennego. To cena za naiwność”

